DCU 2024/2025 – podsumowanie. Oceniam pierwszy rok Jamesa Gunna
Oficjalnie DCU zadebiutowało w grudniu 2024 roku. Od tej pory dostaliśmy już przedsmak tego, co szykuje dla nas James Gunn. Czy jednak mamy po tym apetyt na więcej?
DCEU, początkowo kierowane przez Zacka Snydera, miało być główną konkurencją dla Kinowego Uniwersum Marvela. I choć na początku można było zakładać śmiałe teorie, że tak się stanie, to całe uniwersum rozleciało się jak domek z kart po pierwszych kilku projektach, które poza paroma wyjątkami były negatywnie odbierane przez krytyków i publiczność albo nie dawały rady w box offisie. Potrzebna była zmiana. Warner Bros. nie chciało zamiatać potencjału adaptacji komiksów DC pod dywan, ale potrzebowało nowego lidera i klarownej wizji na rozwój. Los chciał, że zbiegło się to w czasie ze zwolnieniem Jamesa Gunna z MCU z powodu jego kontrowersyjnych wpisów z przeszłości. Chociaż później wrócił do Domu Pomysłów, aby dokończyć trylogię Strażników Galaktyki, to w międzyczasie pokazał się z dobrej strony dzięki Legionowi samobójców: The Suicide Squad oraz Peacemakerowi.
Kinowa produkcja może nie była największym hitem, ale Peacemaker zawojował ówczesne Max (teraz HBO Max) i przekonał najważniejsze osoby w Warner Bros., aby dać szansę Gunnowi na większą skalę. Tak oto w 2022 roku postanowiono dokonać rebootu całego uniwersum na jego zasadach. Niektóre starsze projekty miały być częściowo kanoniczne w nowym uniwersum, a inne postaci całkiem zmieniono – jak na przykład Supermana.
W 2023 roku pokazano pierwsze plany, a potem rozpoczęto prace. Oficjalnie DCU zadebiutowało w grudniu 2024 roku, kiedy to premierę miało animowane Koszmarne Komando, stworzone przez samego Jamesa Gunna.
Od premiery pierwszego projektu nowego uniwersum nie minął jeszcze rok, ale do czasu przyszłorocznej premiery serialu Latarnie nie otrzymamy już żadnego widowiska z tego świata. Z tego powodu postanowiłem zrobić podsumowanie dotychczasowych projektów z DCU i ocenić, czy tę początkową fazę można uznać za udaną.
Koszmarne Komando, czyli niespodziewany początek nowego uniwersum
5 grudnia 2024 roku na platformie HBO Max (ówcześnie Max) zadebiutował serial animowany tylko dla dorosłych, czyli Koszmarne Komando. Specyficzne było rozpoczęcie nowego uniwersum tego typu projektem, ale stanowił on dobre wprowadzenie do nowych zasad. Zobaczyliśmy, jak James Gunn planował połączyć niektóre elementy poprzedniego uniwersum z nowym. Nie chciał bowiem wymazywać wszystkich wątków, postaci czy wydarzeń. To moim zdaniem dobra decyzja. Całościowy reboot byłby zbyt szybki. Wiele osób jest nadal przywiązanych do postaci, które nie tak dawno temu debiutowały na ekranie, czego przykładem może być Peacemaker. Błędy innych twórców i nieudane projekty nie powinny ciągnąć wszystkiego na dno i dawać pretekstu do pozbycia się tych elementów, które wyjątkowo w DCEU zagrały.
Koszmarne Komando było też zwiastunem podejścia Jamesa Gunna do opowiadania historii w DCU. Niektórzy byli zaskoczeni tym, że Superman tak bezceremonialnie wrzucił publiczność do samego środka uniwersum, w którym metaludzie są na porządku dziennym, a Człowiek ze stali działa od kilku lat jako superbohater. Nie powinno to dziwić, ponieważ podobnie zrobiło to Koszmarne Komando. Oczywiście na mniejszą skalę i z mniej znanymi postaciami, ale już w tym projekcie wrzucono nas w sam środek konfliktu zbrojnego. Przedstawiono też postać Circe, która ukazała mroczną wizję przyszłości tego świata – prawdopodobnie jedną z wielu możliwości.

