Netflix robi to lepiej. Filmy superbohaterskie w pogoni za serialami
Już lada moment filmy superbohaterskie będą się pojawiać w kinach jak grzyby po deszczu. W tym tekście pytamy o to, czy można w ogóle uniknąć przesytu ekranizacjami komiksowymi. Z pomocą w tej kwestii mogą przyjść nam seriale powstające przy wspólnym wysiłku Netfliksa i Marvela.
W ekranowym świecie superbohaterów bez zmian. Pozorowany pojedynek bokserski Kinowych Uniwersów DC i Marvela trwa w najlepsze i nic to, że widzowie mają wrażenie obserwowania symulantów. Pierwsi, wyprowadzeni do boju przez Zacka Snydera, z pewnością spóźnili się z wejściem na ring. Drudzy są już na nim tak długo, że wiemy, kiedy i jaki cios wyprowadzą. Rywale niekiedy padają od zadawanych samym sobie podbródkowych. Gdy już po cichu publika liczy na nokaut, nagle pojawia się uśmiechnięta twarz Thora czy innego Tony’ego Starka. Gong, kolejna runda. Z czasem zaczynamy dochodzić do wniosku, że obaj zawodnicy nie chcą nam po prostu przeszkadzać w trakcie zajadania się popcornem. Pojawili się na ringu wyłącznie po to, by zarobić potężne pieniądze na ludziach, którzy mają wrażenie, że naprawdę przyszło im oglądać starcie tytanów. W tym wszystkim zapominamy, że oba Kinowe Uniwersa to jedynie pretendenci. Prawdziwym czempionem, który nieustannie będzie weryfikował ich moc sprawczą, są seriale tworzone wspólnym wysiłkiem Netfliksa i Marvela. Teoretycznie należą one do tej samej stajni, w której znajdują się filmy spod szyldu Domu Pomysłów. W praktyce różnic jest tak dużo, że mamy tu do czynienia z samodzielnym zawodnikiem - i to takim, który w ringu tańczy i kąsa niczym Muhammad Ali.
Możemy naturalnie zaklinać rzeczywistość i przekonywać samych siebie, że jest inaczej, ale koniec końców u podstaw Kinowych Uniwersów komiksowych gigantów leżą bardzo proste zasady: zrobić to z przytupem, humorem i zaglądnąć do kieszeni widza (Marvel) oraz wprowadzić poetykę mroku, powagę, Marthę i – a jakże – spojrzeć w kierunku portfeli fanów (DC). Głębia opowiadanych na ekranie historii jest tu tylko odłamkowym, choć niekiedy tak potężnym, jak w przypadku wybitnego filmu Captain America: The Winter Soldier. Nie da się też ukryć, że współczesne kino superbohaterskie ma w zamierzeniu być odpowiedzią na zmiany zachodzące w popkulturze i wpisać się w mainstreamowy przekaz, w dodatku przy pomocy feerii jaśniejących na ekranie światełek i z wytłoczonymi w CGI postaciami. W przypadku seriali Netfliksa jest jednak inaczej – twórcy chcą tu znaleźć drogę środka i nie iść na żadne kompromisy. Albo wypływasz na głębię, albo zostajesz w domu. Jeśli nie akceptujesz tych reguł gry, musisz się zadowolić odpowiedzią na pytanie fundamentalne: kogo w następnej produkcji Thor zdzieli po głowie młotkiem?
