Totalne bezprawie i zero zasad: oto serial niemal idealny, o którym nie mieliście pojęcia
Ojczyznosław to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci ostatnich lat. The Boys to światowy fenomen, a Antony Starr wykreował nieprawdopodobnie charyzmatycznego super(anty)bohatera. Jednak niewielu pamięta, że ten doskonały nowozelandzki aktor zagrał w innym genialnym i nieoczywistym serialu.
Mamy rok 2013. Stacja Cinemax wypuszcza serial Banshee. Historia głównego bohatera, Lucasa Hooda, jest tak nieprawdopodobna, że trudno uwierzyć, że finalnie okazała się dobra. Pomysł jest bowiem niezwykle odważny, a niektórzy powiedzieliby, że wręcz naiwny. Otóż postać grana przez Antony'ego Stara, znanego z hitu The Boys, to kryminalista, który dziwnym i nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności zostaje nowym szeryfem w tytułowym miasteczku Banshee. To przedsięwzięcie mogło się nie udać na tak wielu płaszczyznach, jak to tylko możliwe, a jednak – dostaliśmy produkt bliski ideału.
Antony Starr jako pseudo-Bond
Nie sposób opowiedzieć o wszystkich atrakcjach, jakie czekają na widza w Banshee. Nie ma jednak wątpliwości, że Lucas Hood nie próżnuje. Jest jednocześnie stróżem prawa i złodziejem. Działa na rzecz miasteczka i bezczelnie je okrada. Chroni mieszkańców, ale nie przepuści żadnej okazji, by odrobinę się wzbogacić. To bohater idealnie nieidealny, a więc taki, którego kocha się nienawidzić i nienawidzi kochać. Antony Starr jest w tej roli wybitny. Jego Lucas Hood jest przerysowanym bożyszczem kobiet i wzorem dla mężczyzn.
Jeśli The Boys są dekonstrukcją kina superbohaterskiego, przebijającą nawet Watchmenów od Zacka Snydera, a Ojczyznosław jawną karykaturą Supermana, to Lucas Hood jest kpiną z Jamesa Bonda. Gość, nie wiedzieć czemu, jest absolutnym magnesem na kobiety. Banshee ocieka naprawdę wyuzdanym seksem, który pojawia się praktycznie w każdym odcinku. I niemal w każdym epizodzie główny bohater robi to z inną kobietą: barmanką w przydrożnej spelunie, żoną wroga, byłą narzeczoną, siostrą największego złoczyńcy w okolicy. Dla Hooda nie ma to najmniejszego znaczenia.
Jednak to niejedyny atrybut Bonda, którym dysponuje Lucas. Poza przyznaną samemu sobie licencją na zabijanie, ma także dar do ratowania świata w wersji mikro oraz całą masę zróżnicowanych i często mocno przerysowanych jak on sam wrogów: to wszelkiej maści bandyci, ukraińska mafia, baza wojskowa, nacjonaliści, sataniści, morderczy Indianie oraz Amiszowie.

Zagraniczny Janusz Tracz, a to tylko początek zalet
Zwłaszcza ci ostatni są intrygujący ze względu na osobę Kaia Proctora, wywodzącego się z tego religijnego ruchu. W momencie przybycia Hooda do miasteczka, Proctor nie jest już jednak Amiszem, a nieformalnym królem tego miejsca. Za każdym razem, kiedy widziałem go na ekranie, miałem skojarzenia z naszą polską ikoną telewizji, Januszem Traczem – tyle tylko, że na mocnych sterydach. Czarny charakter w tym serialu jest bezwzględny i okrutny, zabija swoich przeciwników bez mrugnięcia okiem, korumpuje kogo tylko się da. Pokuszę się o stwierdzenie, że to jeden z najlepszych antagonistów w historii telewizji.
Ważne jest również to, że Lucas Hood to bohater dający się lubić, mimo ogromu wad, które posiada. Wobec tego widz ma ochotę śledzić jego losy i nie ma go dość. A samo Banshee wykonuje pracę za kilka seriali: mamy brutalne i naprawdę efektowne sceny walki, a także strzelaniny i pościgi, które spodobają się fanom kina sensacyjnego; jest cała masa szalonych zwrotów akcji, których nie da się przewidzieć; rzeczy dzieją się w każdej sekundzie i ani przez chwilę nie ma na ekranie nudy. To wszystko chłonie się dosłownie z otwartymi ustami. Scenariusz tego serialu to jest obłęd, zbiór absolutnie wszystkiego – każdego szalonego pomysłu.
Naprawdę każdy znajdzie w nim coś dla siebie. W środku tego wszystkiego jest Antony Starr, który wciąż nie jest należycie doceniony. Aktor może za bardzo skupia się na swojej roli i sam siebie wrzuca do szufladki. Bo przecież w dzisiejszym świecie trudno jest odciąć Ojczyznosława od człowieka, który go odgrywa.
Banshee to niesłusznie zapomniany klasyk?
Oczywiście nie jest tak, że serial Banshee jest pozbawiony wad. Jeśli nie pogodzicie się z pewną dość specyficzną konwencją, to nie będziecie czerpać radości z seansu. Musicie oswoić się z nazbyt częstym brakiem logiki, tak jakby tytułowe miasteczko na dłuższą chwilę przestało być częścią Stanów Zjednoczonych. Totalne bezprawie i zero zasad – to motto Banshee. Trochę jak w późniejszym Yellowstone, można kogoś zabić w biały dzień i nie ponieść z tego tytułu żadnych konsekwencji; można niemal bezkarnie napaść na posterunek policji; a nawet można natłuc po pysku wielką gwiazdę sportu na żywo w telewizji.
Efektowność przede wszystkim, a logikę zostawmy osobom lubiącym krzyżówki, ewentualnie sudoku. W Banshee trup ściele się gęsto – i tylko to się liczy. To pięknie podana i mimo wszystko dobrze przemyślana bezustanna nawalanka. Cztery sezony nieprawdopodobnych emocji. A kiedy to wszystko się kończy, pozostaje wielka pustka. Jakby nagłe odcięcie od adrenaliny, od przygody, od spotkań z uwielbianymi znajomymi. Antony Starr tchnął w Lucasa Hooda ducha, nadał mu kształt, a otoczenie dostosowało się do jego zaangażowania.
Banshee to na wielu poziomach serial idealny. Szkoda, że tak rzadko się o nim mówi, tak rzadko się go docenia. Jeśli jeszcze nie widzieliście, to serial jest dostępny na platformie Max. Polecam znaleźć trochę czasu w swoim grafiku, by nadrobić to niewątpliwe dzieło sztuki. Moim zdaniem nie będziecie żałować.

