Czy Flash Gordon pokonał również czas?
W 2020 roku mija 40 lat od premiery Flasha Gordona. Z tej okazji pochylamy się nad tytułem, odpowiadając na pytanie, jak film przeszedł próbę czasu.
Uznany za jeden z najbardziej kiczowatych filmów w historii. Finansowa klapa, definicja kampu i jedna z pierwszych głośniejszych ekranizacji komiksu. Sztandarowa pozycja kina sci-fi pt. Flash Gordon miała swoją oficjalną premierę 5 grudnia 1980 roku. W 2020 roku mija od niej 40 lat, a my zastanawiamy się, czy do Flasha Gordona nadal warto powracać.
Flash Gordon zadebiutował na świecie jako komiks już w latach 30. Jego przygody okazały się być na tyle interesujące, że producenci filmowi szybko podłapali pomysł. W 1936 powstał pierwszy film zatytułowany Flash Gordon, a w 1940 ukazała się kontynuacja Flash Gordon Conquers the Universe. Tytuł cieszył się taką popularnością, że w latach 50. utworzono serial o przygodach Flasha, a w 1974 nawet powstała parodia porno nazwana Flesh Gordon. Widowiskowa wersja Flasha była planowana już w latach 70. Reżyserem widowiska początkowo miał być sam George Lucas, ale producentom nie spodobała się jego wizja. Podobno Dino De Laurentiis (posiadający prawa do tytułu) nie chciał, aby film był realistyczny zgodnie z pomysłem Lucasa. Ten, odsunięty od projektu, zaczął pracę nad własnym filmem nazwanym później Star Wars. Finalnie na stanowisko reżysera wybrano Mike’a Hodgesa.
Fabuła Flasha jest idealnym przykładem kina przygodowego zabarwionego motywem sci-fi. Oto mamy byłego futbolistę Flasha Gordona (Sam J. Jones), który wyrusza rakietą wraz z dziennikarką Dale (Melody Anderson) oraz konstruktorem statku Zarkovem (Topol) na planetę Mongo. Na miejscu okazuje się, że galaktyką włada okrutny cesarz Ming (Max von Sydow), który planuje zniszczyć ziemię. Flash zamierza mu w tym przeszkodzić oraz uwolnić porwaną przez Minga dziennikarkę. Plany pokrzyżuje mu córka cesarza - księżniczka Aura, która spróbuje uwieść bohatera.
Flash Gordon kosztował 35 milionów dolarów, a wpływy z USA nawet nie wyniosły tej sumy. Mimo wszystko powstał pewien kult tytułu z 1980 roku. Obraz miał być zrealizowany na najwyższym poziomie. Zrezygnowano z nagromadzenia efektów specjalnych na rzecz dopieszczonych strojów oraz scenografii. Sam strój imperatora Minga ważył prawdopodobnie około 30 kilo, dlatego aktor mógł go nosić zaledwie przez kilka minut. Obsada filmu również była zachwycająca. Do filmu zaangażowano takie nazwiska jak Max von Sydow, Timothy Dalton, Topol czy Ornella Muti. Co ciekawe, w rolę samego Flasha wcielił się Sam J. Jones, którego producent zobaczył w telewizyjnej randce w ciemno. Co prawda aktor za tę rolę dostał nominację do złotej maliny, ale w pełnym absurdu oraz kiczu filmie wcale nie wypada blado przy takiej obsadzie. Pytanie więc, dlaczego Flash okazał się nie tylko klapą finansową, ale również kiczem, który tak podzielił widownie? Z jakiegoś powodu krytycy nie byli jednoznaczni co do oceny filmu, a sama produkcja dostała nominację zarówno do nagrody BAFTA jak i do Złotej Maliny. Być może niektórym odpowiadała forma komiksu przeniesionego na wielki ekran. Dla innych jednak ten pomysł się nie sprawdził, a widowisko potraktowali jako płytki film klasy B.
Rezygnacja z przesadzonych efektów specjalnych jest jednym z elementów, przez które Flash Gordon godnie się starzeje. Nic tak nie odstrasza jak kiepskie, tanie czy stare CGI w filmach z przełomu lat 90/00. W tym przypadku mamy do czynienia z pięknym światem przedstawionym, starannie dobranymi kolorami wraz ze strojami, co tworzy nam cały klimat kosmicznej przygody. Namacalne wnętrza starzeją się dobrze, a przemyślane stroje zachwycają nawet dzisiaj. Połączenie takich kolorów jak czerwony i żółty stało się na tyle kultowe, że od razu kojarzy nam się z filmem z 1980 roku. W dodatku kreacja cesarza Minga jest tak charakterystyczna, że staje się on swoistym Darthem Vaderem w komiksowym uniwersum. Do tego dochodzi chwytliwie skomponowana muzyka, wykonana przez brytyjski zespół Queen. Album, będący soundtrackiem z tego filmu nadal cieszy się sporym uznaniem i wbrew pozorom nie uchodzi za ich najgorszą płytę. A w przypadku zespołów, które tworzą ścieżki dźwiękowe do filmów, często tak bywa (np. niesławny album More Pink Floydów z filmu o tym samym tytule).
