Miasto skarbów, miasto zbrodni – rozmawiamy z Piotrem Głowackim
Telewizja Polska z impetem rozpoczyna serialową ofensywę, której swoistą forpocztą jest nadchodzące Miasto skarbów. Zaledwie przed paroma dniami odwiedziliśmy ekipę na planie filmowym i porozmawialiśmy z odtwórcą jednej z głównych ról, Piotrem Głowackim.
Bartek Czartoryski: Pozwoli pan, że zacznę prosto z mostu – kim jest Szatner?
Piotr Glowacki: Michał Szatner jest policjantem, który po burzliwych doświadczeniach w różnych służbach, w pewnym momencie zawodowego życia został „doceniony” kopniakiem w górę i stając się najmłodszym inspektorem w kraju, stanął na czele krakowskiej komórki do walki z przestępczością skierowaną na dzieła sztuki. Spotykamy go po kilku latach, kiedy do jego, w zamyśle, cichego zaułka rzeczywistości wkraczają nowi, brutalni przestępcy, intrygująca kobieta i cienie niezałatwionych spraw. Szatner to policjant z tajemnicą i mężczyzna z przeszłością.
Jakie znaczenie i dla pana, i dla scenariusza ma fakt, że Miasto skarbów osadzono w Krakowie?
Kraków jest naszym narodowym skarbem, zarówno jego architektura, jak i dzieła sztuki tutaj zgromadzone, o których prawdę mówiąc, mamy zwykle dość szczątkową wiedzę. Wiemy, gdzie są Sukiennice, jak wygląda kościół Mariacki, ale niewiele ponadto. Zamysłem scenarzystów było uświadomić nam, jak wielką wartością dla kraju są dzieła sztuki i jak wiele jest w naszym wspólnym skarbcu przedmiotów, które są cenne nie tylko ze względu na ich funkcję kulturotwórczą, ale również z powodów merkantylnych. Trudno o lepsze miejsce w Polsce niż Kraków dla pokazania tego bogactwa. Z innej strony, już czysto warsztatowej, fakt, że zdjęcia odbywają się w Krakowie, a w głównych rolach występują aktorzy na co dzień mieszkający w Warszawie, sprawia, że mamy szansę na głębszą integrację z projektem. Seriale kręci się zwykle w stolicy, wtedy przychodzimy na plan z domu, uczestniczymy równocześnie w innych projektach, a w tym wypadku przyjeżdżając na zdjęcia do Krakowa, jesteśmy wyjęci z naszej codzienności. Mieszkam w Krakowie już ponad miesiąc, a zdjęcia potrwają do połowy października, w ten sposób spędzam ze swoim bohaterem nie tylko czas na planie, ale mam też szansę pospacerować jego ulicami, odnaleźć ulubioną salę w muzeum, zaznajomić się ze sklepikarzem. Mogę pożyć z Szatnerem, w jego mieście.
Czyli jest to dla pana pewna egzotyka?
Świat innego człowieka, dla aktora również postaci, jest zawsze egzotyczny. Dlatego tak pomocne jest, kiedy można poczuć jej przestrzeń nie tylko na planie. Doświadczyłem już czegoś podobnego chociażby przy Belfer. Dużą część zdjęć odbywaliśmy poza Warszawą. Cała ekipa mieszkała w jednym miejscu. Spędzaliśmy razem po dziesięć dni z rzędu. Rozmawialiśmy o scenariuszu w wolnych chwilach, mogliśmy się zanurzyć w świecie naszych postaci czy choćby zmienić rytm naszych ciał z wielkomiejskiego na miasteczkowy. Wie to każdy, kto obserwuje, jakie zmiany w nim zachodzą, kiedy wyjedzie choćby na urlop.
Z tego, co pan powiedział, można wysnuć wniosek, że serial będzie miał pewien walor, nazwijmy to – edukacyjny.
