25 lat Star Trek: Voyager. Serial science fiction o tęsknocie za domem
Voyager zakończył tzw. złotą erę Star Treka. Przeszedł do historii jako pierwszy serial tej franczyzy, w którym dowodziła kobieta. 25 lat po premierze pierwszego odcinka wciąż żyje w wyobraźni fanów, a nawiązujące do niego historie dalej się ukazują.
W sumie powstało siedem sezonów, każdy po ponad 20 odcinków. To wynik, którego wiele współcześnie tworzonych seriali science-fiction mogłoby Voyagerowi pozazdrościć. A pamiętajmy, że dosłownie chwilę wcześniej z identycznym wynikiem zakończyły się dwa inne Star Treki, czyli Następne pokolenie i Deep Space Nine (to właśnie ta złota era).
Pierwsze wspomnienie
Ja pierwszego odcinka nie obejrzałem wprawdzie w dniu światowej premiery 16 stycznia 1995 roku, ale serial dotarł do Polski i tak stosunkowo wcześnie jak na ówczesne standardy, bo w 1997. Był emitowany w tzw. paśmie odkodowanym (czyli dostępnym dla wszystkich) Canal+, które wówczas kojarzyło mi się z telewizją superpremium. W moich wspomnieniach obraz i dźwięk były jakieś takie lepsze niż w „zwykłych” stacjach. Cotygodniowe seanse miały w sobie coś wyjątkowego.
Co ciekawe, w tym samym czasie Canal+ emitował też Przyjaciół, a postać Moniki dubbingowała ta sama aktorka, co B’Ellanę Torres, pół-klingonkę z Voyagera. Wywoływało to u mnie lekki mindfuck.
To samo, ale inaczej
Twórca Star Treka, Gene Roddenberry, zmarł kilka lat przed premierą. Zadanie opracowania koncepcji nowego serialu przypadło sprawdzonemu przy Deep Space Nine duetowi, czyli Rickowi Bermanowi i Michealowi Pillerowi, którzy do współpracy zaprosili Jeri Taylor.
Na pierwszy rzut oka to, co powstało, było bardzo podobne do poprzednich odsłon, w których załoga przemierzała kosmos na pokładzie statku. Janeway i spółka poznawali kolejnych obcych, by dzięki tej interakcji mógł wybrzmieć jakiś komentarz społeczny. Albo dostawali wywracającą mózg na lewą stronę zagadkę naukową. A przy okazji cały czas pogłębiały się relacje między głównymi bohaterami.
Z czasem odsłaniały się kolejne warstwy. Ich pojawienie się wynikało z faktu, że statek w pierwszym odcinku zostaje przeniesiony przez potężną istotę do odległego kwadrantu Delta. Voyager był więc serialem o tęsknocie za domem i podróży do niego, o tworzeniu się w tym czasie nowej rodziny. A Janeway to ostra i nieco nadopiekuńcza, ale kochająca matka.
Żeby było ciekawiej, by zwiększyć swoje szanse na powrót, dwie załogi postanawiają połączyć swoje siły. Poza Gwiezdną Flotą do kwadrantu Delta przenieśli się też „anarchiści Federacji”, czyli Maquis. Zwłaszcza na początku wynikało z tego wiele konfliktów.
W tym nieznanym kwadrancie Delta było też według mnie większe poczucie zagrożenia niż w Następnym pokoleniu. Szybko pojawili się nowi, tajemniczy na początku przeciwnicy, jak Kazoni, Hirogeni czy 8472. Nie brakowało więc akcji, walki o przetrwanie, nawet epizodów horrorowatych. Jasne, USS Enterprise D z Picardem na fotelu kapitana też pakowało się w rozmaite konfrontacje. Ale mam wrażenie, że załoga Voyagera miała pod tym względem gorzej.
Załoga
Na pewno brakowało mi w Voyagerze wyrazistych głównych bohaterów. Miałem problemy z polubieniem całego składu w takim stopniu jak to miało miejsce w przypadku załóg poprzednich seriali złotej ery.
Na zawsze zapamiętam Tuvoka. Nie tylko dlatego, że to fascynujące obserwować logicznych do bólu Wolkan, ale też ze względu na aktora, który się w niego wcielał. Tim Russ przebył naprawdę długą drogę przez uniwersum Star Treka. Najpierw starał się o rolę Geordiego w Następnym pokoleniu. Potem dostał w tym serialu małą rólkę gościnną w jednym z odcinków, następnie załapał się do Deep Space Nine (grał Klingona). Pojawił się dosłownie na kilka sekund w filmie Star Trek: Pokolenia. I dopiero wtedy dostał jedną z głównych ról w serialu, na stałe zapisując się w historii Treka. Został z nim na dłużej, angażując się potem m.in. w reżyserię fanowskich produkcji.
Pamiętam też o Harrym Kimie (Garret Wang), bo memy z nim widuję do dziś. Trafia na nie, bo przez siedem lat nie udało mu się w żaden sposób awansować i na zawsze pozostał ambitnym chorążym.
