Wybitna i odważna trylogia filmowa, która po latach nadal jest aktualna
Czy znacie Gregga Arakiego? Czy coś Wam mówi tytuł Teenage Apocalypse Trilogy? Jeśli nie, to tym bardziej zapraszam Was do lektury.
Istnieją filmy, które w swojej formie i treści stają się odbiciem epoki, w której powstały. Ich pełne znaczenie ujawnia się jednak dopiero z perspektywy czasu, kiedy dana era zostaje już opatrzona filtrem nostalgii i dystansu. Wydaje się, że tak było z dziełem Spring Breakers z 2012 roku, które dopiero z czasem zyskało grono fanów. Ja natomiast ostatnio miałem tak z Teenage Apocalypse Trilogy reżysera Gregga Arakiego, który stanowi dla mnie esencję amerykańskich lat 90. W odróżnieniu jednak od filmu Harmony’ego Korine’a niesie ze sobą o wiele większe przesłanie i emocjonalną przejażdżkę.
Do Teenage Apocalypse Trilogy wchodzą trzy tytuły nakręcone w ciągu czterech lat: Totally F**ed Up (1993), The Doom Generation – Stracone pokolenie (1995) oraz Donikąd (1997). Choć nigdy nie zdobyły rozgłosu na miarę nawet drugorzędnych hollywoodzkich produkcji, z czasem zyskały status filmów kultowych. A kariera ich autora nabrała rozpędu nieco wcześniej.

Jego pierwsze pełnometrażowe, mikrobudżetowe filmy – Three Bewildered People in the Night (1987) i The Long Weekend (O’Despair) (1989) – zostały zauważone przez krytyków i przyniosły mu pewne uznanie. Dodało mu to odwagi, by stworzyć projekt, który miał premierę na Sundance Film Festival: The Living End (1992). To historia pary homoseksualistów zarażonych HIV, uciekających przed społeczeństwem po zabiciu homofobicznego policjanta. Podjęcie aktualnych wówczas tematów – epidemii HIV czy kwestii seksualności – w połączeniu z punkową energią, nihilistycznym nastrojem i wyrazistą stylistyką zapewniło filmowi sukces. Znana amerykańska krytyczka B. Ruby Rich w artykule dla „Village Voice”, w którym po raz pierwszy użyła pojęcia „new queer cinema”, określiła The Living End jako „film w pełni oddający ducha swoich czasów”.
Pierwszy tytuł trylogii Arakiego został podzielony na piętnaście rozdziałów, przedzielonych planszami z tytułami, takimi jak „życie znudzonych i rozczarowanych”, „nastolatki w miłości” czy „pokolenie wyobcowania”. Całość koncentruje się wokół dwóch postaci. Steven (Gilbert Luna) to początkujący filmowiec. Jego nagrania – wywiady, intymne zwierzenia i fragmenty codzienności, często z udziałem chłopaka Derica (Lance May) – tworzą pewnego rodzaju kolaż, który przewija się przez cały film. Drugi bohater, Andy (James Duval), to wrażliwy, delikatny chłopak o młodzieńczej urodzie i opadających włosach. Zmaga się z huśtawkami nastroju i cynizmem, dopóki nie poznaje Iana (Alan Boyce) – atrakcyjnego i pewnego siebie studenta reżyserii na UCLA. W świecie Arakiego miłość jest trudna do znalezienia, jeszcze trudniejsza do utrzymania i często kończy się rozczarowaniem, a nierzadko także katastrofą. Najszczęśliwszą parą w filmie okazują się lesbijki (Michele – Susan Behshid i Patricia – Jenee Gill).
Totally F**ed Up nie bez powodu bywa zestawiany z młodzieżowymi filmami Jeana-Luca Godarda. To porównanie dotyczy zresztą całej trylogii Arakiego, choć u niego inspiracje francuską Nową Falą są mocno przepuszczone przez filtr amerykańskiej subkulturowości lat 90. U Arakiego zamiast filozoficznych dialogów prowadzonych w paryskich kawiarniach mamy rozmowy w sypialniach, na dachach czy przy telewizorach, a intelektualne rozważania zostają zastąpione emocjonalnymi wybuchami, queerowym humorem i dokumentalną szczerością. W Totally F**ed Up nawiązanie do Godarda widać szczególnie wyraźnie w formalnym podziale na kilkanaście segmentów – rozwiązanie przypominające strukturę filmu Męski – żeński: 15 scen z życia z 1966 roku. Tam Godard opowiadał o problemach młodych dorosłych we Francji, tutaj Araki oddaje głos zagubionej queerowej młodzieży z Los Angeles.