Tak myślę, sam dowiedziałem się przy czytaniu scenariusza kilku ciekawych rzeczy. Ale istotniejsze od edukacji wydaje mi się danie widzom szansy na spotkanie z konkretnymi dziełami i wzbudzenie przy okazji rozrywki, jaką jest telewizja, ciekawości sztuką.
Rola Szatnera to kolejny stróż prawa w pańskim portfolio. Dobrze panu w mundurze?
Tutaj akurat jestem cały czas w cywilnych ubraniach. (Uśmiech)
Pomówmy wobec tego o mundurze metaforycznym.
Grane przeze mnie postaci stróżów prawa istnieją zawsze w kontekście gatunkowym, to daje szansę na rodzaj formalnej zabawy. Kryminały różnią się od siebie, są ich lżejsze odmiany, są thrillery, czy w końcu ich głęboko psychologiczne odsłony. Samo to już sprawia, że praca jest za każdym razem inna. O Mieście skarbów myślimy jako o postmodernistycznym kryminale, w którym znajdują się odniesienia nie tylko do starego kina spod znaku Casablanki, ale również innych filmów. Wszystko to jest oczywiście podskórne, ale dzięki świetnym zdjęciom autorstwa Piotra Śliskowskiego wierzę, że widzowie lubiący takie gry wyłapią pewne skojarzenia. Wracając jednak do munduru, zawsze nosi go inny człowiek. I za każdym razem właśnie to jest sednem mojego zastanowienia. Oczywiście istnieją pewne podobieństwa między ludźmi, którzy zdecydowali się związać zawodowo z policją, ale one dopingują mnie jeszcze bardziej w poszukiwaniu różnic między nimi. To taka moja detektywistyczna frajda, odnaleźć tego jedynego policjanta, ukrytego w dialogach i didaskaliach konkretnego scenariusza.
Nie tylko Telewizja Polska, ale i inne stacje prowadzą od dłuższego czasu istną serialową ofensywę, mocno nasączoną inspiracjami z telewizji amerykańskiej. Czy myśli pan, że to dobra droga dla dalszego rozwoju naszych rodzimych produkcji?
Osobiście uważam, że czerpanie z kina amerykańskiego jest tak naprawdę czerpaniem z kina polskiego...
Teraz mnie pan zaskoczył.
Hollywood zostało stworzone przez polskich Żydów, którzy wyjechali za ocean zaopatrzeni nie tylko w wiedzę techniczną, której rozwojowi to polscy wynalazcy nadawali ton, warto wspomnieć, że pierwszy aparat filmowy na świecie stworzył Kazimierz Prószyński, ale przede wszystkim niosąc w sobie tutejszą wyobraźnię, znajomość literatury polskiej oraz literatury jidysz, które jak siostry rozwijały się przez wieki na naszych ziemiach. Nurty literackie, które u zarania kina miały na nie wpływ, pochodzą właśnie stąd. Uległy, oczywiście, przetworzeniu w konserwatywnej hollywoodzkiej machinie, ale zostały w ten sposób tylko udoskonalone, nie zmieniły się. Można zaryzykować tezę, że to raczej kino polskie idące od czasów drugiej wojny światowej drogą eksperymentu zatoczyło koło i tak znów nasze kinematografie w czasach globalizacji spotykają się na planach kina gatunkowego. Oczywiście my dysponujemy mniejszymi możliwościami finansowymi, ale myślę, że możemy z tamtejszymi produkcjami konkurować na poziomie twórczym i profesjonalnym.
Skoro mowa o warsztacie, ciekawy jestem, czy inaczej podchodzi pan do roli serialowej, bo przecież cały czas ciąży na niej pewne niedopowiedzenie, poznaje pan historię swojego bohatera na bieżąco i często nie ma pojęcia, co go spotka w kolejnym sezonie.