Kicz we Flashu Gordonie nadal pozostaje kiczem. W tym wypadku nic się nie zmieniło. Bo warto zaznaczyć, że w 1980 roku film wcale nie był odbierany inaczej. Komiksowe postacie na ekranie wypadają tandetnie, paleta kolorów potrafi przybić widza swoją nachalnością, a takie sceny jak np. Flash pokonujący żołnierzy w stylu napastnika na boisku przyprawiają o śmiech. Sama fabuła jest niekiedy naiwna i dziecinna, co można uznać za minus, jak i za plus. Film jest pełen klisz, a jako kino przygodowe składa się prostoliniowej akcji, absurdów, seksu i walk na arenie. Patrząc na to, że Flash jest ekranizacją komiksu, wszystko zaczyna nabierać większego sensu. Czas jedynie sprawił, że Flash wygląda, jakby był tanią produkcją, pomimo iż do takich nie należał. W czasach, gdy CGI daje nam nieograniczone możliwości, powroty do ery efektów „namacalnych” czasem potrafi przytłoczyć. Praca na planie również nie należała do najłatwiejszych. Sam J. Jones podobno wdawał się w bijatyki nie tylko z żołnierzami cesarza Minga, ale także ze swoimi współpracownikami. Nawet genialny soundtrack w wykonaniu Queen zaczyna po pewnym czasie męczyć za sprawą jednego, nieustannie powtarzanego wersu (A-Ah!). Owszem, za pierwszym i drugim razem robi wrażenie, ale za dziesiątym zaczyna działać na nerwy. Nie wiem, czy można powiedzieć o filmie, że jest zły, ale na pewno nie jest on filmem górnolotnym. Sęk w tym, że nigdy nie próbował nim być. Być może Flash jest właśnie numerem jeden wśród filmów definiujących zjawisko kampu. Są osoby, do których ja sam należę, które kicz jako ogólny element kina po prostu uwielbiają.
Flash jest przykładem filmu, który ludzie doceniają po latach. Pomimo że podczas premiery obraz nie zebrał ani dużej rzeszy fanów, ani dużego zysku, ani dobrych recenzji, do filmu powraca się z ogromnym zapasem wspomnień i nostalgii. Być może świat w 1980 był nadal za bardzo oczarowany Gwiezdnymi Wojnami, żeby w pełni docenić komiksowy styl Flasha Gordona. A może właśnie musiało minąć te kilka, kilkanaście lat, żeby owy kicz połączył się z pewnym portretem początku lat 80. Łatwo możemy to zauważyć nie tylko po energicznej reakcji naszych ojców na wzmiankę o Flashu, ale także na jego obecność w popkulturze. W końcu Sam J. Jones zaliczył przezabawne cameo w filmie Ted z 2012 roku, w którym główni bohaterowie spotykają odtwórcę Flasha na domówce i kompletnie szaleją na widok aktora. Jones ma szansę jeszcze raz rzucić piłką we Flashowym stylu, a wydanie Teda wyszło wraz z filmem Flash Gordon w zestawie Ted vs. Flash Gordon: The Ultimate Collection. Nie można również pominąć faktu, że film jako jedna z pierwszych wielkich ekranizacji komiksu zapisał się w historii jako kamień milowy filmów o superbohaterach. Pomimo że finansowa klapa na początku odstraszała producentów od tego typu produkcji, kino superbohaterskie i tak znalazło swoją drogę. Doskonale wiemy, do jakich rozmiarów ten trend urósł, oglądając takie widowiska jak Batman, Superman czy całe uniwersum Marvela bądź DC.
Myślę, że te skrajnie charakterystyczne kolory momentalnie zapadają nam w pamięć. To, połączone z absurdalną postacią futbolisty w kosmosie i chwytliwym singlem Queen, sprawia, że mała cząstka filmu z nami zostaje. Sam tytuł składa się jedynie z imienia i nazwiska bohatera, co pokazuje, jak kultowa stała się postać Flasha Gordona. Być może ikona popkultury ma o wiele większy wpływ na współczesny wymiar kina, niż nam się wydaje. Żeby podejść natomiast do ponownego seansu ekranizacji komiksu, trzeba uzbroić się przede wszystkim w dystans i niewygórowane oczekiwania. Dopóki będziemy traktować ten film jako pewną ciekawostkę, portret kiczowatego początku lat 80. czy po prostu nostalgiczną formę rozrywki, Flash Gordon będzie nas bawił tak samo jak te 40 lat temu.