O ile więc akcja filmu komiksowego musi rozpędzić się przy pomocy intrygi, szalonej misji herosów, punktu zapalnego, który ustawi bieg historii, o tyle w przypadku produkcji Netfliksa w centrum wydarzeń od samego początku znajduje się bohater – i to niekoniecznie taki, który ma wypisane słowo „super” na czole. Zwróćcie uwagę, gdzie przyczajają się w ukryciu tytani Marvela i DC: tajemne laboratoria, siedziby rządowych agencji, jaskinie, niewidzialne samoloty. Matt Murdock i Luke Cage żyją tymczasem wśród nas, gdzieś za rogiem, przy zaciemnionej ulicy pełnej ludzi, a Jessica Jones w solidnie podniszczonej kamienicy. Jakby serialowy, autentyczny fragment świata zastępował kinowy, rozpraszający fragment kampanii marketingowej. Nawet jeśli na wielkim ekranie ktoś pyta o genezę i motywacje herosów, wydaje się, że brakuje tu intymnego komponentu, pozwalającego widzowi zbudować długofalowy mechanizm identyfikowania się z postaciami. Oczywiście, dzieje się tak głównie za sprawą czasu, jaki poświęcony jest protagonistom – dwugodzinna narracja, obejmująca jeszcze zazwyczaj całe drużyny śmiałków, nigdy nie będzie mogła się równać z trzynastogodzinną fabułą przedstawiającą głównie działanie jednej osoby. Dzięki temu bohaterowie Netfliksa nabierają tak potrzebnej z punktu widzenia publiki wielowymiarowości. Co więcej, momentami dochodzi tu do budowania intrygujących paradoksów: Matt Murdock i Jessica Jones są przecież jednocześnie potężni i bezbronni. Gdy heroina Domu Pomysłów zmaga się z alkoholowym problemem, czuć autentyczność jej położenia. Jeśli zaś Tony Stark wypije za dużo wina do kolacji – cóż, postrzela do ludzi, uśmiechnie się albo najczęściej położy w łóżku i rano znów będzie rześki. Twórcy filmów wydają się zapominać, jak ważna jest dziś estetyka brudu, jakby chcieli nakręcić swoje dzieła w lateksowych rękawiczkach, by w żaden sposób nie naruszyć sterylności przekazu. Powód takiego stanu rzeczy jest oczywisty: cudownie, jeśli na seans przyjdą rodzice, jeszcze lepiej jednak, gdy zabiorą na niego także swoje latorośle.
Nie da się ukryć, że superbohaterskie seriale Netfliksa nieustannie chcą poszukiwać dojrzałego widza. Nie znaczy to wcale, że popisy herosów na wielkim ekranie są w jakiejś mierze „dziecinne” – są po prostu bardziej uproszczone. Reżyserzy i scenarzyści kinowi idą więc na skróty, tak by nawet podrostek czy przedstawiciel niewymagającej publiki mógł zrozumieć przekaz (Marvel) lub li tylko pozorować drugie dna i bliżej nieokreśloną głębię całej historii (DC). Gdy Jessica Jones i Luke Cage postanowili urozmaicić sobie życie igraszkami w łóżku, część z nas zastanawiała się, kiedy zawali się cała kamienica. W filmach komiksowych seksu jest jak na lekarstwo, liczą się słowa, nie zaś czyny. Stąd poczciwy Clark Kent wpada co prawda do wanny z nagą Lois Lane, ale absztyfikant musiał wcześniej przynieść kwiaty i siatkę z zakupami, a przy tym jeszcze zapewnić swój obiekt westchnień o uczuciach. Wielki ekran przynosi nam rozmaite zamienniki relacji seksualnych – zapewnienia Starka, że je ma, zalotnie spoglądające z okolic drugiego planu modelki, prezentowanie mięśni, obcisłe kombinezony. Dzwon gdzieś bije, tylko twórcy nigdy nie chcą przyznać, w którym kościele.
Sprawa ma się podobnie w przypadku ukazywanej na ekranie przemocy. Reżyserzy produkcji Netflixa stają się jej estetami czy poetami, tymczasem ich koledzy po fachu odpowiedzialni za kinowe przeżycia wciąż odbijają się od ściany kategorii wiekowej. Gdy Frank Castle urządził sobie jatkę w centrum Nowego Jorku, ciała zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu. Jeśli jednak Iron Man okłada Hulka (lub odwrotnie), widz zobaczy potencjalną liczbę ofiar, kamera pokaże Bogu ducha winnych ludzi z oddali, a spadające z nieba zagrożenie zostanie nie tyle urzeczywistnione, co zasugerowane. Musimy wierzyć na słowo tym, którzy twierdzą, że Superman pozbawił życia tysiące istnień w Metropolis – w tej wierze ma nas jeszcze podtrzymać fakt, że całe zajście stało się zwieńczeniem i otwarciem w aż dwóch filmach Kinowego Uniwersum DC. Kostucha przyszła, to pewnik, ale mieszkańcy Hell’s Kitchen czy Harlemu nie bez przypadku określają jej nadejście mianem „incydentu”. Budynki walą się nam na głowę, kosmici zaczynają solidnie panoszyć się po Ziemi, lecz herosi za chwilę i tak pokażą im, gdzie raki zimują. Nic więc dziwnego, że tak wielu z nas nie przypadł do gustu Luke Cage. Pod płaszczykiem piętnowania niedociągnięć scenariuszowych czy chwiejnego sposobu prowadzenia narracji przemycaliśmy bowiem prawdziwy mankament serialu: to, że było w nim za mało łubu-du. Twórcy z Netfliksa chcą zakląć przemoc w czymś na kształt greckiej tragedii. Zack Snyder i Joss Whedon śnią, by tę przemoc w ogóle móc pokazać na ekranie. Fakt, że Batman zabija, przyjęliśmy z ogromnym niedowierzaniem. Pytanie tylko: jak ma on walczyć ze złem? Naciągać przeciwnikom majtki na głowę?
