Cloak i Dagger – czerń i biel, błysk i mrok
Chyba każdy fan komiksu, obserwując idące pełną parą przygotowania do kolejnych seriali z superbohaterami, na pewnym etapie zastanawiał się, czemu i Marvel, i DC sięgają po jakiegoś tam typa z trzeciego rzędu, skoro na swoje pięć minut czekają prawdziwe tuzy popkultury?
Rzecz jasna to kwestia skomplikowana, rozbijająca się o rzeczy prozaiczne, jak chociażby telewizyjne budżety, prawa do danych marek, często porozrzucane tu i ówdzie, oraz zgoda od szefującego całemu ambarasowi producenta dbającego, przynajmniej na papierze, o zachowanie jako takiej integralności świata przedstawionego. Choć akurat to ostatnie DC traktuje cokolwiek luźno, bo seriale na licencji komiksowego giganta nie przenikają się z filmami kinowymi, a na małym ekranie też istnieje równolegle parę różnych rzeczywistości. Podkreślam, że pomijam umyślnie tak zwane Arrowverse, gdyż chodzi mi o zespolenie kina z telewizją. Ale Marvel nie jest tutaj lepszy, bynajmniej, bo albo bawi się w naskórkowe nawiązania, albo każe nam uwierzyć na gębę, że produkcje Netflixa mają jakikolwiek związek z MCU; teoretyczny owszem, ale nie praktyczny. Marvel's Cloak and Dagger, świeżutki serial wyprodukowany dla należącej do koncernu Disneya i mało znanej u nas stacji Freeform (po polsku można oglądać na Showmaxie), też niby jest częścią tej jakże pojemnej całości, ale podobne deklaracje to i tak rzecz symboliczna. Powracając jednak do refleksji otwierającej niniejszy wywód, pozostaje zapytać, czemu akurat Cloak i Dagger?
Toć Marvel ma tak przepastny katalog, że nie musi sięgać po, jakby nie było, drugą ligę. Czyżby Kevin Feige aż tak chciwie pilnował tych najatrakcyjniejszych licencji? Dlaczego, skoro przecież doskonale potrafi wypromować niemal wszystko, czego się dotknie, nawet gadającego kosmicznego szopa z karabinem? A telewizji nieustannie dostają się okruchy z pańskiego stołu. No dobrze, co prawda pozwolono Netflixowi (i dobrze) zająć się paroma dużymi bohaterami, lecz pozostałe stacją muszą grzebać głębiej. Lecz kiedy znowu zamiast o projekcie z, dajmy na to, Silver Surferem czy Blade'em usłyszycie o serialu o nieznanych bliżej nastolatkach albo kolejny bohater pokroju Ghost Ridera zaliczy występ na drugim planie, przypomnijcie sobie, że przed nastaniem MCU taki Iron Man również mógł tym popularniejszym herosom buty całować, nie mówiąc już o Strażnikach Galaktyki. Poza tym, choć po komiksowym świecie kręcą się tysiące postaci, ścisły panteon nie jest aż tak liczny, jakby mogło się wydawać. Ale wszystko to nie znaczy, że pomniejsi bohaterowie z automatu zostają sprowadzeni do roli zapchajdziur i są skazani na statystowanie swojemu kinowemu rodzeństwu, bo to telewizja – czy ekran w ogóle – ma tę nadludzką moc tworzenia ikon niemalże na zawołanie. No i przecież Runaways to kawał dobrego komiksu, a duet Cloak i Dagger jest nie mniej interesujący od nadludzi z MCU, no i ciekawie się składa, że jego współtwórcą jest Bill Mantlo, który maczał palce przy Rocket Raccoonie.
Komiksy z udziałem, Cloaka i Dagger, całkiem popularne na początku lat osiemdziesiątych, pojawiały się i znikały z półek, a para występowała gościnnie na łamach innych wydawnictw, nigdy nie awansując do ekstraklasy. Serial pewnie tego nie zmieni, ale może obudzi zainteresowanie komiksem. I odwrotnie. Ba, liczę, że ten tekst zachęci chociaż parę osób, aby dać dzieciakom szansę. Oczywiście telewizyjna adaptacja wywraca to i owo do góry nogami i nie trzyma się kurczowo materiału wyjściowego, lecz wszystkie te niuanse przemilczę i skupię się na komiksowych wersjach Cloaka i Dagger. Ty i Tandy spotkali się na ulicy, bo oboje borykali się z problemami, choć kiedy podczas lektury przyłoży się do tego wszystkiego konteksty społeczne, kulturowe i etniczne, może się wydawać, że ich dylematy były cokolwiek odległe. Chłopak z biednej dzielnicy obwiniał się za śmierć przyjaciela zastrzelonego przez policję, dziewczyna nie mogła znieść życia z matką milionerką i uciekła z domu. Ale nie ma co ważyć nieszczęść. Ty chciał zwinąć Tandy torebkę, ubiegł go inny złodziejaszek, ten go dorwał, zwrócił dziewczynie jej rzeczy i tak się zaprzyjaźnili. Moce swe uzyskali, kiedy typki spod ciemnej gwiazdy parające się testowaniem podejrzanych substancji na porwanych z ulicy dzieciakach wstrzyknęły im jakieś świństwo, które niespodziewanie dało im nadzwyczajne umiejętności. Od tej pory Ty/Cloak mógł kształtować mrok (ulepił sobie z niego pelerynę z kapturem), który pozwał mu przenosić się z miejsca na miejsce czy znikać, a Tandy/Dagger (siedemnastolatka paradowała w obcisłym kostiumie z głębokim dekoltem) panowała nad światłem i rzucała jaśniejącymi sztyletami. Póki byli obok siebie, ich moce ze sobą współgrały, lecz gdy się rozdzielali, Cloak odczuwał męczący go głód, który zaspokajała Dagger, jednocześnie nie dopuszczając do przeładowania się mocą.
Stare jak świat sparowanie równoważącego się mroku i światłości udało się Marvelowi przekuć na intrygujący superbohaterski duet. I to bez udziału Stana Lee. Rzecz jasna nie obyło się bez romansowania, co nadaje tej historii kolejny wymiar. Serial sprytnie osadzono w cierpiącym jeszcze skutki huraganu Nowym Orleanie, dorzucając kolejną warstwę znaczeniową, ale obiecałem, że nie będę niczego zdradzał, licząc na to, że powyższe wystarczy, aby zabrać się do odkrywania na własną rękę. A jeśli ja nikogo nie przekonałem, niech zrobią to pozytywne recenzje i, na chwilę obecną, 86% na Rotten Tomatoes i 73/100 na Metacritic. Z rzadka sięgam po podobne argumenty, lecz jeśli nie zadziałają słowa, to może podziałają liczby. No to o kim następny komiksowy serial?
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.