O ile Totally F**ed Up pozostawało mocno zakotwiczone w estetyce dokumentalnej, trzymając się surowego realizmu i kameralnej obserwacji bohaterów, o tyle The Doom Generation wyraźnie wyłamało się z tego schematu. Araki idzie o krok – a może nawet dwa – dalej, wprowadzając do opowieści groteskowy humor, przerysowaną brutalność i elementy celowej sztuczności. To film, w którym reżyser w pełni rozpościera skrzydła swojego zamiłowania do kiczu i kampowej przesady, jednocześnie zachowując gorzki rdzeń narracji. Historia zbuntowanych nastolatków bardzo szybko ewoluuje w psychodeliczną odyseję – pełną dziwactw, absurdów i chaotycznej energii – której finał nie daje żadnej nadziei.
Tym razem dostajemy pastisz filmu drogi, gdzie realne przenika się z nierealnym, a piekło z niebem. Dosłownie: już pierwsza scena ukazuje rave’ową imprezę pod napisem „WITAMY W PIEKLE”, rozświetlonym płomieniami. Wkrótce poznajemy Amy Blue (Rose McGowan) i Jordana White’a (James Duval), którzy kochają się w samochodzie na parkingu określanym jako NIEBO. Tam pojawia się trzeci bohater – Xavier Red (Johnathon Schaech). Choć Amy początkowo go odpycha, chłopak szybko „ratuje” parę w nocnym sklepie, gdzie przy okazji… odstrzeliwuje sprzedawcy głowę. Zbrodnia ta w pewnym sensie pieczętuje nową więź.
Podczas gdy Amy i Jordan wydają się zagubieni w świecie bez punktów odniesienia, Xavier sprawia wrażenie, jakby wiedział, czego chce. To jednak tylko pozór – fabuła konsekwentnie odmawia nam odpowiedzi zarówno na temat jego przeszłości, jak i celu podróży całej trójki. Zamiast tego oglądamy absurdalne spotkania byłych kochanków Amy, które niemal zawsze kończą się krwawo. Po drodze bohaterowie oddają się seksualnym eksperymentom w różnych konfiguracjach, by później ponownie pytać: „i co dalej?”. Wszystko to rozgrywa się na tle psychodelicznych wnętrz motelowych, nocnych marketów pełnych haseł o zbawieniu, w otoczeniu skórzano-metalicznych stylizacji z krzyżami i czaszkami oraz przy industrialnych dźwiękach Nine Inch Nails czy Front 242.

