Anna Próchniak: Od dziecka oglądam horrory, więc mało czego się boję! [WYWIAD]
Anna Próchniak to polska aktorka, która często gra w różnych krajach Europy. Niedawno zakończyła zdjęcia do francuskiego filmu ze zdobywcą Oscara oraz serialu brytyjskiego. Porozmawialiśmy o jej dalszych planach i miłości do kina.
ADAM SIENNICA: Wystąpiłaś we francuskim filmie z laureatem Oscara – Jeanem Dujardinem. Pamiętam, jakie emocje mi towarzyszyły, gdy pierwszy raz rozmawiałem ze zdobywcą Oscara. Dlatego zastanawia mnie, czy czułaś jakąś tremę.
ANNA PRÓCHNIAK: Nie, raczej nie czułam tremy. Lata temu widziałam Artystę, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jean zagrał tam znakomicie. To spotkanie bardziej postrzegałam przez pryzmat ciekawości. Lubię obserwować innych. Jean jest prawdziwym profesjonalistą i notabene artystą. Fascynujące było obserwować, jak przeobraża się, gdy wchodzi w rolę. Grałam po francusku, choć nie mówię płynnie w tym języku, więc z reżyserem i aktorami komunikowałam się po angielsku.
Czyli musiałaś uczyć się fonetyki?
Pracowałam z coachem językowym nad kwestiami dialogowymi, a Alice towarzyszyła później na planie zarówno mnie, jak i Augustowi Diehl’owi. W liceum uczyłam się francuskiego przez trzy lata, więc podstawy miałam i to bardzo pomogło mi w przygotowaniach.
Potrafię porozmawiać po francusku o prostych rzeczach, na przykład o pogodzie, ale przy głębszych tematach przechodziłam na angielski. Grałam postać, która nie była Francuzką, więc to, że mój francuski nie był idealny, było naturalne. Czasami wplatałam w tekst angielskie kwestie, bo moja bohaterka, Lidia Rogers, jest bardzo tajemnicza i do końca nie wiadomo, skąd pochodzi. To dawało mi pewną swobodę w jej budowaniu.
Reżyser filmu, Xavier Giannoli, w dużej mierze opierał się na improwizacji, co było dla mnie trudne, zwłaszcza na początku zdjęć, kiedy się dopiero wdrażałam i przyzwyczajałam do języka. Ale plan trwał ponad cztery miesiące, więc w drugiej połowie zdjęć czułam się już znacznie pewniej. Byłam nawet w stanie improwizować po francusku, przy pomocy mojej coach językowej. To było jedno z ciekawszych doświadczeń w mojej karierze. Zwłaszcza jeśli chodzi o pracę z partnerem na planie.
Czułaś, że możesz się czegoś nauczyć od tak doświadczonego partnera?
Absolutnie. Właśnie z takiej perspektywy zawsze na to patrzę. Niezależnie od tego, czy ktoś ma Oscara, czy go nie ma, wciąż jest człowiekiem. I tak odbierałam Jeana. On ma ogromną klasę i humanizm. Nie jest wyniosły ani oceniający, jest za to bardzo wspierający i pomocny. Dzielił się ze mną swoimi doświadczeniami, choćby z planu Obrońców skarbów z Mattem Damonem i George’em Clooneyem. Opowiadał, jak trudne było dla niego granie po angielsku – ile pracy wymagało opanowanie tekstu w obcym języku i przełożenie go na własną prawdę aktorską. Doskonale go rozumiałam.
Takie historie są niesamowite. Ludzie zapominają, że wielkie gwiazdy są też ludźmi i mogą mieć z czymś problem. Pewnie zachowanie Jeana miało wpływ na pracę na planie.
Tak, jest niezwykle zabawny i wprowadza ogromny luz – kiedy sceny danego dnia na to pozwalają. Dużo żartuje, jest ciepły, bezpośredni. Dzięki temu w ogóle nie miałam poczucia, że gram z „megagwiazdą”. A przecież we Francji jest bardzo znany – mam wrażenie, że wszyscy wiedzą, kim jest Jean Dujardin.
