Moje ulubione filmy animowane to porażki bez kontynuacji. I bardzo dobrze
W 2024 roku jednym z dwóch filmów z zarobkiem powyżej miliarda dolarów była animacja W głowie się nie mieści 2. W 2025 roku rekordy popularności w Chinach bije Ne Zha 2, które wkroczyło do dziesiątki wszech czasów. A ja opowiem o dwóch filmach, które były porażkami. I bardzo dobrze.
Te słynne słowa wypowiedział Guillermo del Toro, a ja podpisuję się pod nimi wszystkimi swoimi kończynami.
Takie głośne filmy jak Piraci z Karaibów i Skarb narodów nie powstałyby, gdyby nie produkcje animowane, bo to od nich przecież zaczynał Walt Disney, gdy firma dopiero raczkowała. Ich animacje były nagradzane Oscarami, rozbijały bank w światowym box offisie i osiągały status kultowych. Wiele z nich doczekało się też sequeli.
Współcześnie filmy animowane osiągają duże sukcesy w kinie i poza nim, a animacje dla dorosłych, które nie są tylko wulgarnymi kreskówkami, a mają do opowiedzenia ciekawą historię, są coraz częstszym zjawiskiem. Dość powiedzieć, że w dziesiątce najlepiej zarabiających filmów w historii są aż dwie produkcje animowane (i to nowości): W głowie się nie mieści 2 z 2024 roku oraz Ne Zha 2 z 2025 roku.
Dziś na tapet chciałbym wziąć dwie produkcje, które są zaprzeczeniem wszystkiego, co opisałem powyżej. Zostały powszechnie uznane za porażki w box offisie i przyniosły straty. Nie bez powodu nie doczekaliśmy się kontynuacji ani wersji aktorskiej. Mimo tego są to bezdyskusyjnie moje ulubione filmy z dzieciństwa, które oglądałem w koło Macieju. Znam je na pamięć! Na koniec mam dla Was tematyczną niespodziankę. Zapraszam do lektury.
Te filmy animowane zarobiły najwięcej w historii [RANKING]
Nie wszystko złoto, co się świeci, ale Droga do El Dorado już tak
Droga do El Dorado miała premierę w 2000 roku. Za jej reżyserię odpowiedzialny był duet składający się z Erica "Bibo" Bergerona oraz Dona Paula. Film wyprodukowało studio DreamWorks Animation, czyli ci sami ludzie, którzy stworzyli kultowego Shreka lub znakomite Jak wytresować smoka. Droga do El Dorado nie była takim sukcesem. Film został uznany za porażkę finansową, ponieważ w globalnym box offisie zarobił jedynie 76,4 mln dolarów przy budżecie wynoszącym aż 95 mln dolarów.
Historia jest stosunkowo prosta. Opowiada o dwóch złodziejaszkach, którzy postanawiają odmienić swój los i odnaleźć mityczne El Dorado. Obaj mają oczywiście odmienne podejście. Tulio jest bardziej sceptyczny, nastawiony na zysk i egoistyczny, a Miguel szybko wkręca się w samą przygodę i przestaje mu aż tak zależeć na skarbie. Co mnie zachwyciło w Drodze do El Dorado przy pierwszym seansie (i każdym kolejnym z dziesiątek, które mam na koncie)? To, że nie dało się poznać, że to bajka dla dzieci. Ta produkcja ma zaskakująco wiele motywów dla dorosłych. Pojawiają się sceny z podtekstem erotycznym, momentami bywa naprawdę strasznie, niepokojąco, a nawet brutalnie. Drogę do El Dorado charakteryzuje jednak to wszystko, co przekłada się na dobrą bajkę. Mamy ciekawych bohaterów, którzy przechodzą przez pewną drogę, a ich relacja jest absolutnie najjaśniejszym punktem całego filmu. Na pochwałę zasługuje też znakomity dubbing. Uważam, że to jedna z tych bajek, której nie da się obejrzeć po angielsku, bo traci na jakości.fot. DreamWorks Animation
Droga do El Dorado łączyła motywy historyczne (postać Hernána Cortésa) z fantastycznymi (cała mityczna, tytułowa kraina). Z perspektywy czasu bardzo mi się podoba to, że Cortes nie był złoczyńcą per se. Film zapowiada go jako głównego złoczyńcę na samym początku produkcji, ale po tym o nim "zapomina" aż do finału. To udane rozwiązanie usypia czujność nie tylko widza, ale i głównych bohaterów, którzy po drodze mają inne kłopoty. Kiedy ta postać pojawia się w końcówce, przynosi ze sobą odpowiednią porcję grozy. To świetny przykład wywrócenia oczekiwań widzów do góry nogami.
