20 lat później: oceniam polski film Vinci okiem Gen Z
Czy fakt, że film jest starszy od swojej widzki, wpływa na jego odbiór? Czy pokolenie Gen Z może zakochać się w polskiej komedii sensacyjnej z 2004 roku? I czy powrót do tej historii po dwóch dekadach ma jakikolwiek sens?
Gdy dowiedziałam się, że Vinci ma doczekać się kontynuacji, pomyślałam: Serio? Po takim czasie? Ja, urodzona tuż po premierze, dopiero niedawno dałam mu szansę – z ciekawości, ale też z lekkim sceptycyzmem. Bo umówmy się, dziś wszędzie sypią się wielkie produkcje z Hollywood, Netfliksa, MCU, a starsze polskie filmy lekko giną gdzieś za nimi albo leżą zakurzone w domowych kolekcjach DVD.
A jednak… Vinci wciągnął mnie zaskakująco szybko.
O czym był Vinci?
Vinci to klasyczny heist movie w polskim wydaniu. Mamy plan, mamy obraz, mamy złodziei – i jak to bywa w tym gatunku – nic nie idzie do końca tak, jak powinno.
Głównym bohaterem jest Cuma, zawodowy złodziej sztuki, który po wyjściu z więzienia planuje skok życia. Na celowniku ma Damę z gronostajem (prawdziwy obraz Leonarda da Vinci) z krakowskiego muzeum. Współpracę proponuje dawnemu wspólnikowi, Julianowi „Szerszeniowi”, który od tego czasu zmienił barwy i pracuje po drugiej stronie barykady. Dalej mamy jeszcze młodą artystkę, kopiowanie dzieł sztuki, podwójne gry, policyjny pościg i Kraków jako niemal osobną postać w tym filmie.
Brzmi banalnie? Może. Ale wykonanie – zupełnie nie.
Vinci to film z duszą. Balansuje między lekkim humorem a emocją. Nie ma tu efekciarstwa, a mimo to ogląda się go z przyjemnością. Jest precyzyjny, zgrabnie skonstruowany i zagrany tak, że nie musisz znać żadnych zasad sztuki złodziejskiej, żeby wejść w tę historię od pierwszej minuty.
To film o złodziejach z klasą, o lojalności, przyjaźni i o tym, że czasem nie wszystko jest tym, czym się wydaje.
Dlaczego w ogóle sięgnęłam po Vinci?
Najważniejszy powód: sentyment do Kilera, który uważam za mistrzowskie połączenie humoru, klimatu i absurdu. A Vinci? To taki jego starszy, bardziej powściągliwy brat. Ale co najważniejsze: ten film się nie starzeje. Przynajmniej nie tak bardzo, jak się spodziewałam. Dodatkowo, chciałam przygotować się do nadchodzącej drugiej części, która w tym momencie jest dla mnie jedną wielką niewiadomą pod względem jakości i utrzymania poziomu pierwszej części.
Vinci to film, który świetnie balansuje między sensacją a komedią, między emocją a dystansem. Nie próbuje być śmiertelnie poważny ani głupkowato śmieszny. Jest lekki, ale nie głupi. Ma fabułę, ale nie przegadaną. I, co ciekawe, nie próbuje robić z widza idioty. Daje się oglądać z przyjemnością, nawet jeśli ma już 20 lat i kilka bardzo „dwutysięcznych” rozwiązań (stylówki, telefony, montaż). Ale to właśnie te rzeczy nadają mu klimatu!
A jak to wygląda z perspektywy Gen Z?
Moje pokolenie – oraz młodsze – jest przyzwyczajone do szybkich, barwnych i głośnych produkcji, dostosowanych do tego, że szybciej się nudzimy i dekoncentrujemy, ponieważ od dzieciństwa towarzyszą nam krótkie formy i coraz bardziej stymulujące bajki. Obejrzenie więc produkcji starszej, a tym samym niestworzonej pod aktualne normy, może być w jakimś stopniu trudniejsze dla współczesnego widza.
Mimo to moim zdaniem starsze polskie filmy pokroju Vinci potrafią naprawdę dobrze utrzymać uwagę widza, bez specjalnego wysilania się. Bo tu nie chodzi o jaskrawe kolory, masę efektów specjalnych i ciągłe plot twisty, a o faktycznie dobrą i klimatyczną historię. Poza tym duża część generacji Z to osoby urodzone jeszcze przed 2005 rokiem. A filmy właśnie z tego okresu to idealne zachowanie klimatu tamtych lat, do których wraca się z ogromną przyjemnością. Zwłaszcza teraz, gdy na rynku filmowym można chwilami poczuć przesyt oraz nacisk na „szybko, dużo, efektownie”, filmy Machulskiego są takim przyjemnym zwolnieniem i zatrzymaniem się w czasie dwutysięcznego charakteru.