Mieliśmy kilka dni zdjęciowych w hotelu, w którym mieszkałam w Paryżu. Był tam piękny, przedwojenny dancing club, a ponieważ akcja filmu dzieje się w latach 40., zwykle kręciliśmy w takich historycznych lokacjach. Pamiętam, jak pracownicy hotelu reagowali na obecność Jeana. Widziałam tych ludzi na co dzień, a kiedy pojawił się on, byli tak bardzo podekscytowani! Podchodzili do mnie i pytali: "Naprawdę grasz w filmie z Jeanem?". To było niesamowite doświadczenie i ciekawe zderzenie z inną kulturą.
To naturalne, wiemy, jak ktoś jest postrzegany globalnie, a nie lokalnie.
On jest globalną gwiazdą, jednak – prawdę mówiąc – nie zdawałam sobie sprawy, jaka jest skala jego popularności we Francji.
Muszę przyznać, że o wiele bardziej onieśmielona byłam, kiedy pierwszy raz spotkałam Harveya Keitela. To było takie uczucie: "Kurczę, to jest przecież wielka legenda!". Widziałam go w tylu niezwykłych filmach, w tylu wspaniałych rolach… i poczułam taki miks ogromnego podekscytowania i lekkiego stresu. To uczucie szybko mija, bo okazuje się, że to człowiek z krwi i kości. Wyjątkowy, ale jednak ludzki.

A powiedz mi, jak do takiego filmu się dostałaś? Dostałaś informację o castingu i nagrałaś self-tape?
Było wiele różnych czynników, które się na to złożyły. Xavier Giannoli, reżyser filmu, którego filmy były wielokrotnie na festiwalach w Cannes czy Wenecji, a ostatnio zrobił Stracone złudzenia – nagrodzone siedmioma Cezarami – szukał aktorki spoza Francji. Kogoś, kto będzie kontrapunktem dla głównej bohaterki, Corinne Luchaire, granej przez Nastię Golubeva Carax, córkę Léosa Caraxa. Xavier opowiadał mi, że rozważał różne typy aktorek.
I jak trafił na ciebie?
Nie wiem do końca, jak to się stało. Xavier mówił, że widział moje poprzednie filmy, a reżyser castingu pokazywał mu dodatkowo moje materiały. Obejrzał je i coś w nich zobaczył. Być może pomogło też to, że niedługo wcześniej Tatuażysta z Auschwitz miał premierę na streamingu we Francji.
Moja agencja w Londynie poprosiła mnie o nagranie krótkiej improwizacji. Dostałam opis sceny i miałam przygotować monolog, w którym mówiłabym w kilku językach; po francusku, angielsku i polsku. Kolejnym etapem było spotkanie online z reżyserem. Myślałam, że będzie to próba, ale on od razu zaproponował mi rolę. Był akurat w hali, gdzie trwała preprodukcja – oprowadzał mnie po niej wirtualnie, pokazywał garderoby, moodboardy, elementy scenografii. Musieliśmy też ustalić pewne kwestie dotyczące fizyczności mojej bohaterki.
Patrząc na to z perspektywy czasu, mam wrażenie, że ta rola sama do mnie przyszła. Tak często bywa w moim życiu zawodowym – pewne rzeczy pojawiają się we właściwym momencie. To bardzo trudny zawód, brutalny, okupiony ogromnym stresem, odrzuceniem – ale takie chwile uskrzydlają. Zastanawiam się, czym to jest: szczęściem, przypadkiem? A może jakimś potwierdzeniem z kosmosu, że to, co robię, jest właściwe? Że idę właściwą drogą?
Jak wygląda przygotowanie takiego self-tape'a? Dla wielu czytelników to kompletnie nieznana forma pracy.
Różnie. Niektórzy aktorzy trzymają się zasad – idealne światło, tło, realizacja scenariusza krok po kroku. Są reżyserzy castingu, którzy tego oczekują. Ale czasem warto zrobić coś inaczej, podjąć ryzyko, zdecydować się na tzw. bold choice – odważniejszą interpretację.
Mój monolog nagrałam dość spontanicznie i odważnie. Wymyśliłam zaskakujący setup, bo wychodzę z założenia, że pierwsze sekundy nagrania są najważniejsze. Właściwie nawet go nie wymyśliłam, po prostu do mnie przyszedł. Byłam wtedy na zdjęciach w Szkocji i nie miałam idealnych warunków technicznych. Nagrałam self-tape'a w hotelu, po zdjęciach, improwizowałam.