Araki coraz wyraźniej puszcza oko do widza, jakby sugerował, że całość jest jednym wielkim żartem. To jednak żart ponury, oparty nie na drobnych smaczkach – jak powtarzająca się kwota 6,66 dolarów do zapłaty – lecz na samej egzystencji bohaterów. Wchodząc w dorosłość, Amy, Jordan i Xavier nie znajdują w świecie żadnych wartości. Amy i Xavier wydają się to akceptować, natomiast Jordan stawia pytania „o sens istnienia”. Odpowiedzi jednak nie ma – albo pojawia się zbyt późno. Gdzieś w tym wszystkim jest obecna miłość i przyjaźń, które na chwilę spajają bohaterów. Ostatecznie zostają zgniecione przez społeczeństwo, system, czy po prostu ludzi powołujących się na wartości, wyłącznie w celu usprawiedliwienia swojej nienawiści.
The Doom Generation uchodzi za najbardziej rozpoznawalny tytuł trylogii, co zawdzięcza m.in. przyciągającej uwagę obsadzie. Poza obecnym we wszystkich trzech filmach Jamesem Duvalem, pojawiają się tu także Rose McGowan (jej pierwszoplanowy debiut), Johnathon Schaech i Parker Posey. Byłoby jednak sporym uproszczeniem sprowadzać popularność dzieł wyłącznie do nazwisk na plakacie, bo w czasie jego powstawania, większość aktorów była początkującymi dzieciakami.
Trylogia Arakiego domknięta została w 1997 roku filmem Donikąd. Jeśli wcześniej pisałem o estetyce lat 90. w jego twórczości, to właśnie ten tytuł jest jej czystą esencją. Obraz wygląda jak żywcem wyjęty z teledysków Soundgarden, Spice Girls czy grup eurodance: pokoje pomalowane w jaskrawe, jednolite barwy, plastikowe bibeloty, okna wychodzące na bezczelną makietę zachodu słońca. Do tego paski, kolczyki, szybkie okulary i za duże dżinsy. A jednak to, co odróżnia go od poprzednich części, to jeszcze większa ekscentryczność bohaterów i całego wachlarza zdarzeń, w które zostają uwikłani.

James Duval gra tu Darka, melancholijnego chłopaka o łagodnym spojrzeniu, pragnącego głębszej więzi z Mel (Rachel True), swoją dziewczyną, która jednocześnie sypia z Lucifer (Kathleen Robertson). Kiedy na horyzoncie pojawia się słodki i wrażliwy Montgomery (Nathan Bexton), wydaje się, że w życiu Darka zarysowuje się szansa na prawdziwą bliskość — aż do wybuchowego finału, który tę iluzję bezlitośnie rozwiewa.
Narracja prowadzi nas ku finałowi, w którym epizodycznie pojawia się kosmita-gad z laserem, widoczny tylko dla Darka. Wokół niego krąży cała konstelacja luźno związanych znajomych, kochanków i rodzeństwa, zanurzonych w dramaty wielkie i całkiem przyziemne. Cowboy (Guillermo Diaz) spotyka się z Bartem (Jeremy Jordan), pogrążonym w uzależnieniu od heroiny. Egg (Sarah Lassez) daje się uwieść aktorowi ze Słonecznego patrolu (Jaason Simmons), co kończy się katastrofą. Alyssa (Jordan Ladd) radzi sobie lepiej w związku z Elvisem (Thyme Lewis), masochistycznym, kompletnie rozchwianym motocyklistą. Shad (Ryan Phillippe) i Lilith (Heather Graham) istnieją właściwie tylko po to, by nieustannie uprawiać seks. W tej barwnej menażerii przewijają się też postaci o imionach Zero, Dingbat, Ducky i Handjob. Obsada jest imponująca: pojawiają się m.in. Chiara Mastroianni, Christina Applegate, Scott Caan, Beverly D’Angelo, Traci Lords, Shannen Doherty i John Ritter. Większość tej osobliwej ekipy spotyka się na głośnej imprezie urządzonej przez Jujyfruita (Gibby Haynes, wokalista kultowego zespołu Butthole Surfers), by potem rozpłynąć się w nocnym chaosie.

Nihilistyczna warstwa całej trylogii wydaje się w obecnych czasach równie aktualna, jak wówczas. Nie chodzi tutaj oczywiście o pochwałę życia bez wartości, a raczej o nieuniknioną drogę do jego realizacji. W dobie popularności retropotopijnych postaw, które w warstwie politycznej i społecznej odwołują się do fałszywych obrazów przeszłości, coraz mniej ludzi zauważa obecne problemy, a jeszcze mniej patrzy na to, co czeka nas w przyszłości, a już w ogóle na siebie nawzajem. Wydaje się, że najprostszą, a jednocześnie najbardziej pierwotną formą ratunku przed apokalipsą (tą małą i dużą) jest przyjaźń, o czym James Duval wspominał po latach w jednym z wywiadów:
I z tą refleksją na temat trylogii Gregga Arakiego Was zostawię. Jeśli ktoś widział, to zachęcam do ponownego obejrzenia. A jeśli nie widział, to powinien jak najszybciej nadrobić!

