Umarł Marvel, niech żyje Marvel
Miałem zacząć od tego, że nowy zwiastun Wojny bez granic* obejrzało tyle i tyle ludzi na całym świecie, ale do czasu, kiedy ja postawię kropkę na końcu tego zdania, a wy je przeczytacie, licznik wyświetleń na YouTube obróci się pewnie jeszcze parokrotnie.
Czyli nam się superbohaterowie nie znudzili, czemu nie mogą się nadziwić ci, którzy upadek MCU niuchali jeszcze zanim obejrzeli Iron Mana i latami czekali, aż pęczniejąca bańka pęknie jak przekłuty szpilą balon. Bo taka przecież jest naturalna kolej rzeczy, takie prawa rynku i przyrody. A tu nie. Trend umrzeć nie chce na przekór rozsądkowi. Przypominam, że to już prawie dziesięć lat od startu całego projektu i nie dość, że im się jeszcze nic nie wyłożyło i nie zaryło zębami o ziemię, to Kevin Feige i spółka, maszerując po nasz hajs, nie zaliczył nawet potknięcia o wystającą chodnikową płytę, co jest niemalże w erze czyhających na każdy kwas użytkowników Facebooka i Twittera nieprzyzwoite. Dość powiedzieć, że szef Marvel Studios już zapowiedział, mętne, bo mętne, ale jednak, plany na kolejne lata. Ma ponoć rozpisane przeszło drugie tyle filmów, ile już nakręcono. Streszczał wszystkiego, co się wydarzyło po publikacji rzeczonego trailera nie będę, bo to tekst publicystyczny, nie agregat newsowy, dlatego doczytajcie sobie, co jest i będzie i do zobaczenia za tydzień, bo to przynajmniej setka rozmaitych plotek, rozmyślań, debat, wyjaśnień i zgadywanek. Analizował zwiastuna też nie będę, to bo chyba najnudniejsze zajęcie pod słońcem, tłumaczyć ludziom, co przed chwilą zobaczyli (czy aby nie podaję w wątpliwość sensu mojej pracy krytyka filmowego? Hm...), aczkolwiek dopuszczam możliwość, że jestem staroświecki i internety potrzebują co i rusz wyławiać złotą rybkę nowości z informacyjnego oceanu. Dobra, obowiązkową definicję przez zaprzeczenie mamy za sobą, mogę przejść do sedna.
Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma sensu dyskutować o tym, co zobaczymy niebawem na ekranie i jak wyglądać może przyszłość MCU, bynajmniej. Toć dla podobnych gadek stworzono internet i piątkowe posiedzenia z przyjaciółmi. A skoro dzisiaj tygodnia koniec i początek, też pozwolę sobie na podobną rozmowę, choć, z niejakiej konieczności, jednostronną. Feige powiedział bowiem, że czwarta cześć Avengers, która zadebiutuje w maju 2019 roku, znaczyć będzie koniec tej rozwleczonej na przeszło dekadę opowieści o kamieniach nieskończoności i knowaniach Thanosa i planuje nic innego jak miękki reset. Miękki, bo nie sądzę, aby zdecydował się na radykalny przeskok ze świata do świata, choć pojemne pojęcie multiwersum zostało już nam oficjalnie przedstawione. Ale, po pierwsze, nie wyrzuca się do kosza tego, co zbudowało się przez dziesięć lat; po drugie zwycięskiej drużyny się nie zmienia; po trzecie nie trwoni się niemałego potencjału takiej Captain Marvel, która dopiero nam się objawi. Owszem, zapewne akurat przyjdzie czas na nowe pokolenie, bo ileż można oglądać Roberta (który i tak, całkiem słusznie, został przeniesiony na drugi plan) czy jednego i drugiego Krzyśka i ich kolesi, ale jak nic zostaną z nami ci nieopatrzeni jeszcze Spider-Man czy Doctor Strange. Marvel ma do wyboru tysiące postaci i grzechem byłoby nie wykorzystać takiego Moon Knighta, za film o Ms. Marvel (bodaj najlepsza wydawana u nas seria z Marvela) oddałbym nieswoją nerkę, ale zatrzymajmy się tutaj na moment.
