Caleb Landry Jones: Każdy film to dla mnie kolejny krok naprzód [WYWIAD]
17 października do polskich kin wszedł świetnie oceniany Harvest, w którym Caleb Landry Jones gra główną rolę. Spotkałem się z aktorem wirtualnie, by porozmawiać o pracy, która była nietypową przygodą, oraz o... Gwiezdnych Wojnach!
CALEB LANDRY JONES: Czy to Carrie Fisher za tobą?
ADAM SIENNICA: Tak, to moje zdjęcie z aktorką sprzed lat. Masz dobre oko!
Jesteś szczęściarzem. Mam nadzieję, że mogłeś z nią porozmawiać. Jak myślę o Carrie Fisher, to nie myślę od razu o Gwiezdnych Wojnach, ale o Blues Brothers i scenie z bazooką. Coś pięknego! [śmiech]

Powinniśmy porozmawiać o filmie Harvest...
Jest trochę inny niż Łotr 1 [śmiech]
Po obejrzeniu Harvest wiem już, kto tworzy najlepsze efekty specjalne na ekranie. Matka natura! Krajobrazy, chmury, wszystko wygląda niesamowicie, a nie mamy tutaj efektów komputerowych.
Masz rację. Jednym z moich ulubionych momentów w scenariuszu – a w filmie ta scena wypada jeszcze lepiej – jest pokazanie mapy i ujęcie wszystkiego z tej perspektywy. Wykorzystaliśmy drony. Dzięki temu film sprawia wrażenie droższego, bo pozwala pokazać świat z lotu ptaka.
Celem było uchwycenie perspektywy bohatera i tego, co on sobie wyobraża. Dlatego pokazanie krajobrazu na ekranie – dzięki taśmie 16 mm i ujęciom z wysokości, gdy kamera przelatuje nad mieszkańcami wioski, którzy biegną, bo czują zagrożenie i dostrzegają nieznajomych – ma dla mnie szczególne znaczenie. Uwielbiam to, bo widzisz naturę w całej okazałości. Kocham, jak to wygląda! Jak wiatr muska krajobraz… To jest tak piękne, a jednocześnie wyraźnie związane z bohaterem. To manifestacja, fizyczna reprezentacja jego wyobraźni. Dlatego praca z Atheną jest tak nadzwyczajna – ma w sobie coś mistycznego.
To jak ta jej mistyczność wpłynęła na film?
To trochę jak Yoda podczas pierwszego spotkania z Lukiem. Nie lekceważ jej [śmiech]. Będzie twoim największym sprzymierzeńcem. Pokaże ci rzeczy, których sam byś nie zrobił.
Ona zawsze prosi o coś odwrotnego niż to, co ktoś na tym etapie filmu mógłby chcieć. Bo widzieliśmy to już milion razy. Myślę sobie: „Mam krzyczeć, muszę krzyczeć”. A ona na to: „Nie, Caleb, nie!”. Zawsze odwrotnie.
Ale to jest też sposób pracy, który próbuję stosować od siedemnastego roku życia, kiedy dopiero uczyłem się, jak pracować. A potem, w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat, zaczynałem zdobywać doświadczenie i coraz bardziej rozumiałem, co jest możliwe.
Czasem dla innych może to wyglądać abstrakcyjnie, bez sensu, głupio. Ale Athena to akceptuje. Nie kwestionuje tej „głupoty” – a to w jakiś sposób pomaga mi ją odnaleźć.
Więc można powiedzieć, że dużo się nauczyłeś na tym planie?
Tak, zdecydowanie. Na każdym filmie ciągle się uczę. Każdy film to dla mnie kolejny krok naprzód. Czasem dotykam czegoś znajomego, ale zawsze jest też coś zupełnie nowego, obcego. A ten film był dla mnie obcy na tak wiele sposobów.
Twoje pierwsze sceny w Harvest tworzą dziwne wrażenie. Zaciekawiają związkiem z naturą. Bohater ugryzł drzewo... To było prawdziwe drzewo, nie efekty specjalne?
