Najdziwniejsze polskie uniwersum. Listy do M. wzbudzają emocje jak Avengers: Endgame
Zaczęło się od polskiej odpowiedzi na Love Actually, a teraz mamy świąteczne sceny rodem z GTA V i powrót bohatera godnego reputacji Tony'ego Starka. Listy do M. to najbardziej nietypowe guilty pleasure! Ostrzegamy przed spoilerami do 6. części.
Wigilia w wielu polskich domach wygląda podobnie. Przed skosztowaniem dwunastu potraw dzielimy się opłatkiem, by następnie z pełnymi brzuchami usiąść przy choince i rozpakować wymarzone prezenty od Świętego Mikołaja. Prędzej czy później ktoś z rodziny sięga po pilota do telewizora i włącza ulubiony kanał. Na ekranie pojawia się twarz młodego Macaulaya Culkina. Niektórzy jednak decydują się na seans innej produkcji, określanej mianem "polskiego Kevina".
is love, sweet love
Listy do M. to wyjątkowe dzieło. Jeszcze nigdy nie słyszałam tylu różnych zdań na temat produkcji. Jedni ją kochają, drudzy nienawidzą, co paradoksalnie przekłada się na wyniki oglądalności. Akurat skojarzenia z Kevinem samym w domu zawsze mnie zaskakiwały. Twórcy zaznaczali, że przygotowali polską odpowiedź na znany film, ale chodziło im o To właśnie miłość z 2003 roku. Polakom spodobała się historia miłosna radiowca oraz marzycielki Doris, podobnie jak burzliwe kłótnie Szczepana i Kariny, a także pokrzepiający wątek dziewczynki z domu dziecka, która przypadkiem zmieniła cały świat Małgorzaty i Wojtka. Dlatego film doczekał się kontynuacji... A później następnej i następnej. I choć wiele osób uważa, że nowsze odsłony pozostawiają wiele do życzenia, rok bez tego tytułu w kinowym repertuarze wydaje się wybrakowany. W momencie premiery kolejnego sequela sale kinowe wypełniają się widzami. Niektórzy mają pod ręką chusteczki, bo wiedzą, że najpewniej zapłaczą nad losem któregoś z bohaterów. Ta seria jest najlepszym przykładem guilty pleasure, z jakim miałam do czynienia. Z naciskiem na guilty.
Listy do M. to najdziwniejsza sinusoida
Nie da się ukryć, że inwestycja się opłaciła – kolejne części Listów... zajmują wysokie pozycje w rankingach oglądalności. Przykładowo: 3. część obejrzało 3 miliony widzów, co oznaczało 11. miejsce w klasyfikacji filmów debiutujących po 1989 roku. W tym samym zestawieniu Listy do M. 2 zajmują szczęśliwą trzynastkę, a oryginał mieści się w pierwszej dwudziestce. Pożegnania i powroty, czyli najnowsza część, bije rekordy popularności – na ten moment przyciągnęła 1,4 mln widzów. To może oznaczać, że mimo sugestywnego tytułu telenowela wcale się nie skończy. W Polsce nie powstała jeszcze świąteczna produkcja, która dorównała sukcesowi Listów... Wyniki zeszłorocznego filmu Uwierz w Mikołaja nie są nawet zbliżone do tego poziomu. Być może to kwestia mniej wyrazistych bohaterów, mniej zabawnych gagów albo muzyki, która nie zapadła w pamięć. Tymczasem myśląc o Listach do M., już w głowie słyszę klawisze pianina.
Niemniej jednak wszyscy narzekaliśmy na jakość scenariuszy w Listach do M. Do tej pory widzowie trafnie przyrównywali sequele do sinusoidy – raz było lepiej, raz gorzej. Zdaniem wielu Polaków Listy do M. 2 cierpiały na syndrom sequela, a szczegółów fabularnych z 4. części większość nawet nie pamięta. Mam wrażenie, że w pewnym momencie zabrakło pomysłu na dalsze losy postaci. Wątek Wojtka (Wojciech Malajkat) – odkąd uśmiercono jego żonę, a odtwórczyni córki (Julia Wróblewska) zrezygnowała z medialnego świata – ogranicza się do doskwierającej samotności. W szóstej części posunięto się do wręcz absurdalnych granic. Jeszcze niedawno patrzyliśmy na profesora ze świecącym sweterkiem, a teraz obserwowaliśmy sceny rodem z gangsterskiego filmu, okraszone dźwiękiem wystrzału z pistoletu oraz niebieskimi światłami w tle. Do tego obrazu brakowało tylko charakterystycznych gwiazdek z GTA V. Twórcy chcieli wyciągnąć mężczyznę ze schematu – pokazać, że kolejne samotne Święta to za dużo. Usiłowali wprowadzić nową bohaterkę, która uratuje go z opresji w tym najgorszym momencie. Sęk w tym, że ich romans nie wybija się wystarczająco – podobnie jak inne wątki romantyczne, które były wprowadzane w poprzednich częściach.