Traktuję ten element zaskoczenia jako pierwiastek życiodajny. Serial rozwija się równolegle ze mną. Grając tę samą postać w następnym sezonie będę już kimś innym niż dziś, będę miał inne umiejętności i skojarzenia. Każde moje życiowe doświadczenie wpływa na rozumienie postaci, mogę dostrzec coś czego wcześniej nie widziałem, ale również scenarzyści mogą nagle pchnąć postać w kierunku, którego wcześniej nie podejrzewałem czy dodać wspomnienie, o którym nie miałem pojęcia. Tu również występuje życiowa analogia, są przecież i w naszej pamięci białe plamy, które nagle nabierają kolorów i kształtów choćby w skutek spotkania z kimś z przeszłości. Albo kiedy indziej, ktoś kogo uznawaliśmy za przyjaciela, ukazuje niespodziewanie swoje inne oblicze. Serial jest dla mnie powrotem do literackich źródeł kinematografii, traktuję go jak powieść, kiedyś przecież popularnie wydawaną w odcinkach. Z kolei film to półtoragodzinna nowela lub opowiadanie. Nawet dziś kiedy kupimy sobie powieść, nie czytamy jej zazwyczaj w całości od razu, tylko co wieczór po kilkadziesiąt stron i przez tydzień albo i lepiej śledzimy losy bohaterów. Po zaadaptowaniu przez telewizje technologii i rzemiosła filmowego, seriale przestały być gorszymi braćmi kina, zaczęły istnieć jako odrębna i równorzędna formuła. Wielcy mistrzowie jak David Lynch od lat pokazują, jak silne to medium. Potrafimy nie oderwać się od ekranu przez kolejnych 12 godzin, oglądając cały sezon na raz. Tak samo jest ze świetnymi powieściami.
Czyli, innymi słowy, w telewizji gra się inaczej niż w kinie.
Owszem. Film jest formą skondensowaną, inaczej komponuje się rolę, inaczej rozkłada akcenty. Mówiąc najprościej, serial oferuje każdej postaci więcej scen, przez co dysponujemy większą wiedzą o bohaterze. Mówię zarówno o aktorze, jak i widzu. A biorąc pod uwagę czas pomiędzy odcinkami i sezonami, z obu stron pozostaje więcej przestrzeni dla wyobraźni.
Myślicie czasem o coraz mocniejszej serialowej konkurencji? Jest presja, stres?
Scenariusz Miasta skarbów przez swoją filmową formę wymusza naprawdę dynamiczną kalendarzówkę. Czterdziestodwuminutowy odcinek serialu zazwyczaj ma czterdzieści parę scen, u nas jest ich około sześćdziesięciu, a czas realizacji mamy podobny. To wymaga od nas sprawnego wejścia w tryb produkcyjny, który trzeba przyznać, jest bardzo angażujący dla całej ekipy. Jak mówił Michaił Czechow: kiedy jest prawdziwa koncentracja, stres znika. Może więc presja czasu uwalnia nas od niepotrzebnych myśli o konkurencji.
Kilka minut temu padło słowo „postmodernizm”, które kojarzy mi się z autorskim, mocno zindywidualizowanym podejściem do projektu, podczas gdy serial to dynamiczna, codzienna, a nierzadko i mozolna robota. Czy jedno nie kłóci się z drugim?
O realizacji tego serialu zadecydował konkurs scenariuszowy i to jest zdecydowanie mocną stroną naszej produkcji, zwłaszcza że autor jest również producentem kreatywnym. Dzięki temu jesteśmy na bieżąco w kontakcie, a ekranowe urzeczywistnienie tekstu odbywa się pod kuratelą autora. Dlatego wszystkie subtelne erudycyjne odniesienia zawarte w scenariuszu, stają się częścią ekranowej rzeczywistości i kto lubi poszukiwać smaczków, zawsze się czegoś doszuka.
Na przykład tego, że nazwisko pańskiego bohatera przywołuje na myśl serial Star Trek?
Ciekawe skojarzenie. (śmiech) Na takich widzów liczymy.
Źródło: zdjęcie główne: Jan Bogacz/TVP