Dlaczego Thunderbolts* odnieśli sukces? Strażnicy Galaktyki mają następców
Przyznaję, nie chciałam wierzyć, że legendy są prawdziwe. A jednak proroctwo się spełniło. Marvel nakręcił dobry film, który nie pęka od taniego fanserwisu. A co najśmieszniejsze, do niedawna nikt nie wierzył w jego sukces, nawet studio.
Thunderbolts* poszło w ślady Strażników Galaktyki
Wiele osób mówi, że Thunderbolts* są podobni do Strażników Galaktyki. Doskonale to rozumiem, ponieważ to pierwsze porównanie, które przyszło mi do głowy w trakcie seansu. Dlaczego? W obu przypadkach reżyserzy postanowili wziąć grupę mniej znanych bohaterów, którzy odstają od klasycznego wizerunku herosa, a potem zdołali ten pomysł sprzedać widzom. Nie oszukujmy się, żaden członek Thunderbolts* nie ma pseudonimu, którego dźwięk zwabiłby widzów do kina tak, jak swego czasu crocsy w promocji przyciągnęły klientów z samego rana do Lidla. Domyślam się, że nawet większość fanów komiksów specjalnie się nimi nie interesuje. Prawdopodobnie najbardziej popularną postacią w filmie był Bucky Barnes, a nawet mu daleko do rozpoznawalności Spider-Mana czy Kapitana Ameryki.
Dlaczego o tym wspominam? Bo choć dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, to przed premierą Strażników Galaktyki nikt nie spodziewał się sukcesu i otwarcia wartego 94 miliony dolarów. Film opowiadał o mało znanych bohaterach i wybrano aktorów, którzy nie mieli takiej siły przebicia, by zaciągnąć widzów do kina swoimi nazwiskami na plakacie. Chris Pratt w tamtym czasie był znany głównie z Parks and Recreation, Zoe Saldañę nie każdy rozpoznawał pod grubą warstwą zielonej tapety, a Vin Diesel czy Bradley Cooper nie pokazywali nawet swoich twarzy. A jednak James Gunn wierzył w swój projekt i praktycznie cały ciężar filmu położył właśnie na barkach tych niepozornych bohaterów, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Teraz, gdy trylogia dobiegła końca, są na tyle lubiani i rozpoznawalni, że Star-Lord ma pojawić się w kolejnych filmach i prawdopodobnie odegra ważną rolę w zwieńczeniu obecnej fazy.
Thunderbolts* to bardzo podobny przypadek. Twórcom udało się sprawić, że ta grupa przegrywów nas obchodzi. W dodatku właśnie na tym polega ich urok: wszyscy z nich skrywają swoje demony i są na wskroś nieidealni, ale chcą spróbować być czymś więcej. Łatwo się z nimi utożsamiać. Choć przed premierą padały również porównania do Legionu samobójców, to po seansie stwierdzam, że nie są do końca trafne. Widzicie, grupa DC składała się w większości ze złoczyńców. Thunderbolts* to co prawda przestępcy, ale bliżej im do zabójców na zlecenie niż psychopatów. Podoba mi się fakt, że twórcy oparli ich relację na pragmatyzmie, a nie wyższych ideałach; zaczęli współpracować wtedy, gdy połączył ich wspólny wróg i chęć ucieczki, ponieważ solo nie daliby rady wydostać się z kryjówki Valentiny Allegry de Fontaine. Nawet w momencie, w którym obudził się w nich heroiczny duch, niejako działali instynktownie: gdy pojawiło się zagrożenie i byli jedynymi osobami, które mogły mu stawić czoła, ruszyli do akcji, ratując cywilów. Twórcom udało się przy tym uniknąć sztuczności czy zbyt patetycznych tonów.
