Jak poznałem waszą matkę wytrzymuje próbę czasu. Sitcom zdecydowanie nie dla dziadersów
Jak poznałem waszą matkę – popularny sitcom, którego fenomen warto rozłożyć na czynniki pierwsze.
Nigdy nie byłem fanem sitcomów. Próbowałem przekonać się do co najmniej kilku różnych pozycji, ale zawsze kończyło się to niepowodzeniem. Powody były różne, od nieciekawej fabuły poczynając, a kończąc na często irytującym, amerykańskim poczuciu humoru. Nie raz zastanawiałem się, z czego oni się właściwie śmieją, a raczej – dlaczego właśnie teraz puścili gromki śmiech z puszki, przecież co najwyżej można było uśmiechnąć się z politowaniem. Nie dałem sobie jednak spokoju z sitcomami, bo moje nadzieje na trafienie na coś, co będzie odpowiadało mojemu gustowi, podsycały Miodowe lata. Ten serial towarzyszył mi przez wiele lat; był on co prawda oparty na licencji amerykańskiego The Honeymooners, ale jednak zupełnie inny, swojski i odpowiadający naszym realiom. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy bez większych nadziei sięgnąłem po polecane mi Jak poznałem waszą matkę. Okazało się, że sitcom ten odpowiada mi pod każdym względem. I choć to wszystko miało miejsce lata temu, nadal z rozrzewnieniem wspominam tę produkcję, a czasem nawet zdarzy mi się odpalić przypadkowy odcinek. Co najważniejsze, nadal dobrze się na nim bawię. Co zatem było takiego szczególnego w tym sitcomie? Co wyróżniało go na tle konkurencji?
Jak poznałem waszą matkę przykuwa uwagę już samym tytułem. Wiemy bowiem, że możemy spodziewać się głównego wątku, wokół którego będzie toczyć się akcja. Działa to na plus serialu i odróżnia go od wielu innych sitcomów, w których główną osią wydarzeń są różnego rodzaju perypetie, nieprowadzące do żadnego konkretnego punktu. W przypadku omawianej produkcji już w pierwszym odcinku poznajemy kierunek fabuły – kiedy ojciec Ted Mosby oznajmia swoim dzieciom, że chciałby im opowiedzieć trochę przydługawą historię o tym, jak poznał ich matkę. I to siłą rzeczy determinuje sposób narracji; serial jest właściwie jedną wielką retrospekcją. Znajdujemy się bowiem w roku 2030 i wysłuchujemy barwnych wspomnień Mosby'ego. Taka konwencja dała twórcom ogromną wręcz swobodę. Niemalże w każdym odcinku przenosimy się w czasie; widzimy okres studencki bohaterów, ich dorosłe życie w Nowym Jorku, a także wizje przyszłości. Ponadto często mamy do czynienia z niechronologicznym przedstawieniem zdarzeń – widz najpierw dowiaduje się o jakiejś sytuacji, a później tego, jak do niej doszło. Żeby nie utknąć w wersji wydarzeń prezentowanej tylko przez ojca, autorzy proponują niekiedy przedstawienie jej przez innych bohaterów. Swoje trzy grosze wtrącają również od czasu do czasu słuchające opowieści dzieci, które przerywają monolog narratora – wówczas widz na moment znowu wraca do 2030 roku.
Sądzę, że te dwa aspekty, czyli niecodzienny sposób narracji oraz główna zagadka, są bardzo mocnymi stronami Jak poznałem waszą matkę. Scenarzyści wodzili widzów za nos przez wiele sezonów, a kiedy wydawało się, że zaraz poznamy tytułową bohaterkę, działo się coś, co pchało akcję w inną stronę. Był to więc łatwy sposób na przedłużanie serii i jednoczesne podsycenie w widzach ciekawości, która napędzała oglądalność. Co poza tym jest wartością tego sitcomu? Oczywiście postacie.
Główne postaci to przyjaciele, którzy osiedli w Nowym Jorku. Paczkę, oprócz wspomnianego wcześniej Teda Mosby'ego (Josh Radnor), tworzy para Marshalla Ericksena (Jason Segel) z Lily Aldrin (Alyson Hannigan), a także Robin Scherbatsky (Cobie Smulders) oraz Barney Stinson (Neil Patrick Harris). Spotykają się oni bardzo często w swoim ulubionym barze MacLarena, gdzie rozmawiają o tym, co przytrafiło im się danego dnia. Wątki fabularne skupiają się najczęściej na rozterkach miłosnych bohaterów oraz ich krętej drodze zawodowej. Obserwujemy kolejne nieudane związki Teda, ale także jego postępy w pracy architekta; podobnie jest w przypadku Marshalla, który próbuje zrealizować swoje marzenie o zostaniu adwokatem ratującym środowisko, czy Robin, która jest reporterką lokalnej stacji i liczy na angaż w większym medium.
