Pierwszy raz oglądam Grinch: Świąt nie będzie. Takich filmów już się nie robi
Po wielu latach postanowiłem nadrobić zaległości z okazji zbliżających się Świąt i obejrzałem po raz pierwszy w życiu Grinch: Świąt nie będzie. Spodziewałem się prostej, zabawnej komedii z wygłupami Jima Carreya. Otrzymałem dzieło sztuki z rodzaju tych, które już nie powstają.
Święta zbliżają się wielkimi krokami. Dla wielu jest to jeden z najmilszych dni w roku. Są jednak i tacy, którym doskwiera samotność i którzy czują się jak wyjęci z innej bajki. Przyznam szczerze, że należałem do tego drugiego obozu. Kolacja wigilijna, gdy zmagamy się z różnego rodzaju problemami, potrafi być uciążliwa. Nie zawsze ma się siłę na uśmiech i obserwowanie, jak wszyscy wokół dobrze się bawią.
Jakie będą tegoroczne Święta w moim przypadku? To niezbadana zagadka. Jestem otwarty na wiele możliwości. Z tej okazji postanowiłem po raz pierwszy obejrzeć film Grinch: Świąt nie będzie w reżyserii Rona Howarda, z genialnym Jimem Carreyem w roli głównej. Po seansie przyszło mi do głowy wiele wniosków. To prawdopodobnie najlepszy film świąteczny!
Kiedyś to było...
Daleko mi do stwierdzenia, że "Hollywood się skończyło", bo nie robi już tak jakościowych produkcji. Po pierwsze: nie uważam się za osobę, która ma prawo do wypowiadania takiego zdania, ponieważ nie znam jeszcze wielu klasyków. Po drugie: wcale tak nie myślę. Hollywood nadal stać na tworzenie wyjątkowych, oryginalnych filmów, które za parę dekad będą wspominane z równie wielkim uznaniem.
Uważam jednak, że ten konkretny film jest przykładem produkcji, których obecnie już się nie robi. To, co uderzyło mnie w trakcie seansu, to ogrom efektów praktycznych. Już po pierwszych pięciu minutach atmosfera Ktosiowa mnie zauroczyła i stopiła lodowate serce. Grinch: Świąt nie będzie ma duszę! Nabrałem ochoty, by odwiedzić to miasto, przejść się jego uliczkami, przyjrzeć się mu z bliska. Ta namacalność i pieczołowitość wykonania to coś, co coraz trudniej zobaczyć we współczesnych produkcjach. Zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie. Feeria barw, wariacje rozmaitych ozdób, specyficzny styl i konkretna wizja artystyczna. Wszystko to w klimacie świąt, polane sosem reżyserskiej wizji. Ktosiowo to oddzielny bohater tej opowieści, którego losy śledzi się z równie wielkim zainteresowaniem, co wygłupy Grincha.
...nie to co teraz
Ten film uzmysłowił mi, jak mało pracowici są twórcy współczesnych produkcji. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Przypomnę o niedawnych słowach operatora Gladiatora 2, który zarzucał legendarnemu Ridleyowi Scottowi, że jest... leniwy. Powiedział, że Scott zostawiał rekwizyty i część wyposażenia w kadrach, bo wszystko można załatać efektami specjalnymi w postprodukcji. CGI stało się plastrem na niedoróbki artystyczne, a nie narzędziem do realizowania konkretnej i spójnej wizji. Warto tu wspomnieć, że po czasie doszło do sprostowania, a operator uznał, że jego słowa zostały wyrwane z kontekstu. Przyznał, że nie odnosił się do samego Scotta, ale całej branży filmowej, co tylko sprzyja mojemu twierdzeniu.
Wystarczy jeden rzut oka na Grincha, by docenić wkład włożony w stworzenie nawet najdrobniejszych ozdób świątecznych. To nie tylko uczta dla oczu, ale też element interaktywny. Fantastyczne były sceny strzelania z działka z lampkami choinkowymi, korzystania z dziwnych urządzeń, zjeżdżalnie, ślizgawki itp.
