 
Nie tylko Halloween. 5 genialnych i mrocznych filmów Johna Carpentera
Jako reżyser, kompozytor i wizjoner, Carpenter na nowo zdefiniował horror i science fiction. W tym tekście przyglądam się pięciu jego najwybitniejszym dziełom – kultowym, wpływowym i niepokojąco aktualnym.
John Carpenter – jeden z mistrzów amerykańskiego kina. Jego niepowtarzalny styl, doskonałe wyczucie rytmu oraz mistrzowska umiejętność budowania napięcia wciąż zachwycają widzów na całym świecie. Jednak niektóre filmy reżysera są czymś więcej niż zwykłą rozrywką. To przenikliwe diagnozy lęków, które mimo upływu lat, pozostają zaskakująco świeże.
Ucieczka z Nowego Jorku (1981)
Kto nie kocha Kurta Russella? Uwielbiany przez publiczność aktor już od dawna zajmuje swoje zasłużone miejsce w popkulturowym panteonie. To właśnie dzięki wieloletniej współpracy z Johnem Carpenterem zyskał status ikonicznego antybohatera kina. Ucieczka z Nowego Jorku zapewniła Russellowi przełomową rolę, która na zawsze odmieniła jego ekranowy wizerunek. Jako Snake Plissken stworzył postać jedyną w swoim rodzaju – cynicznego samotnika, który ufa tylko sobie, pogardza systemem i działa wyłącznie na własnych zasadach. To antybohater, który sprawia wrażenie człowieka z krwi i kości, a nie sztucznego ideału – i właśnie za tę autentyczność się go uwielbia.
Snake Plissken to były bohater wojenny, który – mając na bakier z prawem – dostaje od władz propozycję nie do odrzucenia. W zamian za wolność i czystą kartę ma w ciągu 24 godzin uratować prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego samolot rozbił się na terenie Nowego Jorku. Problem w tym, że nie jest to już zwykłe miasto, ale ogromne więzienie, w którym zamknięto najgroźniejszych przestępców. Aby wypełnić swoją misję, Snake będzie zmuszony przebić się przez brudny, brutalny świat miejskiej dżungli.
Ucieczka z Nowego Jorku to jednak znacznie więcej niż tylko dynamiczne kino akcji. Film przedstawia także mroczną, dystopijną wizję Ameryki, w której wskaźnik przestępczości osiągnął poziom tak wysoki, że tradycyjny system penitencjarny zostaje odrzucony. Carpenter prezentuje świat, w którym rząd podejmuje radykalny ruch – zamyka wielkie miasto i oddaje je na pastwę bezprawia. Zamiast próbować resocjalizować kryminalistów, społeczeństwo izoluje ich na stałe, tworząc zamkniętą strefę totalnego chaosu. Cały ten koncept nie jest jedynie tłem dla efektownych scen akcji. To wyraz realnych obaw reżysera związanych z rosnącą przemocą, powszechnym dostępem do broni i kryzysem zaufania społecznego w Stanach Zjednoczonych.
Choć od premiery filmu minęły dekady, społeczna diagnoza Carpentera pozostaje niepokojąco aktualna. Ucieczka z Nowego Jorku zachwyca nie tylko jako stylowy, elektryzujący thriller, ale także jako gorzka refleksja nad tym, co dzieje się ze społeczeństwem wzrastającym w rzeczywistości zalanej przemocą i radykalnie pojmowaną wolnością. W świecie mającym za nic ludzkie życie – o ile nie chodzi akurat o życie prezydenta.
W paszczy szaleństwa (1994)
Tutaj skręcamy w stronę pełnokrwistego horroru. Upiorne miasteczko, szok, balansowanie na granicy rzeczywistości i fikcji – brzmi obiecująco? Już w pierwszych scenach reżyser zarysowuje koncept filmu, budując atmosferę niepokoju oraz niepewności. Pewien mężczyzna zostaje przywieziony do zakładu psychiatrycznego. Utrzymuje, że nie zwariował, choć w jego oczach widać maniakalny żar. Ponadto doświadcza on przerażających wizji, które wywołują psychiczne cierpienie. Wkrótce pojawia się psychiatra, który chce dowiedzieć się, co doprowadziło pacjenta do tego stanu.
