Agnieszka Grochowska o filmie Brat: to nie jest historia czarno-biała ani patologiczna [WYWIAD]
Brat miał swoją premierę podczas festiwalu filmowego w Gdyni, a od 5 grudnia można go oglądać w kinach. Spotkałem się z Agnieszką Grochowską, by porozmawiać o intrygującym projekcie, wzbudzającym duże emocje.
ADAM SIENNICA: Problemy rodzinne ukazane w filmie Brat często kojarzone są z patologią i toksycznymi sytuacjami. A na moje oko oglądamy z pozoru normalną rodzinę. Na pierwszy rzut oka wszystko tutaj gra. Twoja rola szczególnie ma tu znaczenie, bo dzięki jej autentyczności i emocjom widz może zawiesić niewiarę i wczuć się w historię prawdziwej, zwyczajnej rodziny.
AGNIESZKA GROCHOWSKA: Super, świetne to sformułowanie – „zawiesić niewiarę”. Bardzo dziękuję, naprawdę ciekawe spostrzeżenie, bo chyba faktycznie tak jest.
To trudne, bo kiedy masz dwóch synów, którzy są w podobnym wieku jak chłopcy w filmie – mają dziewięć i trzynaście lat – zaczynasz naturalnie odnosić to, co grasz, do własnego rodzicielstwa. Mój model wychowania, jeśli jestem z nimi, bo często bywam daleko, jest zupełnie inny niż ten pokazany w Bracie.
Najciekawsze w tym wszystkim jest właśnie to, że nie chodzi o pokazanie patologii czy ludzi z marginesu, tylko o emocje. O to, jak pod wpływem zdarzeń i presji człowiek potrafi przekroczyć pewne granice, bo po prostu się nie wyrabia. Staje na krawędzi, nie ma już siły, nie wie, o co ma walczyć, jak sobie poradzić, jak się wyzwolić z toksycznej relacji. Nie umie zawalczyć o siebie – a nawet nie do końca rozumie, co ta walka miałaby znaczyć.
W pewnym momencie dostaje jednak szansę. I to, co wydaje mi się bardzo prawdziwe, to moment, kiedy siada z dziećmi i mówi im prawdę – „przepraszam, okłamałam was”. Pisze do nich list, bo nie potrafi inaczej. Często wydaje nam się, że nie możemy mówić dzieciom pewnych rzeczy, bo chcemy je chronić, a tymczasem prawda leczy. Oczyszcza. Dzieci naprawdę wiele rozumieją – nawet jeśli nie potrafią tego nazwać, to czują.
I często, gdy w końcu usłyszą, jak jest naprawdę, przychodzi ulga. Bo to, co czuły, wreszcie ma sens – obraz emocji składa się w całość.
Wówczas budowane jest zaufanie, bo dzieci wiedzą, że rodzic im ufa.
Tak, bo wtedy nie jesteś traktowany z góry – jesteś pełnowartościowym człowiekiem, któremu można powiedzieć prawdę. To ma wiele aspektów. Właściwie te dzieci mają szansę być silniejsze i to bardzo ciekawe zjawisko.
Jest dość powszechne, że próbując chronić dzieci, paradoksalnie osłabiamy je. W jakimś sensie odbieramy im coś ważnego. Wynika to z naszych własnych doświadczeń – z tego, że nie chcemy powtarzać wzorców, które sami wynieśliśmy z domu. Nie chcemy, żeby nasze dzieci cierpiały, żeby doświadczały rozczarowań czy trudności, bo je po prostu kochamy.
Ale to bardzo trudne, bo może wcale nie da się ich ochronić. Może lepszym sposobem jest to, by wzmacniać je na tyle, żeby potrafiły sobie radzić. Choć oczywiście to nie jest proste.
Nie zawsze można podjąć dobrą decyzję, a nawet jeśli się ją podejmie, nie zawsze działa zgodnie z oczekiwaniami. Dobrze to widać po twojej postaci, która znajduje się w krytycznym momencie – nie wie, w którą stronę powinna pójść. Czasem też się myli.
Bardzo nawet. To trochę tak, jakbyś był na pewnej ścieżce. Nie wiem, czy to los, czy po prostu splot wydarzeń. Nagle otwierają się drzwi i ktoś przed nimi staje – zaczyna się nowa historia. Ta historia łączy się z tym starszym synem, z jego aspiracjami i możliwościami.