Koszmarne Komando samo w sobie było dokładnie tym, czego można się było spodziewać po jego twórcy. Przedstawiło grupę nowych, specyficznych i charakterystycznych postaci, które musiały stworzyć dysfunkcyjny zespół i poradzić sobie z większym problemem. Typowy motyw, który przewija się przez większość nowszych produkcji tego reżysera. James Gunn bardzo dobrze pisze swoje postaci i łatwo jest je polubić albo wręcz przeciwnie – znienawidzić. Było wulgarnie, bezczelnie i bezpośrednio, ze sporą mieszanką seksu i nagości, co też udowadniało, że DCU nie będzie tak grzeczne, jak Kinowe Uniwersum Marvela (wówczas jedynym projektem z R-ką był Deadpool & Wolverine).
Mam wrażenie, że ten serial nie miał być żadną rewolucją. To była swoista wersja demo tego, co później zrobił Superman. Taka próba przygotowania publiczności i oswojenia jej z zasadami, którymi kierował się James Gunn przy planowaniu nowego uniwersum – będzie różnorodnie, świeżo, ale jednocześnie znajomo, czasem wulgarnie, brutalnie. To był test tego, czy widownia "kupi" podejście Jamesa Gunna i zaakceptuje to, że DCU dopiero się rozpoczęło, ale w świecie przedstawionym wielu herosów działało na własną rękę lub w grupach.fot. DC Studios
Czy Superman uratował Jamesa Gunna i DCU?
Prawdziwym testem miał się jednak okazać Superman. To od niego wszystko zależało, co przyznał sam James Gunn. Nie da się ukryć, że Henry Cavill, poprzedni Człowiek ze stali, miał duże grono fanów. Nawet osoby nielubiące filmów z jego udziałem uważały, że pasował do tej roli, ale potrzebował lepszego poprowadzenia i scenariusza. Jego pojawienie się w końcówce Black Adama rozbudziło nadzieje na nowo, ale niedługo potem okazało się, że czeka na nas nowa wersja Clarka Kenta.
To było ogromne ryzyko ze strony Gunna, które ostatecznie się opłaciło. Wiele osób krytykowało Davida Corensweta w momencie ogłoszenia go nowym Supermanem. To mniej znany aktor. Przedtem nie niósł na swoich barkach głównej roli w wielkim blockbusterze, od którego zależało tak wiele. Mnóstwo też się mówiło o stylu Jamesa Gunna, który nie wszystkim pasował do Człowieka ze stali. Kolejną kwestią było to, że poprzednia interpretacja była dość przyziemna – "mroczna", jak to niektórzy lubią mówić. Kierownik DCU miał pomysł na Supermana wyjętego wprost ze stron klasycznych komiksów. Supermana uśmiechniętego, niosącego dobro wszędzie tam, gdzie się pojawiał, pomagającego każdemu w potrzebie... nawet wiewiórkom. Pierwsze zapowiedzi odebrano raczej pozytywnie, choć nie bez kontrowersji. Mówiono o słabym przyjęciu pokazów testowych. Nie każdemu podobał się strój Supermana i charakterystyczne "majtki". Wyśmiewano efekty specjalne i sam styl wizualny. A potem film miał premierę w kinach.

Superman obecnie ma 83% pozytywnych opinii od krytyków w serwisie Rotten Tomatoes. Jeszcze lepiej wygląda opinia widowni – 90%. Film zarobił na całym świecie 615 mln dolarów i to jedyne, co przemawia na jego niekorzyść, zważywszy na budżet 225 mln dolarów plus koszta promocji. Z jednej strony James Gunn bronił się rękami i nogami, że nie potrzebne jest przekroczenie miliarda i nawet 500 mln dolarów byłoby dobre. Wtórowało mu przy tym Warner Bros., które wszędzie obwieszczało komercyjny sukces produkcji. Z drugiej strony mamy medialne doniesienia po premierze, wedle których Superman jeszcze się nawet nie zwrócił, ale raczej uda mu się to zrobić dzięki VOD i streamingowi.
Dla Jamesa Gunna najważniejsze jest to, że wynik satysfakcjonuje Warner Bros., a jego wizja będzie kontynuowana. To coś, z czego powinna się też cieszyć widownia. Czasem lepsza jest klarowna wizja jednej osoby niż mieszanina pomysłów różnych twórców. Moim zdaniem powodów do wielkiego zadowolenia jeszcze nie ma. Oczywiście obecnie produkcje superbohaterskie mają się gorzej niż sześć lat temu, a zainteresowanie nimi słabnie, ale nadal jest to lepsze położenie od Iron Mana z 2008 roku, gdy herosi na wielkim ekranie nie byli aż tak popularni poza paroma wyjątkami. A debiutancka produkcja Marvela zarobiła niewiele mniej – 585 mln dolarów.