Okazuje się, że tym bohaterem jest John Trent – agent ubezpieczeniowy, który otrzymuje zlecenie odnalezienia pisarza bardzo poczytnych horrorów. Książki tego autora mają jednak niepokojącą właściwość – czytelnicy wpadają w obłęd, a na ulicach wybuchają zamieszki. Trent, będąc zagorzałym racjonalistą, początkowo nie wierzy w żadne paranormalne powiązania. Aby dotrzeć do pisarza, postanawia jednak samodzielnie przeczytać jego dzieła i stopniowo wchłania się w mroczny świat książek. Wkrótce śledztwo prowadzi go do tajemniczego miasteczka, gdzie zderzy się z szeregiem paranormalnych zjawisk. Jego światopogląd, oparty na skrajnej racjonalności, zostanie wystawiony na próbę.
Ideologiczną przeciwniczką protagonisty jest Linda. Kobieta, choć towarzyszy mu w podróży, ma zupełnie inne podejście do rzeczywistości. Twierdzi, że nie można jej zamknąć w sztywnych, ściśle określonych ramach, albowiem skrywa ona znacznie więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Konflikt światopoglądowy jest fundamentem tematycznej warstwy filmu. W ramach niego Carpenter nakreśla różnorodne postawy, badając granice ludzkiej wiary i rozumu.
W paszczy szaleństwa jest jak rollercoaster w escape roomie – przeraża, ale jednocześnie emocjonuje i porywa, wciągając bez reszty. To niezwykle elektryzujący kawałek kina, w którym Carpenter mistrzowsko łączy elementy klasycznego horroru z inspiracjami twórczością H.P. Lovecrafta. W tym filmie ludzki umysł również zderza się z niewyobrażalnymi, kosmicznymi siłami, które budzą grozę, a zarazem fascynują. Świat przedstawiony jest pełen niepojętych mocy, a bohater, mimo całej swojej racjonalności, musi stawić czoła rzeczywistości, która wykracza poza jego zrozumienie. W połączeniu z fenomenalnymi jump scarami, które są jednymi z najbardziej efektywnych w całym dorobku Carpentera, dzieło staje się horrorową ucztą, przeznaczoną do wielokrotnego smakowania.
Atak na posterunek 13 (1976)
Najbardziej niedoceniony film Johna Carpentera, a zarazem jego pierwsze prawdziwe arcydzieło. Atak na posterunek 13 to rasowe kino sensacyjne z momentami porażającej grozy, w którym napięcie nie ulatuje nawet na chwilę – widz przez cały seans siedzi jak na szpilkach. Fabuła orbituje wokół grupy osób, których drogi krzyżują się w miejscu posterunku policji. To ostatnia noc działania tej placówki – wkrótce ma zostać definitywnie zamknięta. Wszystko wskazuje na bardzo spokojny, rutynowy dyżur… do czasu. Niespodziewanie posterunek staje się celem brutalnego oblężenia przez tajemniczy, niemal okultystyczny gang młodocianych przestępców, siejących postrach w okolicy. Rozpoczyna się nierówne starcie – garstka zdeterminowanych ludzi przeciwko bezlitosnej fali przemocy. Jedni walczą tylko o przetrwanie, a inni także o zachowanie człowieczeństwa.
Atak na 13. posterunek to magnetyczny kawałek kina – nie tylko dzięki świetnemu konceptowi, znakomitej reżyserii czy dreszczowemu soundtrackowi, ale przede wszystkim dopracowanemu scenariuszowi i wyrazistym postaciom. Carpenter nie ogranicza się do stworzenia efektownej otoczki – obdarza swoich bohaterów osobliwymi charakterami, autentycznymi motywacjami i wyjątkowym zachowaniem. Na pierwszym planie mamy charyzmatycznego Ethana Bishopa – świeżo upieczonego porucznika, odznaczającego się prawą postawą. Obok niego stoi Leight – twarda, konkretna pracownica komisariatu, która nie pozwala sobie na słabość. Najbardziej zapada jednak w pamięć Napoleon Wilson – cyniczny przestępca z duszą antybohatera, sypiący błyskotliwymi one-linerami.
W miarę rozwoju akcji między postaciami rodzą się więzi solidarności i wzajemnego zaufania. Szczególnie intrygująca jest relacja między Leight a Wilsonem – zbudowana na oszczędnych słowach, a mimo to emanująca subtelnym ciepłem i niewymuszoną bliskością. To chemia, która działa bez dużych gestów i hipnotyzuje swoją powściągliwością. Tak zachwycająco unikatowej ekipy na próżno szukać w większości współczesnych akcyjniaków.