To też jest niesamowite. Można powiedzieć, że ten dzieciak swoją wytrzymałością i determinacją, tym że mu się po prostu chce, staje się siłą napędową. Chodzi na judo, walczy – dosłownie i metaforycznie. Walczy o życie. To on stawia tę rodzinę na nogi. Gdyby nie to, że chodzi do klubu, że jest w tym dobry, że o coś zawalczył, nie byłoby zawodów, nie byłoby trenera, nie byłoby tej historii. Nikt by nie zapukał do drzwi. Dziecko de facto powoduje, że pojawia się szansa na zmianę.
Czasem w rodzinie jest ktoś taki – silniejszy od innych – kto potrafi ruszyć całą resztę. Rzadko bywa tak, że wszyscy dają z siebie po równo. Bardzo rzadko. Może nawet nigdy. I fajnie, gdy pojawia się ta otwartość, że reszta potrafi za tym pójść.
To, co świetne w tym scenariuszu i filmie, to fakt, że jest tam miłość. Prawdziwa, żywa miłość matki do dzieci. To nie jest historia czarno-biała ani patologiczna. Ona stara się mieć normalną pracę, normalnie żyć, zależy jej na dzieciach – a mimo to przekracza granice, nie wyrabia się, gubi się na zakrętach.
Są momenty, gdy jest bliska załamania nerwowego. Potem to się uspokaja, zatacza koło, podejmuje kolejne wyzwanie, próbuje coś naprawić. I to wydaje mi się bardzo bliskie temu, jak wygląda życie. Czasem w sztuce dokonujemy skrótu, by historię lepiej opowiedzieć, ale wtedy ryzykujemy, że bohaterowie stają się zbyt jednoznaczni. A tutaj są prawdziwi – pogubieni, ale żywi.
Ta historia trochę staje się lustrem dla widza, który może zobaczyć coś znajomego – z własnego życia albo z życia kogoś bliskiego. Daje do myślenia.
Super, bardzo się cieszę, że tak to odbierasz. Dla nas to projekt, w który byliśmy zaangażowani przez wiele lat. Scenariusz czytałam po raz pierwszy w 2019 roku.
Potem mieliśmy performatywne czytania online, bo zaczynała się pandemia – to chyba był 2020 rok. Chcieliśmy coś z tym projektem zrobić, ale nie było możliwości realizacji filmu. Zdjęcia rozpoczęły się dopiero w 2023 roku, co i tak jest stosunkowo szybko, biorąc pod uwagę wszystkie etapy.
Sam proces – od finansowania, przez kompletowanie ekipy, po znalezienie chłopców – to naprawdę niesamowita historia.
Skąd oni się wzięli?
Maciek Sobieszczański ich znalazł. Szukał ich wiele miesięcy, jeżdżąc po całej Polsce – po klubach judo – aż w końcu ich odnalazł. To nie było tak, że po prostu zgłoszono się do agencji i znaleziono dzieci. Maciek wykonał ogromną, wielomiesięczną pracę, samodzielnie szukając chłopców.
Potem przez długie tygodnie z nimi pracował i rozmawiał. Ja zostałam włączona na końcowym etapie, kiedy byli już przygotowani do zdjęć. Najpierw mieliśmy próby w Szkole Wajdy w Warszawie, potem w Żyrardowie, w mieszkaniu, w którym kręciliśmy film. Próby odbywały się dokładnie w tych samych lokacjach, gdzie później realizowaliśmy sceny.
To też wynikało z faktu, że film powstał w zaledwie 19 dni. Jeśli pomyśleć o tym z perspektywy filmowca – że film z dwójką dzieci w rolach głównych powstaje w takim tempie – to naprawdę można się złapać za głowę.
Do tego tematyka jest wymagająca dla każdego aktora, niezależnie od wieku.
Z racji tego, że film powstawał bardzo szybko i ze względu na pewne założenia inscenizacyjne Maćka oraz Jolanty Dylewskiej, operatorki, wiele scen kręcono w jednym ujęciu. Kamera często pozostawała na dziecku, potem przenosiła się na coś innego i znowu wracała – co oznaczało, że młodzi aktorzy musieli grać cały czas.
Nie było możliwości wielokrotnego cięcia i powtarzania scen. Wszystko musiało dziać się płynnie, w jednym rytmie.