Ranking solowych filmów z Supermanem
Chciałbym powiedzieć też parę zdań o samym filmie. Superman przypadł mi do gustu. Uważam, że to bardzo dobra produkcja, choć rozumiem osoby, którym mogła się nie spodobać. Mam wrażenie, że seans Koszmarnego Komanda faktycznie przygotował mnie na niektóre zabiegi. Na sporo poczucia humoru, które charakteryzuje produkcje Gunna, czy na to, że zostaliśmy wrzuceni w sam środek wielu różnych wątków w świecie pełnym metaludzi i rozmaitych relacji pomiędzy postaciami. Wszystkie moje obawy – kwestia efektów specjalnych, stroju Supermana czy ogólnego stylu wizualnego – zostały rozwiane. Nie uważam, że to projekt na poziomie Strażników Galaktyki czy nawet Legionu samobójców: The Suicide Squad. Tam Gunn nie zaciągał hamulca, a Marvel i DC pozwalali mu na wykorzystywanie w pełni swojej kreatywności i szalonych pomysłów. Widać, że Superman to mieszanka wyrachowania i chęci przekonania publiczności do nowego świata, wytłumaczenia jego zasad, przedstawienia nowych postaci i przede wszystkim dobrego zarobku, a także kreatywnych pomysłów i odjechanych scen, których można się spodziewać w filmach Gunna. To ten rozstrzał uważam za najgorszy element.
Bardzo mnie boli rzekoma decyzja o usunięciu "rozdziałów". Podobno Superman miał przypominać początkowo serial. Każdy akt był zatytułowany niczym w The Suicide Squad czy Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera i miał pokazywać inne przygody z życia Człowieka ze stali. Po pokazach testowych zdecydowano się na usunięcie tego, przez co tempo jest chwiejne i momentami zbyt szybkie. Brakuje momentów przestoju. Brakowało mi też większego nacisku na Clarka Kenta. Jego relacja z Lois była fantastyczna. David Corenswet i Rachel Brosnahan to znakomici aktorzy. Odrobinę uwierało mnie też tak częste pokazywanie innych herosów, ale z drugiej strony cieszyłem się jak dziecko z dobrej adaptacji Zielonej Latarni – Guy Gardner kradł każdą scenę i został idealnie zagrany przez Nathana Filliona.

Mimo tych drobnych problemów Supermana oglądało mi się bardzo dobrze. Ta wersja spodobała mi się znacznie bardziej od Człowieka ze stali Zacka Snydera, choć powiem szczerze, że brakowało mi jego wizualiów. Człowiek ze stali, choć starszy, prezentował się zdecydowanie lepiej od nowego filmu. Pomimo tego uważam, że dzieło Jamesa Gunna pojawiło się w idealnym momencie. Potrzebowaliśmy odrobiny radości, humoru i poczucia, że warto być dobrym człowiekiem. To zdecydowanie najlepsza wersja Supermana w XXI wieku. Przyjemny, widowiskowy i dobrze nakręcony. Doskonale stawiał fundamenty pod nowe uniwersum. Reakcje fanów postaci i osób, które Człowieka ze stali jedynie kojarzą, wskazują, że ryzyko podjęte przez Jamesa Gunna się opłaciło.
Pierwsze potknięcie 2. sezonu Peacemakera
Na deser został 2. sezon Peacemakera z Johnem Ceną w roli głównej. Nie będę się przesadnie rozpisywać na temat tej produkcji, ponieważ wiele napisałem już w recenzjach odcinków. Kto przeczytał, ten wie, że jestem zawiedziony tą serią. Pierwszy sezon bardzo mi się spodobał. Był powiewem świeżości na miarę The Boys, ale jednak w nieco innym stylu. John Cena świetnie się sprawdził w roli Peacemakera jeszcze w The Suicide Squad, a potem okazał jeszcze lepszy, gdy niósł na barkach cały serial. Obsadę poboczną również zaliczam na plus. Jennifer Holland jako Harcourt czy Freddie Stroma jako Vigilante (mój ulubieniec) to fantastyczne wybory obsadowe.
Spośród tych trzech projektów to właśnie na Peacemakera czekałem najbardziej. Zapowiedzi Jamesa Gunna tylko podsycały moje zainteresowanie. Byłem zdziwiony słowami, iż to kluczowa produkcja dla całego DCU, która położy fundamenty pod kolejne projekty. Już wtedy odczuwałem niepokój. Naprawdę nie chciałem, żeby mój ulubiony serial o największym przegrywie z absurdalnym hełmem na kwadratowej głowie stał się trampoliną dla innych projektów z tego uniwersum. Tym bardziej że Gunn zarzekał się, że wcale nie będzie tak robić.