Nie da się również ukryć, że Thunderbolts* nie zagrałoby tak dobrze, gdyby nie obsada i chemia pomiędzy postaciami. Nawet trzymająca się na uboczu Ava miała swoje miejsce w drużynie i nie zlała się całkowicie z tłem. Bardzo podobał mi się moment, w którym razem z Yeleną droczyły się z Johnem Walkerem w wozie, zachwycając się jego „potężną” bronią. To właśnie takie krótkie momenty sprawiały, że zacieśniająca się pomiędzy nimi relacja zyskiwała na autentyczności. Żarty, docinki, a w końcu zdanie sobie sprawy, że wszyscy jadą na tym samym wozie, dosłownie i w przenośni: są samotni, kogoś stracili, odebrano im szansę na zbudowanie rodziny, nie są już w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie, jak reszta ludzi. Znowu, choć Strażnicy Galaktyki rozgrywali się w kosmosie, a Thunderbolts* są mocno zakorzenieni w naszej szarej rzeczywistości – przypominam żart, że żaden z nich nie lata – to właśnie podobne okoliczności połączyły Star-Lorda, Gamorę, Draxa, Groota i Rocketa. W obu przypadkach to perfekcyjne wykorzystanie tropu found family.

Marvel, let them cook!
To, co według mnie w dużej mierze wpłynęło na sukces nowego filmu Marvela, to fakt, jak bardzo studio się od niego odcięło. Przyznaję, zdenerwował mnie swego czasu komentarz Boba Igera, prezesa Disneya, jakoby głównym źródłem porażki Marvels był fakt, że za mało kierowników kręciło się po planie, by pilnować pracy:
To zabawne w momencie, w którym Disney narzucił szalone tempo, za którym nikt nie nadążał – ani twórcy, ani fani. Czy ktoś jeszcze pamięta o Shang-Chi, który pojawił się w jednym filmie i słuch o nim zaginął? Że Monika trafiła do wymiaru X-Menów? A może o zakończeniu Eternals, które miało być tak ważne? A co z Ms. Marvel próbującą zebrać prawdopodobnie Young Avengers? Jeszcze kilka lat, a w tej grupie nie zostanie żaden nastolatek. A pamiętacie jeszcze, że pojawiła się Clea? A o tym, że Herkules goni Thora, a Thanos ma brata? Miało być tego jeszcze więcej, bo takie projekty jak Armor Wars i nowy Blade tkwią w martwym punkcie od lat. Problem z obecnym polega na tym, że nowym filmom i serialom brakuje wspólnego mianownika. Poza tym w desperackiej próbie sklejenia ich ze sobą na taśmę pojedyncze produkcje zatracają swoją własną tożsamość.
Tymczasem wygląda na to, że w pewnym momencie wszyscy „na górze” przestali interesować się Thunderbolts*, ponieważ wszystko wskazywało na to, że film będzie porażką. To pozwoliło twórcom na pełną swobodę kreatywną. I naprawdę to widać: jedną spójną wizję. Coś, czego ostatnio brakowało mi w MCU.
Swoją drogą, czy to nie zabawne? To zawsze Agatha też ponoć nikogo nie obchodziła, a potem serial się obronił i odniósł sukces. Z małym budżetem i niszową postacią na czele. Strażnicy Galaktyki stali się hitem, choć przed premierą przeciętny widz nie znał tej drużyny. A taki Deadpool & Wolverine nawet po przejściu na ciemną stronę mocy Disneya zachował swoją tożsamość i właśnie dzięki temu fani wyszli usatysfakcjonowani z seansu. Nie wiem, jak to się stało, ale obecnie najmniej czekam na filmy, które kiedyś najbardziej mnie ekscytowały: na kolejne części Avengersów. Boję się, że jak wrócimy do tych wszystkich porzuconych wątków, żadna moc, taśma i klej nie skleją ich do kupy.

Thunderbolts* kontra stereotypowy złoczyńca Marvela
Często mówi się, że MCU przez lata miało problem ze złoczyńcami. No bo szczerze, kto jeszcze pamięta Justina Hammera? Dar-Benn, Red Skulla i Malekitha? A to i tak ci bardziej rozpoznawalni. Oczywiście, zdarzały się pyszne rodzynki, między innymi w postaci Xu Wenwu, Namora, Lokiego czy Scarlet Witch, a na większą skalę Thanosa. Nie da się jednak ukryć, że większość antagonistów, nawet tak potężnych jak Arishem z Eternals, zlewało się z tłem i szybko odchodziło w niepamięć.