Ron Howard wiedział, że Ktosiowo jest niezwykle ważne i dlatego stworzono "Szkołę dla Ktosiów", która przygotowywała aktorów i statystów do rozmaitych wyczynów kaskaderskich na planie. Wszystko to przy zachowaniu estetyki, klimatu i kultury panującej w wykreowanym przez Dr. Seussa świecie. Zatrudniono nawet cyrkowców, by wszystko było wiarygodniejsze. Ron Howard zrobił coś jeszcze. Coś, co powinno być częściej praktykowane. Zważywszy na to, że był to film skierowany dla dzieci, "zatrudnił" on grupkę uczniów z podstawówki, której zadaniem było udekorowanie niektórych kostiumów. Bo kto wie lepiej od dzieci, co jest dla nich fajne, prawda? Genialne.
Filmy świąteczne: ranking najlepszych
Film nie tylko dla dzieci
Miałem okazję recenzować dwa odcinki serialu Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków. To przygodowy serial głównie dla dzieci, czerpiący z wielu klasyków gatunku. Niestety starania twórców uznałem za puste i pozbawione polotu. Dlatego właśnie miałem pewne obawy przed seansem Grincha. Niesłusznie.
Można stworzyć produkcję dla dzieci, na której najmłodsi będą się dobrze bawić i dojdą do jakichś wniosków, ale też taką, w której dorośli znajdą coś dla siebie. Grinch to fantastycznie skonstruowana postać z dwóch powodów. Jego głupkowatość, ekspresyjność i hałaśliwość zapewniają rozrywkę dla maluchów. Z kolei liczne komentarze społeczne, mrugnięcia okiem do publiczności (często łamanie czwartej ściany) i dowcipy, których dzieciaki nie załapią, trafiają do dorosłych. Zaśmiałem się, gdy Grinch wspominał na przykład o komercjalizacji Świąt (do tego przejdę niebawem). Mimo infantylności i lekkiej atmosfery pozbawionej większego polotu, zwrotów akcji czy akcji jako takiej, bawiłem się fantastycznie i te niecałe dwie godziny minęły mi jak pięć minut. Chciałem więcej i więcej. Ani po Grinchu, ani po Załodze rozbitków nie oczekiwałem zagadki na poziomie Wyspy tajemnic, psychologicznej głębi postaci z Czarnego łabędzia czy akcji rodem z Transformers. Myślałem tylko o dobrej zabawie i to dostałem.
Co Grinch i Podziemny krąg mają wspólnego?
Jeśli ktoś nie widział tego filmu, a zna go jedynie z urywków, memów i gifów (tak jak ja przed seansem), to zdziwi się, gdy przeczyta kolejne zdanie. Uważam, że to niezwykle inteligentne kino! Grinch: Świąt nie będzie zawiera fenomenalny komentarz społeczny i krytykę komercjalizmu. To niesamowicie ważna pozycja, którą każde dziecko powinno chociaż raz obejrzeć, by dostrzec, że bycie innym od wszystkich jest w porządku. Nie ma czegoś takiego jak "niedopasowanie". Każdy do czegoś pasuje. Po prostu czasem nie do tego, co większość, ale każdy jest w stanie znaleźć swoje miejsce na tym świecie. Wątek młodego Grincha, jego inności i odtrącenie od społeczeństwa to coś niezwykle istotnego i mądrego.
Krytyka komercjalizmu wciąż jest aktualna. Na pewno kojarzycie świąteczne filmiki Coca Coli. To już legenda. Czerwona ciężarówka wryła się w pamięć. A co dostaliśmy w tym roku? Szkaradną karykaturę AI tejże reklamy. Czy wszystko musi zostać spaczone przez chęć gnania za trendami? Poza tym nie da się przejść po galerii handlowej bez bycia zasypanymi propozycjami prezentów i promocjami. Sam się o tym przekonuję co roku... już w listopadzie, a nawet październiku! Grinch w pewnym momencie mówi o tym, że dzieci są zobojętniałe przez filmy oraz telewizję. Zgadzam się z tym, ale dodałbym również wpływ technologii, który w czasie premiery nie był jeszcze tak widoczny. Po Świętach, które pamięta się ze starszych filmów, w wielu domach nie pozostał nawet ślad. Nie liczy się już atmosfera, wspólne spędzanie czasu, a to, jaki się dostanie prezent. Grinch to swoiste przypomnienie i lekcja wartości, które stopniowo zanikają.