Wraz z rozwojem akcji poznajemy historię przyjaźni oraz wcześniejsze losy bohaterów. Pozwala nam to lepiej zrozumieć ich działania i motywacje, a także zżyć się z nimi, bo jak się okazuje, każdy ma na swoim koncie wiele zwariowanych historii. Istotne dla dynamiki serii jest to, że właściwie nikt z paczki nie odstaje, jeżeli chodzi o przebojowość. Istnieją różnice w charakterach (Ted ma tendencję do intelektualizowania i sentymentów, z kolei Lily jest roztargniona, trudno jest jej się pogodzić z tym, co robi, i tak dalej), ale każdy jest zdolny wykonać jakąś przedziwną śmieszno-głupią akcję, która rozbawi widzów. Sprawia to, że możemy się spodziewać naprawdę wiele. Trudno przewidzieć, kto tym razem zaskoczy kolejnym działaniem czy historią. Ponadto Ted, Marshall, Lily, Robin i Barney stoją przez lwią część serii za sobą murem, nieustannie się wspierając. Czuć pomiędzy bohaterami chemię, a decydujący wpływ miał na to zapewne fakt, że cała piątka zaprzyjaźniła się w życiu prywatnym, poza planem.
Osobny akapit chciałbym poświęcić Barneyowi Stinsonowi, granemu przez Neila Patricka Harrisa. Mimo iż główną postacią jest Ted, a uwaga twórców często fokusowała się również na tytułowej matce, to nieformalną gwiazdą serialu był właśnie Barney. Jest on ekscentrycznym kobieciarzem, który zrobi absolutnie wszystko, by poderwać kolejną dziewczynę na jedną noc. Zawsze chodzi w garniturze, ma sporo pieniędzy i wolnego czasu, jednak nikt nie wie, co należy do jego służbowych obowiązków w National Goliath Bank. Słynie z szalonych akcji, spontaniczności, a przede wszystkim z całej gamy osobliwych tekstów. W internecie można znaleźć całą masę przeróżnych memów z wypowiedziami Barneya, które weszły do potocznego języka, jak chociażby "True story, bro" czy "Legen-wait for it-dary. Legendary!". Bez wątpienia autorzy od początku mieli na celu wykreowanie podobnej postaci, ale mam wrażenie, że efekt przerósł ich najśmielsze oczekiwania. Zresztą w trakcie trwania serii Barney zyskuje na znaczeniu i dzieli się z widzami kolejnymi komicznymi historiami. Poznajemy chociażby Podręcznik podrywu, w którym Stinson zawarł swoje najlepsze sposoby na zdobycie dziewczyny. W jednym z odcinków mistrz ceremonii sam prezentuje kilka swoich tricków, po kolei opowiadając, co zrobić, by zadziałały. Co ciekawe, na YouTubie możemy znaleźć kilku śmiałków, którzy postanowili wskoczyć w garnitury (Suit up!) i wypróbować w realnym świecie teksty Barneya. O dziwo, niektóre z nich zadziałały. To było legendarne.
Postać Barneya tak się rozrosła, że szklany ekran okazał się dla niej zbyt mały. Mam na myśli bloga prowadzonego przez tego bohatera w serialu. Ekipa twórców zadbała o to, by wpisy Stinsona mógł czytać każdy, i blog faktycznie powstał w sieci. Podobnie było z innymi stronami internetowymi, o których mówiono w różnych odcinkach; zostały założone wraz z premierą kolejnego epizodu i większość z nich wciąż jest dostępna. Twórcy zadbali również o to, by wydać w formie papierowej dwie "biblie" Barneya – wspomniany wcześniej Podręcznik podrywu, a także Kodeks bracholi.