Czasem od razu czujesz, że coś działa - masz z tego frajdę i wiesz, że to jest dobre. Tak właśnie było wtedy.
Jest w tym pewien rodzaj spontaniczności…
Tak, spontaniczności, trochę nonszalancji, ale to absolutnie nie oznacza braku szacunku do materiału. To raczej pewien rodzaj zabawy. Często o tym myślę, bo self-tape’y czasem jednak coś aktorowi odbierają. Nie masz możliwości spotkania się, porozmawiania z drugą stroną; nie dostajesz uwag na żywo. Nie wiesz, czy to, co robisz, działa w danym momencie.
Dlatego czasami warto zrobić coś, co stanie się od razu rodzajem dialogu. Nie będzie jedynie realizacją zadania czy odpowiedzią na przesłany materiał, ale zaproszeniem do wspólnej zabawy. I tutaj właśnie czułam, że udało mi się to osiągnąć.

Wspomniałaś, że kręciłaś self-tape'a w hotelu w Szkocji. Byłaś na planie brytyjskiego serialu Summerwater?
Tak, to adaptacja powieści Sarah Moss pod tym samym tytułem. Książka ukazała się w 2020 roku, chwilę po lockdownie. Została napisana wcześniej, ale jej tematyka bardzo mocno z tym specyficznym czasem rezonowała.
Akcja rozgrywa się w ciągu 24 godzin w ośrodku wakacyjnym nad szkockim jeziorem. Są tam domki do wynajęcia – jedni przyjeżdżają do nich na wakacje, inni są ich właścicielami. Cała opowieść rozgrywa się w ciągu 24 godzin i pokazana jest z perspektywy różnych bohaterów, którzy obserwują siebie nawzajem i tworzą w swoich głowach historie o innych ludziach.
Myślę, że sukces książki wynikał z tego, że w trakcie lockdownu wszyscy byliśmy dość mocno odizolowani. Podobnie jak bohaterowie, obserwowaliśmy innych z dystansu. A także sporo czasu spędzaliśmy we własnych głowach. Czas introspekcji. Ta atmosfera została w powieści Moss świetnie uchwycona.
Adaptacja, którą zrobił John Donnely dla Channel 4, jest wierna książce tylko w części. Pewne wątki zostały rozszerzone, inne pominięte lub mocno zmarginalizowane. Na przykład perspektywa mojej postaci – fotografki Aliny – w książce w ogóle nie jest opisana, więc została stworzona od zera. Co ciekawe, stała się jednym z najważniejszych głosów w tej historii. Kręciliśmy ten serial w Szkocji od listopada do marca – warunki były naprawdę wymagające…
Szkocja musi w tym serialu świetnie budować klimat opowieści.
Klimat jest oczywiście mroczny i zagadkowy, co bardzo pasuje do tej historii. Problem w tym, że kręciliśmy w zimie, a akcja rozgrywa się… latem. Tyle że miało być to szkockie lato – czyli wcale nie 35 stopni i pełne słońce, a deszcz i wiatr. To było dosyć zabawne. No i tak właśnie wyglądało moje ostatnie osiem miesięcy.
Kiedyś ekscytowaliśmy się, gdy polscy aktorzy pojawiali się za granicą, a teraz? Można powiedzieć, że ostatnio więcej ciebie tam niż w Polsce.
Chyba można tak powiedzieć. Mój pierwszy zagraniczny film – choć wtedy była to akurat koprodukcja polsko-francuska – zagrałam ponad dziesięć lat temu. I od tamtej pory tak się ułożyło, że częściej pojawiały się propozycje z zagranicy niż z Polski.
Chodzi oczywiście o te ciekawsze oferty. Bardzo chciałabym pracować w Polsce przy projektach, które są wartościowe, interesujące, rozwijające. Absolutnie nie nastawiam się na to, że będę grała tylko za granicą, ale dopóki pojawiają się ciekawsze propozycje z innych krajów, to je wybieram. Ostatecznie wszystko zależy od projektu, tematu, artystów i ludzi, których spotykam na swojej drodze. Nie zamykam się na żaden kierunek.