Z kolei bezimienny, milczący gang w Ataku na posterunek 13 przypomina bardziej demoniczny kult niż standardową grupę kryminalistów. Członkowie tej tajemniczej, żądnej krwi zbiorowości pozbawieni są głosu, a przede wszystkim indywidualności – tworzą razem szarą, bezkształtną masę. Carpenter umyślnie rezygnuje z nadania im motywacji czy jednostkowego charakteru. Gang ma tu bowiem symboliczny wymiar – uosabia narastający chaos i przemoc, które w latach 70. nawiedzały każdy zakamarek amerykańskich ulic, a zarazem umysłów cywilów. Ten przerażający obraz zbiorowego szaleństwa doskonale wpisuje się w ducha tamtej epoki – pogrążonego w strachu, niepokoju i paranoi.
To nie tylko miejskie kino sensacyjne, ale również nowoczesny, miejski western, głęboko inspirowany kinem Howarda Hawksa. Pomysł na koncepcję filmu Carpenter zaczerpnął z Rio Bravo (1959). W ramach tego reżyser wskrzesił motywy oblężenia i konfrontacji garstki bohaterów z liczną, niebezpieczną grupą nieprzyjaciela. Duch Hawksa – pełen solidarności, oporu oraz odwagi – jest tutaj bardzo wyczuwalny. Za to brutalny, odczłowieczony gang przypomina otępiałe, krwiożercze zombie z Nocy żywych trupów (1968). Pozbawieni głosu, tożsamości i motywacji, działają jak bezlitosna masa – nie do zatrzymania, nie do zrozumienia. Carpenter, inspirowany zarówno twórczością Hawksa, jak i kinem grozy, tworzy wybitny horror egzystencjalny, w którym strach rodzi się nie z tego, kim jest napastnik, lecz z faktu, że może nim być każdy.
 Fot. Materiały prasowe
Fot. Materiały prasoweHalloween (1978)
W tym zestawieniu nie mogło oczywiście zabraknąć samego Halloween – klasyka gatunku, który do dziś budzi grozę. Napięcie osacza widza już od pierwszych sekund, za sprawą genialnej sekwencji otwierającej, nakreślającej diabelską naturę Michaela Myersa – głównego antagonisty filmu. Całość obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, co potęguje niepokój i wprowadza nas w sposób działania mordercy – bezszelestne ruchy, brak emocji, śmiertelnie precyzyjne pchnięcia nożem. Na początku tożsamość napastnika jest dla nas tajemnicą. Nie znamy jego motywów, wieku ani twarzy. Wstrząs przychodzi niespodziewanie, gdy Carpenter zdejmuje subiektywną kamerę i ukazuje nam mordercę – to kilkuletni chłopiec.
Dalsza część fabuły rozgrywa się piętnaście lat później. Michael Myers, w przeddzień Halloween, ucieka z zakładu psychiatrycznego i powraca do rodzinnego miasteczka w stanie Illinois. Jego żądza zabijania nie wygasła. Wręcz przeciwnie, wkrótce rozpoczyna morderczą odyseję, pochłaniającą kolejne dusze. Na jego celowniku znajduje się przede wszystkim zapracowana opiekunka do dzieci, introwertyczna outsiderka – Laurie Strode. Fabuła stopniowo zmierza ku kulminacyjnemu finałowi, a groza narasta z każdą minutą.
Halloween to jednak nie tylko popis technicznej maestrii Carpentera – mistrzowskiego budowania klaustrofobicznej atmosfery i napięcia podsycanego dreszczowym, niepokojąco tykającym soundtrackiem spod ręki samego reżysera. Najbardziej przerażające jest tu samo ujęcie zła – jako czegoś wszechobecnego, potężnego i wiecznego. Film osadzony jest w fikcyjnym, prowincjonalnym miasteczku Haddonfield, którego bezpieczna aura okazuje się tylko iluzją. To właśnie tam zrodziło się zło, które pod postacią Michaela Myersa nawiedza każdy zakamarek tej przestrzeni. Gdy dochodzi do napaści, nikt nie reaguje. Wołanie o pomoc, nieustające dźwięki klaksonu – wszystko to zostaje zignorowane przez resztę mieszkańców. Zamiast narażać swoje życie na potencjalne niebezpieczeństwo, wolą ogrzewać się w cieple własnych domostw. Zło jest przebiegłe, nieśmiertelne i czai się wszędzie. Najgorsze jest jednak to, że spotyka się ono z obojętną ciszą – zupełnie jakby świat kompletnie ogłuchł na cudze cierpienie.