Thunderbolts* było na dobrej drodze, by stać się kolejnym standardowym filmem Marvela. Scenarzysta Eric Pearson wyjawił, że początkowo U.S. Agent aka Kapitan Ameryka z Temu miał być głównym złoczyńcą. Planowano, by Valentina okłamała go, że jego serum superżołnierza słabnie, więc potrzebuje dodatkowego kopa. Podawane przez nią leki sprawiłyby, że wkrótce stałby się zagrożeniem dla wszystkich i niczym Hulk siałby chaos. I szczerze mówiąc, brzmi to koszmarnie generycznie. Jak coś, co widzieliśmy już milion razy na ekranie. Na końcu pewnie mielibyśmy też typową blockbusterową walkę, która byłaby wisienką na torcie przeciętności.
Na szczęście ktoś wpadł na pomysł, by wykorzystać potencjał Sentry. Widzicie, jego walka ze swoim alter ego perfekcyjnie zgrywa się z tematyką filmu i depresją Yeleny, która powoli sama zaczyna zapadać się w otchłań. Zdecydowano więc, że złoczyńcą będzie Void, odzwierciedlenie lęków i najgorszych cech Boba, które nagle zyskało ciało i moc. I był to strzał w dziesiątkę. Dzięki temu zabiegowi dostaliśmy oryginalny archetyp antagonisty, którego jeszcze nie było w MCU. Sprawiło to, że historia Thunderbolts* zyskała głębię, ponieważ nagle wszystkie wątki spotykały się w jednym punkcie: nieustającej walki o zdrowie psychiczne.
Nie da się również ukryć, że relacja Yeleny i Boba stała się jednym z najmocniejszych wątków w filmie. Powiedziałabym, że to przede wszystkim historia o nich. Choć są różni, dorastali w innych środowiskach i poszli w zupełnie inne strony – Yelena stała się doskonałą zabójczynią i nauczyła się wyciszać swoje emocje, a Bob stał się chodzącą wizualizacją hasła anxiety – to ostatecznie zmagali się z tym samym pożerającym ich od środka poczuciem pustki. To dobra reprezentacja tego, że takie rzeczy jak depresja nie wybierają.
Przyznaję: kocham Thunderbolts*
Lubię w takich sytuacjach powoływać się na Buszującego w zbożu. Gdy zaczęłam czytać tę książkę, nienawidziłam głównego bohatera. Z czasem jednak zdałam sobie sprawę, że nigdy nie miałam go polubić. Oczywiście, był w bardzo uprzywilejowanej pozycji, w swojej głowie krytykował wszystkich naokoło i był po prostu nieznośny, co nie budziło sympatii czytelnika. Sam zdawał sobie z tego sprawę. Sęk w tym, że to nic nie zmieniało: każdy może mieć depresję. Często w mediach widzę bardzo romantyczną interpretację tej choroby: osoby, które na nią cierpią, są zazwyczaj dobre i łatwo im współczuć, jeśli się upijają, to w estetycznym stylu Beth Harmon z Gambita królowej, są umęczonymi i wrażliwymi artystami. W rzeczywistości nigdy nie jest to tak piękne.
Dlatego cieszę się, że w tak mainstreamowym filmie, jak nowe widowisko Marvela, udało się to ciekawie i przystępnie przedstawić. Void jest doskonałą wizualizacją depresji. Doceniam również, że dzięki postaci Red Guardiana zachowano humor. Aleksiej jest zresztą dobrym przykładem tego, że każdy inaczej radzi sobie z takimi problemami. Jedni zamykają się w sobie, a inni wciąż starają się żartować, jak gdyby nigdy nic. Warto pamiętać, że Yelena straciła siostrę, ale on córkę.
Największe zmiany postaci z komiksów względem MCU