Co jest dla ciebie ważne, gdy pojawia się propozycja roli?
Właściwie wszystko. Zwykle patrzę na projekt całościowo, analizując każdy jego element. Oczywiście pierwszym i najważniejszym wyznacznikiem jakości jest scenariusz oraz postać, którą miałabym zagrać. Zastanawiam się, czy postać jest dla mnie ciekawa, czy jest wielowymiarowa, czy przechodzi przemianę, czy jest podmiotowa, a nie tylko funkcjonalna. To może brzmieć banalnie, ale naprawdę muszę się w tej postaci zakochać, musi mnie ekscytować. Już po samej jakości scenariusza i pisarstwa widać, jakiego rodzaju będzie to projekt.
Ogromne znaczenie ma również dla mnie to, z kim pracuję. Na przykład przy Summerwater producentką była Jules Hussey, która współpracowała z Lynne Ramsay przy jej pierwszych filmach. Za casting odpowiadał Des Hamilton, jedno z najważniejszych nazwisk w brytyjskim castingu. Robił obsadę między innymi do filmów Larsa von Triera, Claire Denis, Jennifer Kent, Lynne Ramsay, Taiki Waititiego czy wielu innych wyjątkowych twórców, głównie związanych z kinem arthouse’owym.
Jak ważny dla ciebie jest gatunek? To musi być arthouse?
Gatunek nie ma dla mnie większego znaczenia i nie gram tylko w produkcjach arthouse’owych. Ale uwielbiam horrory. Chciałabym sprawdzić się w tym gatunku, mam poczucie, że przechodzi on teraz prawdziwy renesans. Horror stał się platformą do opowiadania o ważnych sprawach i dotkliwych emocjach.
A widzowie to zdecydowanie doceniają, o czym świadczą wyniki tych filmów.
Zgadza się. Bardzo lubię nurt psychologicznego horroru – Ari Aster, Robert Eggers, Jennifer Kent. Hereditary, Midsommar czy Babadook uważam za jedne z najlepszych filmów ostatnich 15 lat. Horrory potrafią mnie uziemić – pozwalają mi oderwać się od rzeczywistości, a jednocześnie być w pełni „tu i teraz”, z czym mam na co dzień problem.
Czyli jesteś otwarta na różne gatunki?
Oczywiście, że jestem otwarta na gatunki!

Dobrze, że mamy w Polsce reżysera, który robi horrory. Może coś się uda…
Tak, może... Jestem fanką Bartka Kowalskiego. Choć jego najnowszego filmu jeszcze nie widziałam, bardzo podobała mi się Cisza nocna z panem Maciejem Damięckim. To, w jaki sposób metaforycznym językiem dotknął tematyki lęku przed śmiercią i samotnością, która może nas czekać, jeśli dożyjemy starości. To bardzo poruszający film.
To jest wspaniałe, że twórcy tak mieszają gatunki, jednocześnie opowiadając o poważnych sprawach.
Dokładnie. Tak samo robił Ari Aster w Hereditary – opowiadał o żałobie, o tym, jak radzić sobie ze stratą. Na poziomie wizualnym ta trauma może przyjmować różne formy. I właśnie one – zarówno te uosobione w postaci potworów, jak i te czyhające na poziomie podświadomości – mogą być naprawdę przerażające.
Oczywiście zdarzają się też świetne komedie romantyczne, dobre filmy akcji, thrillery noir. Jestem absolutnie otwarta na różne gatunki i różne wyzwania. Zawsze mnie cieszyło, że mogę próbować nowych rzeczy i pracować w tak różnych stylistykach.
Czuć w tym naturalną pasję. Opowiadasz o kinie z taką szczerą ekscytacją. Cieszysz się tym!
Bardzo się cieszę! Kocham kino! Oglądam filmy, odkąd pamiętam – zawsze były bardzo ważną częścią mojego życia. To, że znalazłam się w miejscu, w którym mogę je współtworzyć, jest dla mnie wielkim szczęściem. Czuję się uprzywilejowana, że moja praca jest jednocześnie czymś, co kocham. Oczywiście wiąże się to z podejmowaniem trudnych, ryzykownych decyzji – nigdy nie wiadomo, jak się potoczy los. Ale warto próbować. I ryzykować!