Film DreamWorks Animation to też świetna strona wizualna i jedne z najlepszych piosenek z tego typu produkcji. Wiele z nich do dziś słucham w wolnym czasie, a nawet przyłapuję się na ich nuceniu. Kto nie zna takich klasyków jak Przecieramy szlak lub Bóg ciężki żywot ma, ten niech natychmiast nadrobi zaległości, bo zdecydowanie warto!
Planeta skarbów, czyli lepsza Załoga rozbitków
Na równi z Drogą do El Dorado stawiam Planetę skarbów. Też była porażką finansową i jednym z niewielu filmów Disneya, które nie otrzymały kontynuacji. Planeta skarbów przy budżecie w wysokości 140 mln dolarów zarobiła na całym świecie zaledwie 109,5 mln dolarów. Mimo że produkcja nie spodobała się krytykom (69% w serwisie Rotten Tomatoes), to otrzymała nominację do Oscara w kategorii najlepszy film animowany.
Jak sam tytuł sugeruje – Planeta skarbów czerpała bezpośrednie inspiracje z powieści Wyspa skarbów autorstwa Roberta Louisa Stevensona, a także z filmów będących jej adaptacjami. Historia opowiada o młodym Jimie Hawkinsie, który odkrywa fragment mapy prowadzącej do tytułowej planety, na której znajduje się wielka fortuna jednego z legendarnych piratów. Młodzieniec razem ze swoim mentorem wyrusza w podróż statkiem, na którym dochodzi do buntu załogi i przejęcia jej przez nikczemnych i złowieszczych piratów. Wszystko to w obliczu emocjonującej relacji Hawkinsa z niejakim Johnem Silverem, który początkowo bierze go pod swoje skrzydła i opiekuje się nim na pokładzie okrętu.

No właśnie... okrętu. Planeta skarbów nie jest klasyczną opowieścią o piratach, bo osadzono ją w świecie, w którym statkami się lata, a nie pływa, choć zachowano ich cechy charakterystyczne z naszej rzeczywistości. Produkcja ma świetny, wyjątkowy świat, który wciąga od pierwszych scen. Kto nie chciał mieć deski do surfowania w powietrzu jak Jim?
Planeta skarbów nie tylko zgrabnie opowiada historię i serwuje widzom zaskakujące zwroty akcji oraz emocjonującą relację Jima z Johnem, ale też świetnie łączy technikę 2D z 3D, co było w tamtym czasie istną rewolucją. Nie bez powodu jest to najdroższa tradycyjna animacja.
Obie te produkcje przemówiły do mnie jako młodego chłopca. Shrek mi się podobał, ale miał wiele nawiązań, których nie rozumiałem, co zaburzało mi świadomą ocenę całości. Z Epoką lodowcową było podobnie. Z kolei większość typowych produkcji Disneya o księżniczkach była skierowana raczej do dziewcząt. Nie mówię, że chłopcy nie mogą ich oglądać, bo też mam kilka z nich na koncie, ale to przygody awanturników pokroju Tulio, Miguela i Jima przypadły mi do gustu. Oba te filmy mają coś do powiedzenia w kwestii braterstwa, przyjaźni (Droga do El Dorado), relacji ojcowskich czy odnajdywania swojego powołania (Planeta skarbów). Obie z nich opierają się na zewie przygody, który zawsze w sobie czułem.
To produkcje, do których lubię wracać po latach, bo absolutnie się nie zestarzały. Animacja w dalszym ciągu wygląda przepięknie i bije na głowę wiele współczesnych filmów. Ich przekaz nie uległ przedawnieniu, morały są nadal aktualne, a całość bawi, uczy i zapewnia ogrom rozrywki w akompaniamencie świetnie napisanych i odśpiewanych po polsku piosenek.