Ostatecznie nie można powiedzieć, że Peacemaker jest wyłącznie zwiastunem tego, co będzie dalej w DCU, choć użyłem takiego określenia w jednej z recenzji. Po czasie uważam, że ten serial stał na własnych nogach. Problem w tym, że te "nogi" okazały się chwiejne i rozjechane na boki z powodu przeładowania wątkami, które donikąd nie prowadzą, oraz postaciami, o których nie potrafię powiedzieć nic więcej poza tym, że mają identyczne poczucie humoru i nieustannie rzucają nieśmiesznymi żartami. Być może zostaną rozwinięte w kolejnych rozdziałach.

Najgorsze było jednak to, że 2. sezon Peacemakera tak naprawdę mało skupiał się na Peacemakerze. Jeśli wierzyć użytkownikom, John Cena nie dostał najwięcej czasu ekranowego w tej serii. Dodatkowo na bok zepchnięto postać Vigilante, który był najjaśniejszym punktem pierwszego sezonu. Nawet Adebayo nie miała wiele do roboty poza okazjonalnym coachingiem osobistym głównego bohatera. Nowa seria była o wiele mniej zabawna. Większość żartów się powtarzała – jeśli za pierwszym razem coś nie bawiło, to przy sto osiemdziesiątym ósmym nie staje się nagle śmieszne.
Najbardziej zawiódł mnie finałowy odcinek, w którym finalności było tyle, co kot napłakał. Ziemia-X została rzucona w kąt, jak zabawka Andy'ego z Toy Story, którą ten się już znudził, a zamiast tego dostaliśmy montaż z podróży po multiwersum, któremu też brakowało jakiegokolwiek stylu, epickości. Wielki dramat emocjonalny Chrisa sprowadzono do poklepania się po plecach ze znajomymi, a potem leniwie zawiązano ostatnie pięć minut, a Peacemakera wrzucono do więzienia w innym wymiarze. Niestety, ale to był najgorszy projekt Jamesa Gunna od dawna, który broni się tylko tym, że akcja była zdatna do obejrzenia, te postaci polubiło się już przy okazji 1. sezonu, czasem było zabawnie, niektóre emocjonalne momenty wybrzmiewały, jak powinny, a "tajemnica" z Ziemią-X utrzymywała zainteresowanie.
Wszystkie easter eggi z 2. sezonu Peacemakera
Sasha Bordeaux
W 2. sezonie Peacemakera zadebiutowała Sasha Bordeaux. To agentka z komiksów DC, która jest jednocześnie cyborgiem. Pełniła też rolę ochroniarza Bruce'a Wayne'a i miała z nim romans. W serialu i komiksach należała do organizacji Checkmate.
DCU 2024/2025 - podsumowanie
Pierwsze projekty DCU już za nami. Oceniam ten początek na "dobry". Koszmarne Komando stanowiło zgrabne wprowadzenie i tłumaczyło zasady, którymi podążał James Gunn, jednocześnie oferując lekką, wulgarną i znajomą przygodę z nowymi postaciami, które – miejmy nadzieję – odegrają w przyszłości jeszcze jakąś rolę. Superman udanie zadebiutował w kinach, przedstawił Człowieka ze stali na nowo i podbił serca publiczności. Poziomem spadł jedynie Peacemaker, przy którym – mam wrażenie – kierownikowi DCU zabrakło sił na wymyślenie czegoś ciekawego i kreatywnego, a chciał jednocześnie wypełnić terminarz i podtrzymać zainteresowanie całym uniwersum.
Teraz czeka nas rok bez Jamesa Gunna za sterami. Zobaczymy, czy jego obietnice o różnorodnym stylu dzięki zatrudnieniu rozmaitych twórców do innych projektów, okażą się prawdziwe. Latarnie zapowiadają się ciekawie, zważywszy na inspiracje czerpane z Detektywa, Supergirl znów może być udanym kinowym doświadczeniem dla całych rodzin, a Clayface pokaże inne, pełne grozy oblicze tego uniwersum.
Koniecznie dajcie znać, jak Wy oceniacie pierwszy rok DCU i produkcje, które do tej pory otrzymaliśmy. Która z nich jest Waszą ulubioną, a który z projektów Was zawiódł? Cieszycie się, że kilka kolejnych filmów i seriali powstanie bez Gunna za sterami? Na które z nich czekacie najbardziej?