I właśnie to było w tym filmie najbardziej pociągające. On miał być bardzo dotykalny, prawdziwy. To była jego natura. I tego też oczekiwał ode mnie – wiedziałem to od początku. Pytanie brzmiało tylko: jaki mam mieć stosunek do drzewa? Jak mam czuć się wobec wody? Czy mam do niej wskoczyć na główkę, czy pływać spokojnie? Wiesz, o co chodzi. To były rzeczy, o których trzeba było myśleć.
A jedyny sposób, żeby to poczuć, to być tam – przyjechać wcześniej, zanurzyć się w tym świecie tak bardzo, jak się da. Szkocja daje ku temu niesamowite możliwości. Dla mnie cała ta immersyjna część filmu polegała właśnie na wizualnych detalach. Wszystko było dopracowane: nawet ziemia pod paznokciami.
Wielu aktorów w wiosce to prawdziwi mieszkańcy okolicy. Ci, którzy przyjechali z Anglii, byli bardzo zdeterminowani, by wejść w tę rzeczywistość – brali udział w zajęciach z tkania, uczyli się różnych rzeczy, z których część była im znajoma, a część zupełnie nowa.
Praca aktora to ciągła nauka nowych rzeczy.
Sam nigdy wcześniej nie próbowałem takich rzeczy jak strzyżenie owiec. Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas faktycznie używało ostrzy na żywym zwierzęciu, bo podobno trzeba ostrzyc z tysiąc owiec, zanim przestanie się je przypadkowo kaleczyć. Ale jest świetny australijski film o strzyżeniu owiec – Sunday Too Far Away.
W każdym razie Athena pracuje w sposób bardzo rodzinny. Sprawia, że każdy czuje się dostrzeżony i wysłuchany. Ma w sobie niesamowity dar. A dla reżysera to naprawdę kluczowa umiejętność. Dzięki temu ten film był niezwykle immersyjny i osobisty.
Jeszcze ważne jest to, jak ułożyła plan zdjęciowy – pierwszego dnia kręciliśmy pierwszą scenę filmu, z bardzo małą ekipą. Nie wszyscy byli na miejscu, część dopiero przyjeżdżała. A my byliśmy tam, szukając, odkrywając, dosłownie odnajdując ten świat.
Ona wiedziała od pierwszego momentu, kiedy zobaczyła tamten teren i uznała go – razem z naszą producentką, Rebeccą – za miejsce zdjęć. Zobaczyła to drzewo jarzębiny i od razu wiedziała, że pojawi się ono na początku filmu. Ale co dokładnie z nim zrobimy, tego żadne z nas nie wiedziało, dopóki Sean nie wziął kamery na ramię.
Próbowaliśmy się na nie wspiąć, a ja nie miałem na sobie bielizny [śmiech]. Jedyna rzecz, którą wiedziałem, że na pewno zrobię, to scena pływania, bo byłem już wcześniej nad jeziorem. Athena pokazała mi je, gdy tam przyjechałem.
Pływałem tam tylko raz, ale wiedziałem, że moje stopy nie zniosą tych kamieni. Pomyślałem więc: „OK, jak to zagrać? Ten facet musi wejść do wody i wyglądać na twardziela”. Athena zawsze mówiła, że on jest silny, odporny, więc stwierdziłem, że może skok, coś męskiego. Ale gdy poczułem te kamienie pod stopami, pomyślałem: „Nie, trzeba zejść na rękach i kolanach, powoli wejść do tej wody”.
Nie chciałem mówić Athenie o tym pomyśle, dopóki nie zaczęliśmy kręcić, bo naprawdę wierzyłem, że to zadziała. I rzeczywiście, to był ten moment, rzadki moment „eureka” dla aktora. Pomyślałem: „Tak, to jest to. To właściwy sposób, by wejść w tę postać”. A ona się wtedy tylko śmiała.

Scena pływania brzmi jak dość wesoła sytuacja.