Co ciekawe, w jednej ze scen, dziecięcy bohater ogląda w telewizji Istotę z innego świata – film science fiction z 1951 roku, który cztery lata po premierze Halloween doczeka się reinterpretacji... właśnie w reżyserii Johna Carpentera. To subtelna, ale wymowna klamra łącząca jego filmowe światy. Tamto dzieło opowiada o załodze arktycznej stacji badawczej, która napotyka pozaziemską formę życia – zupełnie jak w moim ulubionym dziele Carpentera. Wiecie już, co to takiego?
Coś (1982)
Tak, moim ulubionym dziełem Johna Carpentera jest Coś – przepięknie utkane arcydzieło body horroru, które wciąż budzi grozę, a zarazem zdumiewa twórczą kreatywnością. Choć dziś uznawany jest za niekwestionowany klasyk gatunku, początkowo nie spotkał się z należytym uznaniem. Produkcji zarzucano przesadną brutalność, zbyt dosłowne ukazanie przemocy, a także nadmiernie negatywny, pesymistyczny nastrój, który zdecydowanie odbiegał od ówczesnych oczekiwań widzów. Oberwało się też samemu Ennio Morriconemu, którego minimalistyczny soundtrack uznano za zbyt monotonny, by pasował do konwencji hollywoodzkiego horroru. Z perspektywy czasu wiadomo jednak, że Coś wyprzedziło swoją epokę. Reżyserska maestria Carpentera oraz znakomite efekty praktyczne stały się inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców. A co kryje się pod tą efektowną formą filmu?
Jak już napomknąłem, opowieść koncentruje się wokół załogi amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie, która natrafia na tajemniczą formę życia pochodzącą z kosmosu. Pozaziemski pasożyt potrafi bezbłędnie imitować każdą organiczną istotę, którą zainfekuje, w tym człowieka. Wir paranoi pochłania coraz większą liczbę członków zespołu, przez co zaufanie między nimi stopniowo ulega rozpadowi. Żaden z nich nie wie, czy jeszcze jest sobą, czy może opanowała go już przebiegła obca istota. Jakby tego było mało, potwór doskonale zdaje sobie sprawę, że największą szansę na przetrwanie daje mu pozostanie w ukryciu – atakuje więc dopiero wtedy, gdy zostaje zdemaskowany.
Carpenter angażuje widza w pełną napięcia grę psychologiczną, w której każdy wydaje się podejrzany. Doskonały scenariusz stopniowo odsłania karty – rzuca sugestie i niejednoznaczne tropy, które długo pozostają bez klarownej odpowiedzi. Dopiero z czasem, warstwa po warstwie, odkrywane są kolejne elementy tej mrocznej układanki. W związku z tym, Coś to nie tylko horror science fiction, ale także fenomenalnie skonstruowany thriller psychologiczny.
Film jest kwintesencją stylu Johna Carpentera – arcydziełem, w którym jego charakterystyczne motywy tworzą doskonałą harmonię. W lodowatej przestrzeni Antarktydy wybrzmiewają echa paranoi, utraty tożsamości, przemocy i egzystencjalnego strachu. To tematy, które reżyser eksplorował także w innych produkcjach. Mamy tu nawet Kurta Russella, który – jako charyzmatyczny i wyalienowany lider, MacReady – idealnie wpisuje się w schemat postaci, które odgrywał w dziełach reżysera. To właśnie w Coś wszystkie te komponenty – gęsty klimat, suspens, gra psychologiczna i wyśmienita strona techniczna – łączą się w jedno z najbardziej dopracowanych i fascynujących dzieł w całej historii kina. Produkcja nie tylko definiuje to, co najlepsze w dorobku Carpentera, ale również pokazuje, dlaczego należy on do grona mistrzów świata filmu.
 
 
    
 
 
                         
                                     
         
         
         
         
         
         
         
            