Trend na filmy lat 2000 w gronie Gen Z i nie tylko
W ostatnich latach da się zauważyć silny trend powrotu do estetyki i klimatu lat 2000 – zarówno w modzie, muzyce, jak i w filmie. Dla wielu przedstawicieli generacji Z, czyli osób urodzonych od 1995 roku, jest to nie tylko nostalgia, ale też forma poszukiwania „innego” kina niż to, do którego przyzwyczaiły nas obecne produkcje.
W tym kontekście starsze produkcje mogą wydawać się „wolniejsze” albo mniej intensywne, ale w rzeczywistości oferują coś zupełnie innego: głębszy klimat, lepsze tempo narracji i większą autentyczność.
Dla wielu osób z mojego pokolenia, które urodziły się np. tuż po premierze filmu Vinci z 2004 roku, oglądanie takich produkcji to nie tyle powrót do dzieciństwa, co świadomy wybór i forma tęsknoty za epoką, której może sami nie doświadczyliśmy w pełni, ale która mocno nas fascynuje. Chcielibyśmy „tam być” jako nastolatkowie w latach 2000, którzy oglądali te kultowe filmy w kinach, żyli bez wszechobecnych ekranów i scrollowania rzeczywistości.
To zjawisko ma swoje odzwierciedlenie w całej kulturze internetowej. Widać to na TikToku, w muzyce, w stylizacjach, ale i właśnie w powrocie do filmów z tamtego okresu. Produkcje takie jak Vinci Machulskiego dają coś, czego brakuje dziś wielu nowym filmom: spójność, pomysł, klimat i naturalny humor. To one są dziś swoistym „slow cinema” w świecie przesytu.
Vinci i Kraków w roli głównej
W Vinci widać rękę reżysera, który potrafi bawić się konwencją. To taki Vabank XXI wieku, tylko zamiast klimatu PRL-u dostajemy Kraków 2000+, z krzyżówką elegancji i lekkiego kiczu. Machulski nie udaje Hollywood, nie sili się na efekty specjalne – stawia na historię, rytm i styl. I to nadal działa.
Kiedy oglądasz Vinci, masz wrażenie, że Kraków to nie tło – to pełnoprawna postać. Film kręcono m.in. na Plantach, przy Wawelu, w Nowej Hucie. Jest tu klimat, którego nie da się zduplikować na green screenie. Za zdjęcia odpowiadał Edward Kłosiński, legenda polskiej kinematografii – i to widać w każdym kadrze. Nie potrzebujesz Hollywood, kiedy masz światło padające na kamienice i tramwaje z lat 2000.
A teraz… Vinci 2. Serio?
Kiedy dowiedziałam się, że po 20 latach Machulski kręci kontynuację, miałam bardzo mieszane uczucia. Po co? Dla kasy? Z nostalgii? Z potrzeby domknięcia historii? A potem zobaczyłam obsadę: Więckiewicz, Szyc, Dorociński – wracają. Dochodzi młodsze pokolenie, Kraków znów gra główną rolę, a Cuma, tym razem na emeryturze w Hiszpanii, wraca do akcji.
Jeśli to dobrze zagra, to może być naprawdę przyjemna podróż w czasie. Jeśli nie, padnie klasyczne pytanie przy kontynuacjach po latach: „Czy nie lepiej by było tego nie ruszać?”.
Vinci się broni
Czy Vinci jest filmem idealnym? Nie. Ale ma to, czego często brakuje dzisiejszym produkcjom: charakter, rytm i serce. Zestarzał się godnie, żarty nadal bawią, relacje między bohaterami nadal grzeją serce, a kadry nadal cieszą oko. A dla kogoś z mojego pokolenia to świetna okazja, by sięgnąć po coś, co pozwoli wrócić do lat, których może nie znamy aż tak dobrze, ale które z chęcią wspomnimy i obejrzymy na ekranie – dla klimatu i charakteru. I jeśli kontynuacja okaże się choć w połowie tak udana jak oryginał, to może się okazać, że nawet generacja młodsza od Gen Z doceni tę produkcję.