Tak, kiedy się zdenerwowała, miała przy sobie ten mały monitor i stała na brzegu, krzycząc: „Nic, cholera, nie widzę! Co jest grane?! Nic nie widać, wszystko białe!”. A Sean z kolei wrzeszczał: „To jego cholerny tyłek!”, a ona wybuchnęła śmiechem. „O rany, dobra, wyjdź trochę bardziej z wody!” – zawołała jeszcze. Ale to był właśnie ten moment, kiedy wiedziałem, że robimy coś wyjątkowego, że znajdujemy scenę w najpiękniejszy możliwy sposób.
To nie był pomysł, który nosiłem w sobie długo – może dwa dni wcześniej mi przyszedł do głowy. A to rzadkie, żeby mieć taki impuls i mu zaufać. Zazwyczaj, jeśli już coś takiego wymyślę, to i tak tego nie robię, bo wydaje się niewłaściwe. Ale w tym przypadku… po prostu to pokochałem.
To niewątpliwie wymagająca praca, ale jak o tym opowiadasz, brzmi jak nietypowa przygoda.
Tak, wygrzebywanie się z lodowatej wody to żadna przyjemność [śmiech] – nikt nie chce tego robić. Chyba że… ma „sprzęt jak koń”. Ja niestety takiego nie mam, więc szkockie zimno nie należało do moich ulubionych aspektów zdjęć. Ale Sean dobrze się mną zajął. Powiedział: „Nie martw się, stary, zadbałem o ciebie. Wyszło dobrze”. I rzeczywiście – wyszło.
Na początku Athena powiedziała mi: „Nie chcę, żebyś miał bieliznę czy skarpetki”. Odpowiedziałem: „Okej”. A potem dodała: „Serio, żadnej bielizny”. W końcu te wysokie szkockie skarpety okazały się moim najlepszym przyjacielem – przynajmniej trochę grzały.
Trzymałem się więc tej zasady „bez bielizny”, dopóki nie zaczęło robić się trochę… dziwnie. Ludzie z ekipy patrzyli na mnie jak na wariata. „Stary, serio? Jesteś jedyny bez bielizny. Co ty wyprawiasz? Ekshibicjonista z ciebie, czy co?” [śmiech] No i wtedy już zacząłem ją nosić – dla dobra wszystkich.
To, co lubię w Harvest, to fakt, że film opiera się głównie na wizualnym opowiadaniu historii. Dialogów jest bardzo niewiele, zwłaszcza w przypadku twojej postaci. Wszystko dzieje się w jego wnętrzu. Emocje się w nim gotują. To pewnie było trudne aktorsko.
Myślę, że dopiero po obejrzeniu filmu zrozumiałem, że ta postać nie ma żadnego ujścia emocji, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w większości filmów czy seriali. To był dla mnie zupełnie inny rodzaj doświadczenia. I myślę, że dla widzów również. Oglądałem już wiele filmów i zwykle jest w nich jakiś moment katharsis, jakieś emocjonalne oczyszczenie, wybuch, chwila, w której bohater coś wreszcie z siebie wyrzuca. Tutaj tego nie ma.
Pamiętam, jak oglądałem Harvest w Wenecji – czułem się tak, jakby ktoś ciągnął za sznurek coraz mocniej i mocniej, bez przerwy. I to właśnie z tym miałem największy problem w pracy nad tą rolą: nie mogłem dać upustu emocjom. Za każdym razem, gdy chciałem to zrobić, okazywało się, że to niewłaściwe.
Myślę, że przywykłem do tego schematu w pracy i w postrzeganiu bohaterów w ogóle. Dlatego ten film tak wiele mnie nauczył.
Wygląda na to, że nieprzewidywalność była podstawą tej pracy.
Czuję, że znów muszę nawiązać do filmu Blues Brothers. Oglądałem kiedyś materiał zza kulis i dowiedziałem się, że Aretha Franklin i Ray Charles nie potrafili zrobić dwóch identycznych dubli, gdy nagrywali playback do swoich piosenek. Za każdym razem śpiewali inaczej – z innym tempem, akcentem, emocją. Ekipa miała z tym ogromny problem, bo nie mogli dopasować ruchu ust do studyjnego nagrania, które wszyscy znali na pamięć.