A to jest trudne nawet dla zawodowych i doświadczonych aktorów, a co dopiero dla debiutujących dzieciaków.
Dokładnie. Niesamowita była w tym wszystkim ich energia – byli wybitnie przygotowani. Naprawdę, nie pamiętam czegoś takiego. Wiadomo, że rzadko mam okazję grać cały film z dziećmi, ale to było niezwykłe doświadczenie. Oni byli prawdziwymi partnerami na planie, a ta współpraca po prostu się wydarzała – naturalnie, bez wysiłku.
Często też kradną sceny, co dla mnie było zaskoczeniem, bo nie raz w polskim kinie dzieci na ekranie wypadają sztucznie i wybijają z historii. A tutaj po prostu wow.
Wielokrotnie uczestniczyłam w tych scenach i nadal mam coś takiego, że patrzę na to i mówię, że nie wierzę. Nie wierzę, bo tam nie ma fałszywej nuty. Jakby się patrzyło na dzieci, które ktoś filmuje z ukrycia, a nie mają o tym zielonego pojęcia. Jakby to był dokument, ale to nie jest dokument. Ja wiem, że tam nie ma żadnej improwizacji. Oni grają dialogi ze scenariusza.
I grają to, co tam jest napisane. To nie jest tak, że ktoś jest biegły w improwizacji i będzie coś wymyślał. Czasem dzieci też się tak bawią, w związku z tym byłoby to logiczne, że można by było tak zrobić. Ale nie, to jest partytura, to jest napisany dialog. I oni grają tak, jakby to były ich przygody.
Kwestia judo jest też intrygującym wątkiem, który rzadko pojawia się w polskim kinie. Jego pojedynki na macie kształtują go jako człowieka – dostajemy coś, co działa bez dialogów, poprzez ruch i emocje.
To metafora zmagania się. Widzimy to realnie – co ten dzieciak robi. On naprawdę walczy. To bardzo poruszające i wzruszające.
W interakcji pomiędzy tobą a postacią Juliana Świeżewskiego czuć naturalne emocje i chemię. To musiała być dobra współpraca.
Bardzo się lubimy. Często razem jeździliśmy na zdjęcia do Żyrardowa. Z Warszawy to jakieś 40 minut drogi – zgarniałam Julka przy kawiarni na Ochocie, braliśmy kawę na wynos i ruszaliśmy. Często mieliśmy te 40 minut w jedną stronę, a potem kolejne 40 z powrotem z planu. Dużo wtedy rozmawialiśmy o różnych rzeczach.
Myślę, że to właśnie o to chodzi – jeśli ludzie dobrze się ze sobą czują i mają poczucie zrozumienia, to łatwiej im grać. Nie chodzi o to, że zawsze trzeba grać zakochanych; równie dobrze można grać osoby, które się nie lubią. Ważne jest poczucie bezpieczeństwa z partnerem na planie.
To trudne do opisania, ale czasem po prostu czujesz, że druga osoba cię nie wystawi. Gracie do jednej bramki. I to jest najważniejsze – jak w każdej współpracy.
To jest taka magia kina, której nie da się wyjaśnić ani podrobić.
Tak – pracujemy w ramach sceny, a nie na zasadzie, że ktoś ciągnie w swoją stronę. Maciek by na to nie pozwolił, bo ten film jest bardzo specyficzny. Tak kręcony, że nie da się nagle „zagrać solówki”, odsunąć innych i wziąć wszystko na siebie. Ten film ma inną konstrukcję, więc po prostu się tego nie da zrobić.
Ale wydaje mi się, że to trochę jak w życiu – kiedy masz zaufanie do drugiego człowieka i on ma je do ciebie, czujesz się rozumiany. Nie działasz z lęku, nie bronisz się, nie masz poczucia, że musisz coś udowodnić. Wtedy się rozluźniasz, a to pozwala sięgać głębiej.
Być może dlatego efekt na ekranie jest tak dobry – bo to wymaga zaufania i odwagi. Wiadomo, że to kosztuje emocjonalnie. Czasem trzeba zagrać scenę, która przekracza twoje granice, z którą się wewnętrznie nie zgadzasz. I coś w tobie się wtedy uruchamia. Dlatego tak ważne jest, by robić to z ludźmi, którzy cię rozumieją, z którymi czujesz się dobrze i bezpiecznie. Żeby mieć pewność, że po wszystkim nikt cię nie zostawi.