I tu przechodzę do niespodzianki, o której wspomniałem na samym początku. W zeszłym tygodniu pobawiłem się w lekarza filmowego i opowiedziałem o zjawisku spoilerozy, które niczym rak toczy media społecznościowe i nie pozwala na pełne doświadczenie wielu produkcji. Dziś postanowiłem powrócić do tej roli, choć zgodnie z polską tradycją trzeba było na wizytę trochę poczekać. Skoro oczekiwanie i omówienie moich ulubionych animacji mamy za sobą, to mogę z czystym sumieniem zaprosić do gabinetu i opowiedzieć, dlaczego wcale nie jest mi przykro, że ani Planeta skarbów, ani Droga do El Dorado nie otrzymały kontynuacji.
Dlaczego to dobrze, że nie powstały kontynuacje?
Spoileroza to choroba filmowa, której nikomu nie życzę. Walka z nią jest niezwykle trudna, a leczenie skomplikowane. Konieczne jest umieszczenie pacjenta w izolatce bez dostępu do internetu, gdzie nie może nikogo zarazić wiedzą na temat dopiero co obejrzanej produkcji. Innym zjawiskiem, mniej szkodliwym dla publiczności, a bardziej dla samych marek, jest sequeloza. Nie ma bowiem nic gorszego niż dojenie jednej franczyzy i jechanie na jej pierwotnej popularności. Wystarczy wspomnieć o Piratach z Karaibów, o których wzmiankowałem na początku tego tekstu. Pierwsze trzy części to kino przygodowe pełną gębą – pięknie nakręcone, jeszcze lepiej odegrane, z poczuciem humoru. Takie, które praktycznie się nie starzeje. A potem przyszedł czas na kolejne dwie części, które w połączeniu z kontrowersjami stojącymi za Johnnym Deppem sprawiły, że o tej marce zapomniano. I choć plotkuje się od lat o nowej części, na przykład z Margot Robbie, to prace jeszcze się nie rozpoczęły.
Sequeloza jest też typowa dla bajek. Czasem się to opłaca, czego przykładem jest W głowie się nie mieści 2. Istnieje jednak wiele przypadków, gdy to kompletnie nietrafiona decyzja. Czy ktoś z czystym sumieniem może polecić Mulan 2 bardziej od jedynki? Ktoś uważa, że 2. część Pocahontas jest lepsza od oryginału? A może stawiacie Shreka Trzeciego powyżej ikonicznej dwójki? Rozumiem powody stojące za tworzeniem kolejnych filmów z perspektywy producentów. Oryginał dobrze się sprzedał i wzbudził zainteresowanie, więc należy doić markę do ostatniej kropli. Niestety bardzo często cierpi na tym sama franczyza, która z części na część traci na jakości, zainteresowaniu i poszanowaniu widowni. Należy pamiętać, że na języku zostaje najczęściej ten smak, który poczuliśmy jako ostatni. Można zatem stworzyć fantastyczne dzieło, które zapada w pamięć, ale jeśli po nim powstanie pięć kontynuacji, z czego ostatnia będzie naprawdę fatalna, to jej gorzki posmak pozostanie na podniebieniu publiczności dłużej od słodkiego smaku "jedynki".

Producenci z Hollywood muszą zrozumieć, że nie każda historia musi mieć ciąg dalszy. Niektóre z nich są zdecydowanie lepsze jako samodzielne historie o zamkniętej strukturze. O początku, rozwinięciu i zakończeniu. Często bywało tak, że jakaś produkcja była zaplanowana jako jeden film lub serial limitowany, ale ogromny sukces "zmusił" twórców do szukania furtek i retconowania wszystkiego, aby tylko nakręcić kolejną część czy sezon. Uważam, że jest to antykonsumenckie zjawisko, choć samo nazywanie czegokolwiek związanego z kinem w kategoriach "produktu" lub "konsumenta" jest zbrodnią na sztuce.
Droga do El Dorado i Planeta skarbów to fantastyczne i niedocenione produkcje. I bardzo się z tego powodu cieszę. Obie z nich uniknęły zachorowania na sequelozę, która mogłaby mi je obrzydzić. To spójne i zamknięte historie, które nie potrzebowały kontynuacji, kombinatorstwa ani wymyślania czegoś na siłę.
Najdroższe filmy animowane w historii