Siedem zmienia Voyagera i świat
Na pewno ważną dla serialu postacią była Siedem z Dziewięciu, która dołączyła wprawdzie od czwartego sezonu, ale zdobyła gigantyczną popularność i to właśnie grającej ją Jeri Ryan zaproponowano potem rolę w Star Trek: Nemesis (nie przyjęła) i Star Trek: Picard (przyjęła, o czym więcej za chwilę).
Odłączona od kolektywu Borg (takie trekowe cybernetyczne zombiaki ze wspólnym mózgiem) Siedem była pod wieloma względami podobna do Daty z TNG. Oboje próbowali zrozumieć człowieczeństwo. Android aspirował, by być bardziej ludzki, a ona, przynajmniej początkowo, raczej w swoich chłodnych analizach drwiła z tego, co wyprawiamy i jak działamy.
Z tą postacią wiąże się też ciekawa anegdota, z której wynika, że Star Trek: Voyager mógł zmienić świat w sposób, o który wielu by go nie podejrzewało. A konkretnie: jego słabe scenariusze serialu sprawiły, że Barack Obama został prezydentem Stanów Zjednoczonych.
O co chodzi? O sprawie pisało swego czasu Entertainment Weekly. Otóż wprowadzenie postaci Siedem z Dziewięciu i zatrudnienie Jeri Ryan miało być odpowiedzią na słabe wyniki oglądalności. A częste rozłąki Jeri i jej męża Jacka Ryana, które wynikały z harmonogramu prac nad serialem, przyczyniły się do ich decyzji o rozwodzie.
Kilka lat później Jack ubiegał się o fotel senatora w Illinois, a jego postępowanie rozwodowe stało się jawne. Zawierało szczegóły dotyczące m.in. namawiania żony do publicznego seksu w klubie dla swingersów. Skandal zmusił Ryana do rezygnacji, a nowy kandydat nie miał szans w walce z Barackiem Obamą, którego kariera polityczna od tego momentu wystrzeliła.
Echa Voyagera w Star Trek: Picard
O tym, że 25 lat po premierze i 18 lat po zakończeniu Voyager wciąż jest lubiany i pamiętany przez fanów świadczy zaangażowanie Jeri Ryan w roli Siedem z Dziewięciu do nowego serialu Star Trek: Picard. Choć nie trafiła do głównej obsady, mocno promowano jej udział. To będzie bardzo ciekawe zobaczyć, jak ta postać zmieniła się przez lata i być może dowiedzieć, jakie były jej losy.
Robert Picardo, czyli aktor grający w Voyagerze Doktora, wygadał się, że prowadził już wstępne rozmowy na temat drugiego sezonu. Kto wie, czy nie pójdą za nimi inni aktorzy.
W najnowszym serialu pojawi się też Borg, który wprawdzie został przedstawiony w Następnym pokoleniu, ale to w Voyagerze poświęcono mu naprawdę dużo odcinków.
25 lat później
Pamiętam jak przez mgłę, że poza Canal+ niektóre odcinki oglądałem też u dalszej rodziny, na jakiejś niemieckiej stacji, przez satelitę. Nie znałem języka, ale jakoś mi to nie przeszkadzało.
I choć może nie wypada źle pisać o jubilacie, muszę uczciwie przyznać, że z trzech seriali złotej ery Voyagera lubiłem wtedy najmniej. Do dziś z przyjemnością wracam jednak do niektórych odcinków. The Gift z czwartego sezonu uważam za genialny. Scena, w której uwięziona w areszcie Siedem, jeszcze z mechanicznymi częściami i białą, pełną bruzd twarzą wykrzykuje Janeway, że nie chce być „wolna” i „niezależna”, porusza. Wątek Kes odkrywającej, że jej telepatyczne i telekinetyczne zdolności to dopiero początek może i potraktowano nieco skrótowo, ale był ciekawy. A Someone to Watch Over Me, w którym hologram i ex-Borg wspólnie uczą się randkowania i miłości, bawi mnie i wzrusza teraz nawet bardziej niż przy pierwszym seansie.
Świetne były też odcinki o holodeku. Czarno-białe przygody doktora Chaotiki zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu niż detektywistyczne zagwozdki Dixona Hilla (TNG) czy wizyty w knajpie Vica Fontaine’a (DS9).
Wciąż ukazują się nowe historie o tych bohaterach, na przykład komiks Mirrors and Smoke. Załoga pojawiła się też w zeszłym roku w sześcioodcinkowej serii Q Continuum (niedawno wyszło wydanie zbiorcze). Raptem dwa lata temu ukazała się książka Architects of Infinity autorstwa Kirsten Beyer. Dziś pracuje ona m.in. przy Star Trek: Picard, więc kto wie - być może powracających postaci i nawiązań będzie jeszcze więcej.
I tego Voyagerowi życzę z okazji okrągłych urodzin. A także zremasterowanej wersji w sensownej rozdzielczości, żebym mógł całość obejrzeć jeszcze raz.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe