Mission: Impossible, czyli seria, która zmieniła reguły gry w scenach akcji
Mission: Impossible to obecnie jedna z najpopularniejszych franczyz filmowych na świecie. Przyjrzałem się jej pod kątem wyczynów kaskaderskich.
Mission: Impossible to seria filmów, która obecnie kojarzy się widzom z szalonymi wyczynami kaskaderskimi gwiazdy produkcji, Toma Cruise'a. Jednak trzeba przyznać, że nie od początku tak było. Przy pierwszej odsłonie z 1996 roku nie mieliśmy do czynienia z wieloma widowiskowymi sekwencjami, chociaż dwie z nich zapadają w pamięć. Pierwsza to kultowa scena zwisania Ethana Hunta na kablach w siedzibie CIA, natomiast druga to skok z helikoptera w tunelu, która została nakręcona nie w plenerze, a w studiu z użyciem green screenu. Jednak nie zmienia to faktu, że Tom Cruise sam wykonał ten wyczyn, a do nakręcenia ujęcia sprowadzono specjalną turbinę wiatrową. Mimo wszystko reżyser Brian De Palma postawił na stonowane środki, jeśli chodzi o sceny akcji. Dopiero John Woo, twórca Mission: Impossible 2, postanowił zbudować historię wokół widowiskowych sekwencji, a nie odwrotnie.
Jak wspomina scenarzysta projektu Robert Towne reżyser przedstawił mu jakie sceny akcji chce zawrzeć w filmie i scenarzysta miał wokół nich zbudować skrypt, który nie był jeszcze dokończony, gdy rozpoczęto zdjęcia. Jednak tak naprawdę jedyną bardziej skomplikowaną i widowiskową sceną w produkcji jest ta z początku, która nie ma związku z historią w filmie. Chodzi o wspinaczkę na skale, którą nakręcono w Utah. Początkowo wytwórnia i Woo nie chcieli, aby Cruise wykonał ją samodzielnie. Jednak aktor postawił na swoim i to zrobił. W scenie zabezpieczała go jedynie uprząż (potem wycięta w postprodukcji), nie umieszczono żadnej siatki ratunkowej pod nim. Sam Woo nie mógł nawet patrzeć na monitor, gdy realizowano tę sekwencję. To była taka pierwsza oznaka, że Cruise jest gotów do najbardziej szalonych wyczynów, aby zadowolić widza. Mission: Impossible III było punktem zwrotnym w serii, gdzie pokazano już dwie bardzo widowiskowe sceny z udziałem aktora, ze ślizganiem się z fasady budynku i sekwencją na moście, w czasie której gwiazda serii doznała licznych kontuzji. Mimo wszystko prawdziwe podniesienie poprzeczki i sprawienie, że jest ona dzisiaj kojarzona z graniczącymi z szaleństwem wyczynami kaskaderskimi, miało miejsce w filmie Mission: Impossible – Ghost Protocol.
W czwartej części bowiem Tom Cruise pokazał swoją prawdziwą siłę jako producent całej serii. Aktor w jednym z wywiadów powiedział, że chce, aby każda kolejna część Mission: Impossible była lepsza od poprzedniej. I właśnie w Ghost Protocol wraz z reżyserem Bradem Birdem podwyższył poprzeczkę wyczynów kaskaderskich na bardzo wysoki poziom, który tylko popychał w górę w kolejnych odsłonach. Bowiem w tej części tak naprawdę seria stała się swoistym znakiem jakości, jeśli chodzi o najbardziej szalone i widowiskowe sekwencje akcji. Piszę oczywiście o popisie na najwyższym budynku świata, wieżowcu Burj Khalifa. Co ciekawe, ta scena mogła nie znaleźć się w filmie w wykonaniu samego Cruise'a. Firma, która ubezpieczała widowisko, nie chciała się zgodzić, aby aktor wykonywał tak bardzo niebezpieczny numer wspinania się po budynku, a następnie bujania się na linie. Na szczęście Cruise jest również producentem serii. Postawił na swoim, zwolnił firmę ubezpieczeniową, która utrudniała pracę i zatrudnił taką, która zgodziła się na ten spektakularny wyczyn. Tak powstała jedna z najbardziej widowiskowych sekwencji akcji w historii kina. Jednak najbardziej chciałbym zwrócić uwagę na kwestię wolności, jaką daje Cruise'owi stanowisko producenta tej serii.
Otóż gdyby aktor był tylko zatrudniony przez studio do zagrania w cyklu i nie odpowiadał za stronę producencką, to być może ta seria już dawno by umarła. Cruise jako producent może sobie pozwolić na popuszczenie wodzy fantazji (oczywiście w granicach ludzkich możliwości) i wymyślenie szalonych scen akcji, które nie tylko dadzą widzowi dobrą rozrywkę, ale po prostu go zachwycą i zostaną pod powiekami na długo po seansie. Gdyby Cruise nie był producentem, nie byłoby wspomnianej sceny wspinaczki po skale w Utah czy na budynku Burj Khalifa, ponieważ na przeszkodzie stanęłoby studio, reżyser lub firma ubezpieczeniowa. Oczywiście Cruise mógłby powołać się na swój gwiazdorski status i powiedzieć "albo robimy, albo rezygnuję", jednak raczej wiązałoby to się wówczas ze sporym konfliktem ze studiem i stratami finansowymi. A tak aktor może pozwolić sobie nawet na wyłożenie części kwoty ze swojej gaży na film, jak to zrobił w choćby pierwszej części. Wszystko dla zachwytu widza. Można śmiało napisać, że gdyby nie osoba Toma, to seria Mission: Impossible dawno byłaby zapomniana przez fanów lub istniałaby, ale w zdecydowanie mniej zachwycającej formie.
Kolejne części serii, czyli Mission: Impossible – Rogue Nation oraz Mission: Impossible – Fallout, tylko potwierdziły, że ten filmowy cykl jest prawdziwym ewenementem wśród wielu innych produkcji z gatunku (oczywiście nie wszystkich), gdzie mocno stawia się na sceny w studiach, aktorów zastępują dublerzy, a CGI przedkłada się nad praktyczne efekty specjalne. Te dwa filmy również dobitnie pokazały takie nowe, aktorskie podejście, jakie reprezentuje Cruise. Jest on nie tylko dobrze przygotowany pod względem dramaturgicznym i zapamiętania tekstu, ale również pracuje na wiele miesięcy przed wejściem na plan, aby jak najlepiej wykonać trudne numery kaskaderskie. Dla przykładu we wspomnianym Fallout, Cruise wykonał ponad 100 skoków spadochronowych do ujęcia w trakcie skoku HALO w paryskiej sekwencji w produkcji. Do tego samego widowiska gwiazdor skończył kurs pilota helikoptera. Natomiast w Rogue Nation do sekwencji podwodnego napadu pracował z nurkami i nauczył się wstrzymywać oddech pod wodą na 6 minut.
Nie ma w Hollywood zbyt wielu aktorów, którzy tak poświęcają się dla widowiskowości produkcji pod względem scen akcji. Tak naprawdę preferuje się w wielu produkcjach, aby gwiazda projektu nauczyła się choreografii walk lub sekwencji strzelania, a w tych bardziej niebezpiecznych wyczynach, jak skakanie z budynku czy pościgi motocyklowe, zastępują ją dublerzy. Cruise wprowadził do Hollywood inny typ przygotowania do roi, który stał się inspiracją dla innych aktorów i twórców. Dla przykładu w filmie Legion samobójców obsada w znacznym stopniu sama wykonywała swoje wyczyny kaskaderskie, na co nalegał reżyser David Ayer. Takie podejście sprawia, że w czasie scen akcji można kręcić spokojnie zbliżenia na twarze aktorów, a nie szukać sztuczek z ukrywaniem twarzy dublera. Mogę z czystym sumieniem napisać, że jeśli chodzi o Hollywood, to właśnie Cruise i seria Mission: Impossible byli prekursorami takiej zmiany podejścia do przygotowania i wykonywania skomplikowanych wyczynów kaskaderskich przez aktorów i aktorki na planie, takiej swoistej zmiany epoki, jeśli chodzi ten element kina akcji. Sam Henry Cavill w trakcie pracy nad Fallout stwierdził, że nie przeszedł jeszcze takiego intensywnego szkolenia kaskaderskiego. Jak powiedział, do roli Supermana była bardziej wymagana praca na siłowni, aby zbudować sylwetkę. Te słowa trochę potwierdzają, że w Mission: Impossible istnieje inny poziom przygotowania, który być może wkrótce rozszerzy się na całe Hollywood.
Co najważniejsze sceny akcji w serii Mission: Impossible są organicznie związane z fabułą widowisk. Nie są tylko widowiskowym przerywnikiem historii, który nie ma swojego wyjaśnienia w opowieści. Wspinamy się po Burj Khalifa, ponieważ trzeba dostać się do serwerowni, lecimy złapani z boku samolotu transportowego, ponieważ trzeba powstrzymać terrorystów przed ucieczką ze śmiertelnie niebezpiecznym gazem, nurkujemy bez butli z tlenem, ponieważ trzeba dostać się do podwodnego schronu i zmienić chip. Te sekwencje nie tylko współgrają z fabułą, ale również ją napędzają, stanowią nieusuwalną część historii, bez której opowieść nie byłaby taka sama. Po obejrzeniu Rogue Nation czy Ghost Protocol nie wyobrażamy sobie, żeby dany element fabuły rozwiązać mniej widowiskowo i w tym drzemie siła tej franczyzy.
Cruise bardzo poświęca się dla gry w Mission: Impossible. Nawet czasem można pomylić to poświęcenie z pewnym rodzajem szaleństwa. Dobrym przykładem są tu dwie kwestie z szóstej części. W trakcie kręcenia pościgu w Paryżu nie działało urządzenie zabezpieczające na motocyklu Cruise'a. Ten jednak, wiedząc, jak mają mało czasu na kręcenia, nie zważając na swoje zdrowie, postanowił nagrać sekwencję bez jakiejkolwiek ochrony. Natomiast w scenie pościgu na dachach Londynu Cruise złamał nogę w czasie skoku z budynku na budynek, jednak postanowił kontynuować bieg (to ujęcie znalazło się w ostatecznej wersji filmu), jednak już ból nie pozwolił mu zakończyć tego podejścia. Niektórzy powiedzą, że Cruise igra ze śmiercią, aby tylko zadowolić i zaszokować widza. Ja jednak widzę w tym coś innego. Kompletne zatracenie się w roli podparte znakomitym przygotowaniem. Gdy była opracowywana metoda Stanisławskiego, nie sądzono, że kiedyś może ona zostać przeszczepiona na coś takiego jak kino akcji, ale w kreacji Cruise'a jako Hunta właśnie widzę pewne zalążki tej techniki. Według niej aktor ma stworzyć na scenie, bądź w tym wypadku na ekranie, żywą postać, zagłębić, zatracić się w niej, musi znać cele nadrzędne i cząstkowe postaci. To wszystko sprawia, że kreacja Cruise'a jako nieustraszonego agenta Ethana Hunta i i dogłębne przygotowanie aktora oraz jego poświęcenie na planie w dużym stopniu można wpisać w tę metodę aktorską. Tam, gdzie inni mogą zobaczyć szaleństwo i proszenie się o kontuzję, ja raczej widzę całkowite zatracenie się w roli.
Podsumowując: seria Mission: Impossible to cykl, który zmienił reguły gry w świecie kina. Nie tylko wyróżnia się widowiskowością sekwencji kaskaderskich, ale również tym, że Tom Cruise jako producent w każdym kolejnym filmie podnosi sobie poprzeczkę, jeśli chodzi o trudność wykonywanych wyczynów. To również przykład nowoczesnego podejścia do pracy nad rolą, gdzie nawet współpracownicy Cruise'a muszą przechodzić szkolenie kaskaderskie, a sam gwiazdor cyklu potrafi zupełnie poświęcić się dla tej kreacji, nie zważając na kontuzje. Trzeba przyznać, że w czasach wielu produkcji, które są kręcone przy pomocy CGI i bez praktycznych efektów specjalnych seria Mission: Impossible jest prawdziwym ewenementem i przykładem dla innych, jak podchodzić do kina akcji, nie tracąc przy tym jego ducha. Miejmy nadzieję zatem, że ta przygoda z agentami IMF będzie trwać jeszcze długo.