I to przyniosło mi ogromną ulgę. Pomyślałem: cholera, skoro królowa wokalu i jeden z królów muzyki też nie potrafią się powtórzyć, to może nie jest ze mną tak źle. Często słyszę od montażystów albo reżyserów: „Zagrałeś świetnie, ale trudno cię montować, stary. Utrudniasz nam życie”. I naprawdę nie lubię tego słyszeć, bo nie chcę być problemem na planie.
Oczywiście, jeśli to jest zamierzone, to okej, można znaleźć w tym sens. Ale często wtedy traci się coś autentycznego, coś, co dzieje się tu i teraz – nawet jeśli to drobny impuls, myśl albo ktoś przypadkiem przechodzący za kamerą. Czasem lepiej po prostu dać się temu ponieść, o ile masz czas i nikomu tym nie szkodzisz. Bo wszystko, co robisz, musi wynikać z postaci, nie z kalkulacji.
Czasami mam problem, żeby w ogóle zrozumieć, czym to „coś” właściwie jest. Ale Athena ma w sobie coś pięknego jako reżyserka – pozwala popełniać błędy, żebyś mógł dotrzeć do właściwego miejsca. Albo do czegoś, czego wcześniej w ogóle nie widzieliśmy. Dzięki temu w filmie udało się osiągnąć naprawdę wyjątkowy efekt – sposób, w jaki opowiada historię o społeczeństwie, jest niezwykle ważny.
Nie jest istotne, czy mówimy o społeczeństwie w USA, czy w Polsce. Wszyscy mamy te same problemy i borykamy się z tymi samymi podziałami i nieufnością. A przesłanie książki Harvest, a teraz jej filmowej adaptacji, wydaje się nadal ważne.
Cieszę się, że tak to odbierasz, bo też tak uważam. To bardzo ważne i jestem z tego dumny – właśnie dlatego, że ta historia jest tak złożona.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem film, złamało mi to serce – ta świadomość, że oni wszyscy odchodzą przez samą ideę czegoś. To „coś” nawet się jeszcze nie wydarzyło, nie ma żadnych realnych konsekwencji, a oni już się boją. Boją się, że zostaną zabici, że ktoś po nich przyjdzie. To tylko słowo, plotka, a mimo to wystarczyło, by wzbudzić panikę.
Ten motyw został ze mną na długo po seansie – znacznie mocniej niż w trakcie pracy nad filmem czy nawet podczas czytania scenariusza.
Uwielbiam też to, jak Athena to pokazała – kiedy wszyscy odchodzą, a ona pozwala, by ludzie dosłownie przechodzili przez kadr, przerywali przestrzeń między mną a Johnem. To piękne. I co ważne – czytając scenariusz, wiedziałem, że to będzie właśnie taki film. Jeśli znasz jej twórczość, tego właśnie się spodziewasz.
Ta historia trochę przypomina horror, ponieważ pokazuje coś prawdziwego i strasznego we współczesnym społeczeństwie.
Zdecydowanie. Tak, myślę, że masz rację. Właściwie uważam, że nawet Być jak John Malkovich to w pewnym sensie horror. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak o nim mówił, ale to zakończenie… o mój Boże, to prawdziwy koszmar. To piekło.
Harvest też ma w sobie takie emocje, zwłaszcza pod koniec. Oczywiście, to nie jest horror w klasycznym sensie. Ale właśnie dlatego, gdy mówisz „horror”, myślę o czymś prawdziwym, o takiej rzeczywistości, która przeraża. I cieszę się, że ty też to widzisz.
A jednocześnie, w tym wszystkim jest też coś zabawnego. Nikt dziś nie zaśnie spokojnie. W końcu, jak to mówi Walter: „Masz kleszcza na fiucie”. To absurdalne, ale i bardzo ludzkie. Jest w tym czarny humor, który mnie śmieszy, ale też czuję się blisko tych postaci, bo rozumiem ich zachowania – nawet te najbardziej desperackie.