Miłość do swojej pracy to coś, co nas łączy. Też kocham swoją pracę!
Wiadomo, twoja praca jest trochę bardziej w twoich rękach, moja trochę mniej w moich, ale i tak dążę do tego, żeby tworzyć swoje własne rzeczy – pisać teksty, produkować własne projekty. Myślę o tym bardzo poważnie i wiem, że to się wydarzy.
A myślisz o jakimś konkretnym kierunku w tym aspekcie?
Patrzę na to, co robią aktorzy i aktorki na świecie. Choćby w tym roku – debiut Kristen Stewart, Scarlett Johansson czy Harrisa Dickinsona. Mamy trzy duże reżyserskie debiuty aktorów na festiwalach A-klasy. Kate Winslet też właśnie pracuje nad swoim debiutem.
A w Polsce? Gabriela Muskała zrobiła to niedawno. Mam jednak wrażenie, że u nas wciąż pokutuje takie myślenie, że jeśli aktor zaczyna reżyserować, to znaczy, że żegna się ze swoją karierą. To absolutnie nie jest prawda.
Myślę, że najbardziej chciałabym zacząć właśnie od horroru. Takie historie chodzą mi po głowie. Czuję radość z tego, że mogę stworzyć coś dla siebie i coś, co może być ważne dla innych. To daje poczucie siły i wolności – bo jako aktorka w dużej mierze podlegam decyzjom innych. Bywa to trudne i paraliżujące, zwłaszcza gdy spotykasz się z odrzuceniem. Własne projekty dają niezależność.
Aktorstwo wiąże się z wieloma trudnościami…
To są właśnie blaski i cienie tego zawodu. Robisz to, co kochasz, ale z drugiej strony musisz liczyć się z odrzuceniem, z oceną i z tym, że czasem możesz usłyszeć coś, co nie będzie dla ciebie przyjemne. A co gorsza, może się też okazać, że to, co usłyszysz, jest prawdą (śmiech). I nie mówię tutaj o czystym hejcie, tylko o konstruktywnej krytyce.
Chcesz wziąć sprawy w swoje ręce, ale nadal jesteś otwarta na nadchodzące propozycje?
Absolutnie jestem otwarta! Jestem ciekawa tego, co przyniesie przyszłość…
Chętnie zobaczyłbym cię w kinie akcji! Jak oglądałem Ballerinę, to wyobraziłem sobie ciebie w takiej roli.
Tak, bardzo bym chciała! Marzy mi się też rola czarnego charakteru – może być właśnie w filmie akcji. Myślę o takiej postaci i bardzo chciałabym spróbować swoich sił w czymś zupełnie innym niż do tej pory.
Cieszę się też, że rynek coraz bardziej otwiera się i że role, które kiedyś były typowo męskie, schematyczne, dziś coraz częściej powierzane są kobietom.
A na granie w scenach kaskaderskich byłabyś otwarta?
Oczywiście! Zanim zaczęłam grać, byłam tancerką, trenowałam balet – od ósmego do osiemnastego roku życia. Fizyczność w aktorstwie to dla mnie podstawa. Zawsze na niej bazuję. Wychodzę z założenia, że emocje buduje się poprzez ciało, reakcje fizyczne, a nie tylko przez głowę i analizę. Dlatego bardzo chciałabym spróbować takiej przygody.
Miałam już oczywiście trochę doświadczenia z kaskaderskimi scenami i przygotowaniami przy filmie Miasto 44. Czasami wiązało się z wychodzeniem ze strefy komfortu albo z przełamywaniem własnych lęków – ale było to bardzo przyjemne i dało mi dużo satysfakcji.
W Polsce powstaje wiele kryminałów. To może Ania Próchniak jako twarda pani detektyw?
To też byłoby ciekawe. Pierwsze skojarzenie, które przychodzi mi do głowy, to Top of the Lake. Świetny serial z Elisabeth Moss w roli głównej, z bardzo silną, kobiecą postacią na pierwszym planie.
Są różne kierunki, możliwości, perspektywy. Wiesz, że od dziecka oglądam horrory, więc mało czego się boję (śmiech). Jestem absolutnie otwarta i czekam na to, co prędzej czy później się wydarzy.