Przykładem może być Majka (grana przez Marię Dębską w 5. części), która zbyt późno orientuje się, że przyjaciel z dzieciństwa (Mateusz Banasiuk) jest miłością jej życia. Przecież podobny schemat widzieliśmy parę filmów wcześniej – w historii Maćka Zakościelnego. Choć zakończenia obu wątków różnią się, łączy je zasadnicza kwestia... Nigdy do nich nie wróciliśmy! Te postacie zawsze stanowiły dodatek, nie wybijały się na pierwszy plan. Nigdy nie dorównały stałym bohaterom, bez których ta seria straciłaby swoją sentymentalną wartość. Widzowie wolą śmiać się z Piotra Adamczyka i Agnieszki Dygant w najbardziej wybuchowych wersjach albo kolejnej "psiej dupy" rzucanej przez Karolaka.
Karolak to nie main character
W żadnej części Listów do M. nie może zabraknąć marudzącego Melchiora w czerwonym uniformie. Jednak sercem tej serii jest ktoś inny. Ktoś, kogo powrót zaintrygował tych najbardziej zaangażowanych widzów (mimo że nie do końca spełnił ich oczekiwania). Nikt nie zdołał przewidzieć, co wydarzy się z radiowcem Mikołajem.
Muszę tu pochwalić występ Maćka Stuhra i jego ekranowej partnerki, Romy Gąsiorowskiej – za rewelacyjną chemię oraz wkład włożony w całą serię. Każda część z nimi była miodem na moje serce. I jak wynika z komentarzy internautów, oczarowali nie tylko mnie. Nikt się nie spodziewał, że ich historia będzie tak smutna, bo zaczęła się niewinnie – od pogoni młodszego syna Mikołaja i Doris za węglarką. Tymczasem okazało się, że dziecku zależało na spełnieniu jednego z ostatnich życzeń taty. W międzyczasie radiowiec, zamiast doradzać swoim słuchaczom na antenie, wędrował warszawskimi dzielnicami jako duch. To świetna metafora, która dodaje otuchy tym, którzy zmagają się ze stratą i poczuciem tęsknoty za bliską osobą.
Choć niektórzy widzowie nie zrozumieli kontekstu aż do momentu, gdy Stuhr wcinał mak przy wigilijnym stole, nadal uważam, że ominięcie przyczyny odejścia jego bohatera było świetnym zabiegiem. Zaskoczyło mnie to, chociaż już w połowie filmu zrozumiałam, do czego zmierzamy. To wciąż najsmutniejszy, ale najlepiej napisany wątek – nie tylko w szóstej części, ale również w historii całej serii.
MCU LCU, czyli Listy Cinematic Universe
Mając gulę w gardle pod koniec filmu, zrozumiałam, jak istotną rolę Mikołaj odgrywał w Listach do M. Jeszcze w kinie próbowałam znaleźć odpowiednie porównanie. Wówczas do głowy przyszło mi coś, co być może uznacie za przesadzone. Poczułam się tak, jakbym znów słyszała słynne "I love you 3000" i przyglądała się pogrzebowi Tony'ego Starka z załzawionymi oczami.
To nasunęło wniosek dotyczący przyszłości Listów do M. Jak ta seria powinna się potoczyć? W ciągu ostatnich kilku lat przeczytałam wiele komentarzy sugerujących, że powinien powstać spin-off Szczepana i Kariny. Nie ukrywam, że sama chętnie zobaczyłabym ich perypetie – choć to postacie kojarzące się wyłącznie z Bożym Narodzeniem, chciałabym towarzyszyć im na przykład na wakacjach. Podobnie mam z rodziną Doris – choć Stuhr najpewniej nie wróci już do serii, moglibyśmy prześledzić dalsze losy jego synów. Potencjał jest ogromny – szczególnie że oglądalność Listów nie spada. W mediach społecznościowych widać też, że jest to seria budząca poczucie nostalgii – nawet u młodszych pokoleń, które pamiętają powtórki pierwszych części w stacjach telewizyjnych.
Oczywiście nie jest to seria bez wad. Nie brakuje w niej głupotek fabularnych, a realizowane pomysły nie zawsze stoją na wysokim poziomie. Dlatego warto zacząć od jednego z największych grzechów i skoncentrować się na głównych bohaterach. Można powiedzieć, że szósta część już podziałała w tym kierunku, co przyczyniło się do pozytywniejszego odbioru. Poza tym cała seria nadal oferuje to, czego oczekujemy po takich produkcjach. Są świąteczne światełka, prószący śnieg, słodko-gorzkie emocje i nieco tandetne wyznania miłosne. Wygląda na to, że jeszcze długo nam się to nie znudzi – niezależnie od tego, jak bardzo będziemy narzekać.