Jedna scena szczególnie została ze mną po seansie. Ten moment, gdy Earl powiedział Walterowie, że nazywanie rzeczy jest po to, by je poznać. Jest w tym coś głębszego i szalenie intrygującego, nad czym można się zastanowić.
Tak, pamiętam, że kiedy miałem jakieś szesnaście lat, zacząłem czytać eseje Ralpha Waldo Emersona i Henry’ego Davida Thoreau. Wciągnęła mnie wtedy cała ta filozofia samowystarczalności, niezależnego myślenia. Myślę, że to był pierwszy moment, w którym zacząłem postrzegać świat właśnie z tej perspektywy - próbując zrozumieć, jak nazywanie rzeczy wiąże się z ich poznaniem.
Uwielbiam to, że ten motyw pojawił się w filmie właśnie w taki sposób. Bo przecież Earle to kartograf, który przychodzi do tego miejsca z zewnątrz, z przestrzeni, gdzie coś podobnego już się wydarzyło. I znowu zaczyna – nadając nazwy, tworzy, ale też niszczy przestrzeń.
W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do tego: kolor nie istnieje, dopóki nie zostanie nazwany. Dla niektórych ludów na przykład „niebieski” to tylko wariacja innego odcienia, dopóki nie otrzyma własnej nazwy.
To mnie ogromnie zafascynowało, zwłaszcza w tym, jak Athena wplotła ten wątek w realistyczny świat filmu. No i ta relacja – że Earle i Walter stają się przyjaciółmi. Ta wymiana wiedzy między nimi, z jednej strony to, co Earle przynosi, z drugiej – to, co Walter już w sobie ma. Bardzo mnie to poruszyło, bo pokazuje, że mogłaby się między nimi zrodzić prawdziwa więź. A Walter, wiesz… on pewnie chciałby po prostu iść dalej. I to jest w tym piękne.
To też pozwala lepiej zrozumieć, jaki jest Walter.
On jest bardzo wrażliwy. Dla mnie był jak ściana wody - myślę, że nawet mu to powiedziałem, a on tylko: „Daj spokój”. A ja na to: „Nie, naprawdę, jesteś jak ściana wody”. To było jedyne porównanie, jakie przyszło mi do głowy – niesamowicie silny, a jednocześnie pełen życia i obecny. Może inni by powiedzieli, że jest jak góra, stabilny i niewzruszony, ale dla mnie to było coś bardziej płynnego, emocjonalnego.
Dlatego te wspólne sceny były tak wyjątkowe i prawdziwe. A właśnie to bywa najtrudniejsze – jak sprawić, by coś wyglądało naturalnie? A jednak tutaj to przychodziło samo. Te momenty były jednocześnie najważniejsze dla mojej postaci i w pewnym sensie najłatwiejsze do zagrania.
Może dlatego, że były też bardzo emocjonalne. Tak jak pierwszy dzień zdjęciowy – scena przy drzewie, kąpiel w jeziorze… To wszystko było niezwykle naturalne. I myślę, że ogromna w tym zasługa Arinze'a. To niesamowity aktor.
A na koniec... jesteś fanem Gwiezdnych Wojen?
Tak, zdecydowanie jestem fanem, ale głównie pierwszej trylogii. Poszedłbym nawet dalej i powiedział, że lubię też tę kolejną trójkę Lucasa – głównie ze względu na Dartha Maula, który jest świetny. I wiesz co? Lubię Jar Jara Binksa, choć wszyscy się z niego nabijają.
Myślę, że Michael Jackson byłby bardzo ciekawym wyborem do tej roli! (śmiech). Po George’u Lucasie nic już nie wciągnęło mnie w ten świat w taki sam sposób.
Kiedy te pierwsze trzy filmy trafiły do amerykańskich kin, naprawdę myślałem, że to zupełnie nowe produkcje. I byłem zachwycony – miałem wrażenie, że oglądam coś, czego wcześniej świat nie widział. A później… już nigdy nie poczułem tego samego. Choć tak, widziałem wszystkie części.