Jim Carrey - legenda
Nie można mówić o Grinchu bez wspomnienia o odtwórcy jego roli. Jim Carrey to moim zdaniem legenda. To aktor tak wyrazisty i specyficzny, że nie da się przejść koło niego obojętnie. Chwilami zaszufladkowany jako głupek, który robi z siebie jeszcze większego głupka na ekranie, ale mam nieco inne zdanie na ten temat. Brakuje mi współcześnie aktorów, którzy tak świetnie potrafią wcielić się w rolę.
Jim Carrey w momencie tworzenia Grincha był na fali wznoszącej, a jego gaża wyniosła 20 mln dolarów. Był na tyle popularny, że producenci zastanawiali się, czy płacenie tyle ma sens, bo przecież i tak nikt go nie rozpozna. Wiecie, co stało się później? Przebrano inne osoby za Grincha, nagrano je i pokazano wideo producentom, którzy w mgnieniu oka rozpoznali Carreya. To jest największy dowód klasy aktorskiej tego człowieka. Współczesna gra, poza paroma wyjątkami, jest bardzo bezpieczna, stonowana, realistyczna. Nie wszystko musi takie być. Jasne, poczucie humoru i przyzwolenie na niektóre dowcipy uległy zmianie. Takie Jaja w tropikach nie zostałyby dziś stworzone. Natomiast zapomina się o innej gałęzi komedii – fizycznej. Jim Carrey jest w tym absolutnym mistrzem, co potwierdzał w każdej swojej mniej poważnej roli. Czasem nie trzeba wysmakowanego (albo bezczelnego) dowcipu, aby kogoś rozbawić. Czasem to może być robienie z siebie durnia, krzyczenie, głupie miny, pajacowanie na planie. To trafia do dzieciaków, ale może też rozbawić dorosłych. Tęsknię za takim aktorstwem.
Nie da się nie wspomnieć o poświęceniu do roli. Na początku charakteryzacja Jima Carreya trwała 8.5 h, a zdejmowanie jej sześćdziesiąt minut. Dopiero z czasem udało się to skrócić do 2,5 h, ale było to nie tylko męczące psychicznie, ale i fizycznie. Carrey świętoszkiem nie był, bo z powodu jego chamskiego zachowania Kazuhiro Tsuji zdecydował się na urlop, przez co produkcja została wstrzymana. Miało to na celu udowodnić Carreyowi, jak bardzo istotny jest makijażysta. Po tej sytuacji gwiazda przestała być jak Grinch na planie i poprawiła swoje zachowanie w stosunku do innych.
Carreyowi nie było łatwo! Ron Howard zdecydował się nawet zatrudnić eksperta od odporności na tortury, który pracował dla CIA. Specjalista nauczył aktora, jak radzić sobie z dyskomfortem.
Grinch to najlepszy świąteczny film
Nie oczekiwałem wiele po seansie Grincha. Spodziewałem się, że będzie to zabawna, przesadzona i absurdalna jazda bez trzymanki, w której spodoba mi się głównie kreacja Jima Carreya. A co otrzymałem? Istne dzieło sztuki, w którym na pochwałę szczególnie zasługuje scenografia. Do tego dochodzi inteligentna historia, która obecnie jest jeszcze bardziej aktualna niż kiedyś. To będzie obowiązkowa produkcja w świątecznym czasie – tak jak Kevin sam w domu i Szklana pułapka. Jeśli jakimś cudem jej nie widzieliście, nie bądźcie Grinchami i dajcie jej szansę.