Powiązanie serialu z rzeczywistością dotyczyło nie tylko genialnego Barneya Stinsona. Scenarzyści bardzo chętnie wplatali różne kulturowe smaczki w świat serii. Na przykład pojawili się w nim, grając samych siebie, aktor Alan Thicke i modelka Heidi Klum. Bohaterowie często wspominali również o innych znanych personach (Mike Tayson czy Neil Young), ale nie widzieliśmy ich na ekranie. Angaż do epizodycznych ról uzyskały również popularne gwiazdy pop – Katy Perry i Britney Spears. Jeżeli chodzi o odniesienia muzyczne, to słychać było, że autorzy cenią sobie szczególnie ten rodzaj sztuki, bo odwołań do niego było co niemiara. Bohaterowie nie raz wykonywali przeróżne utwory, znane standardy jak Stand by me Bena E Kinga czy The longest time Billiego Joela, a także piosenki premierowe – musicalowe Nothing suits me like a suit, w którym główny wokal należał oczywiście do Barneya Stinsona. Ponadto jedna z postaci, Robin Scherbatsky, jak się okazało, była w czasach nastoletnich znaną w Kanadzie gwiazdą pop o pseudonimie Robin Sparkles. Zrealizowano zatem kilka teledysków, które z biegiem czasu odkrywa pozostała czwórka bohaterów, a z którymi widz mógł się zapoznać w całości na YouTubie. Powstał również swego rodzaju mockument, w którym dowiadujemy się, jak potoczyła się kariera Robin Sparkles, a w którym wypowiadają się prawdziwi muzycy.
Być może twórcy nie wymyślili nowych, przełomowych rozwiązań, ale w niezwykle kreatywny i sprawny sposób wykorzystali rzadziej stosowane zabiegi, zwłaszcza w sitcomach. Mowa tutaj o ciekawym sposobie narracji, głównej zagadce, która trzyma widza w napięciu do ostatniego sezonu, czy wyjściu serialu poza ścisłe ramy ekranu i wykreowanego świata. Ponadto warto pochwalić język bohaterów i używane przez ich zwroty, które szybko stały się charakterystyczne dla całej serii. No i oczywiście wspomnianą wielokrotnie postać Barneya Stinsona, która to stała się dodatkowym motorem napędowym serialu, a wiele osób oglądało kolejne odcinki właśnie dla niej. Wielkie słowa uznania należą się Neilowi Patrickowi Harrisowi za tę kreację.
Aż dziw, że w czasach wiecznych powrotów i retromanii nie doczekaliśmy się jeszcze kontynuacji bądź sequela. Oczywiście bardzo dobrze, że tak się nie stało, bo zapewne otrzymalibyśmy odgrzewanego kotleta i granie na nostalgicznych emocjach, a tego typu zabiegi tylko szargają opinię o oryginale. Wystarczyło, że wymyślono niezwykle słaby spin-off Jak poznałam waszego ojca, który poza podobnym tytułem i koncepcją niewiele ma wspólnego z pierwowzorem. Jakościowo nie sposób porównać tych dwóch produkcji, zatem nic dziwnego, że twórcy, by wzbudzić zainteresowanie "starych" widzów, wpletli do serialu postaci Robin czy Barneya, jednak z marnym skutkiem.
Skoro już jesteśmy przy starości – Jak poznałem waszą matkę zupełnie inaczej ogląda się z perspektywy czasu. Nie mam na myśli tego, że teraz bardziej zwraca się uwagę na anachroniczną scenografię czy śmiech z puszki (chociaż i to może przeszkadzać), lecz to, że inaczej postrzega się perypetie bohaterów. Wiele osób, łącznie ze mną, oglądało serial w okresie swojej wczesnej młodości, szkoły czy studiów. Wtedy bez problemu utożsamialiśmy się z beztroskimi poczynaniami wchodzących w prawdziwie dorosłe życie grupy przyjaciół. Teraz seansowi towarzyszy jakaś podskórna refleksja o przemijaniu – coraz bliżej nam do tego Teda-ojca, który raczy nas ciągłymi retrospekcjami na ekranie. Właściwie staje się to poniekąd retrospekcją naszego własnego życia; za sprawą bohaterów sami możemy powspominać studencko-szkolne czasy, a niedługo (a może już?) sami też będziemy opowiadać swoim dzieciom, jak poznaliśmy ich matki...
Nie jest to jednak boomerskie gadanie, a sam sitcom zdecydowanie nie jest dla dziadersów. Mówi się, że jak coś jest od wszystkiego, to zazwyczaj jest do niczego. Jeśli jednak chodzi o Jak poznałem waszą matkę, bez cienia zawahania mogę stwierdzić, że to naprawdę świetny serial dla wszystkich. Jeżeli jeszcze nie znacie, koniecznie to zmieńcie, a jeżeli już oglądaliście, to dajcie się porwać czarowi słodko-gorzkiej nostalgii.