Nie, nie chcę roztrząsać tego, kto może zginąć z ręki Thanosa (pragnę zauważyć, że przeczytanie oryginalnej historii niewiele nam da, bo na kartach komiksu facet wykosił niemal całe uniwersum Marvela, i to powodowany nie tylko żądzą władzy, ale i, uwaga, miłością), lecz mówię o możliwej ogólnej strategii na przyszłe lata. Wydaje się, że Feige już się wystrzelał z ikonicznych postaci napisanych (lub nie) przez Stana Lee, bo jakkolwiek długo by nie szukać, nawet i z gromnicą, nie znajdzie się już kogoś na miarę Kapitana Ameryki czy Hulka. Ale, ale. Nie chcę przez to powiedzieć, że czeka nas rychły koniec świata, nic z tych rzeczy. Dzisiaj to kino, a nie komiks ma moc sprawczą. To komiksy przycina się do narzuconego przez Marvel Studios szablonu. To filmy stają się siłą nadrzędną. Bo i, tak po prawdzie, są o niebo lepsze niż gros tego, co się wydaje, nie mówiąc już o rozpatrywaniu nieporównywalnego komercyjnego potencjału. Dlatego Feige, demiurgiem będąc, może sobie wykreować nowego herosa, wyciągnąć kogoś z drugiego rzędu, jak zrobił to chociażby z Iron Manem, który przecież przed premierą filmu był może nie szeregowym bolkiem, ale na pewno nie flagową postacią Marvela. Istnieją też i inne drogi: dogadanie się z Sony (do czego dojść może chyba tylko po ewentualnej porażce filmu o Venomie, bo przecież nikt nie będzie dzielił się swoim kawałkiem ciacha dobrowolnie) albo wykupienie Foxa, o czym się sporo mówi, co otworzy drogę do świata X-Men i Deadpoola i spokój na lata zapewniony. Zawsze można też przywołać jakąś ekipę z małego ekranu albo odkurzyć tych, co swoje szanse kiedyś zmarnowali, chociażby Ghost Ridera, którego już zresztą wyciągnięto z czeluści zapomnienia na potrzeby serialu. A jest i Namor, i Blade. O kim kręcić zawsze będzie. Logicznym następstwem tych rozważań byłoby zadanie pytania, czy jest jednak sens rozbudowywać MCU do tak gargantuicznego rozmiaru, jaki sugeruje Feige, lecz odpowiedź narzuca się sama, udzielił jej już box-office. Thor zaraz stanie na podium ze Guardians of the Galaxy. Koniec dyskusji.
Ale do końca bieżącej fazy jeszcze przeszło rok i aż cztery filmy po drodze. Feige ma ten komfort, że może obserwować rozwój sytuacji i reagować na bieżąco. Sama decyzja o owym resecie jest jak najbardziej zasadna, konieczne jest odświeżenie MCU zanim zaplącze się tak, jak niektóre tasiemcowe serie komiksowe. Tego byśmy nie chcieli. Tymczasem nie zapominajmy, że tuż przed Wojną bez granic w kinach wyląduje Czarna Pantera reżyserowana przez Ryan Cooglera, gościa wywodzącego się z kręgu kina niezależnego. Lecz Marvel Studios mogłoby dzisiaj zatrudnić czyjąś babcię, a nikt by nie mrugnął okiem. Nie pamiętam, kiedy jedno studio miało niemal tak Thanosową moc kreowania masowych gustów. A mnie osobiście marzy się, aby Feige pociągnął dalej zamysł umieszczania komiksowych postaci w wyrazistych kontekstach gatunkowych, jak osadzono Kapitana w filmie sensacyjnym, Thora w komedii, a Star-Lorda i ekipę w kinie nowej przygody. Zabrzmi sucho, ale dzisiaj my potrzebujemy Marvela równie mocno, jak Marvel nas.
To dajmy już temu facetowi tarczę, co?
*Rozumiem, że my, komiksiarze-kinomani, nie lubimy ani dubbingu, ani kiedy nam się tłumaczy klasyczne tytuły, ale w tym przypadku będę decyzji Disneya bronił, bo Wojna bez granic ma, jak najbardziej, sens, szczególnie w obliczu tego, co zobaczyliśmy w owym trailerze. Bo jak miało niby być? Wojna nieskończoności? Toć to się poręczy nie trzyma. Wojna bez końca? Niekończąca się wojna? Też byśmy psioczyli. I mówi to człowiek, który przełożył na nasz język kilkadziesiąt książek, w tym cegłę o historii Marvela, stos komiksów i mnóstwo filmów. Deal with it.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: Marvel/Cosmic Book News