Doskonałym papierkiem lakmusowym w kwestii różnic pomiędzy mało- i wielkoekranowymi popisami herosów jest sprawa złoczyńców. Marvel kieruje się tutaj prostą zasadą: na kłopoty Loki. Wszechpotężny Thanos jawi się za to jako inwalida, który od dobrych kilku lat nie schodzi z tronu – zasiedział się chłopak okrutnie. DC ma z kolei zupełnie inny problem. Ot, antagoniści są zamknięci w czymś na kształt pudełka czekoladek i nigdy nie wiesz, co (czy raczej kogo) wyciągniesz. Suicide Squad uczy nas, że złoczyńca może być nawet stworzony gdzieś pomiędzy wizytą w toalecie a paleniem papierosa na przerwie w gimnazjum. Co innego Netflix. Gdy fundujesz sobie seans Daredevil pod wieczór, istnieje duża szansa na to, że Wilson Fisk nie pozwoli ci zasnąć. Co więcej, facet funkcjonuje w jakimś makiawelicznym zawieszeniu – z jednej strony majaczenie umysłu, z drugiej zaś przekonanie o byciu najprawdziwszym herosem swojej własnej historii. Nikt nie musi nam wmawiać w ramach kampanii marketingowej, że za chwilę zobaczymy inne podejście do złoczyńcy, że antagonista będzie traktował ludzi jak marionetki. Taki Kilgrave robi to na porządku dziennym, wydobywając na wierzch emocjonalne czy psychologiczne komponenty swoich ofiar. Kinowe Uniwersa komiksowych gigantów nieustannie stąpają po kruchym lodzie, a ryzyko związane jest z potencjalnie zbyt dużym epatowaniem mrokiem. W serialach superbohaterskich Netfliksa jest on nie tyle nawet skutkiem, co przyczyną zdarzeń. Kingpin popada na ekranie w pierwszorzędne szaleństwo, jakby nieustannie balansował na granicy pozorów dobra i wszechogarniającego zła. Takie zabiegi przemawiają do widza zdecydowanie bardziej niż łopatologiczne tłumaczenie niegodziwości Thanosa kosmiczną skalą oddziaływania tej postaci – jakby jego łajdactwo wynikało wyłącznie z faktu, że nudzi mu się na latającym po Wszechświecie krzesełku.
Naturalnie, nie powinniśmy w tym miejscu tworzyć sztucznej dychotomii między „dobrym” Netfliksem a „złymi” Kinowymi Uniwersami – to przecież puste, nic nieznaczące kategorie. Ważne jest jednak to, co filmy mogą dla siebie przejąć z seriali superbohaterskich. O dziwo, mały ekran dostarcza dziś więcej opcji na zabawę konwencją i wprowadzanie nowych tonacji w odczytywaniu materiału źródłowego, jakim są komiksy. To paradoksalne: Daredevil czy Marvel's Jessica Jones zmieniają go, jednocześnie wciąż dostarczając nam wystarczającej porcji rozrywki. Pamiętajmy, że serie te nadal są w fazie eksperymentowania, choć z drugiej strony systematycznie i sprawnie budują swój własny styl. Wydaje się, że mogą przetrwać nawet wtedy, gdy mydlana bańka zainteresowania filmami superbohaterskimi w końcu pęknie. Na horyzoncie widać już bowiem okres, w którym kinowe produkcje będą wypuszczane z prędkością karabinu maszynowego - i nie ukrywajmy, że w tym aspekcie nie odczujemy przesytu. Zmieniają się czasy, a także gusta widzów. Fala za chwilę rozbije się o brzeg, koło ratunkowe chętnie jednak podrzuci Diabeł Stróż lub inny Kilgrave. Mały czy wielki ekran, Marvel czy DC – wbrew pozorom wszyscy gramy w jednej drużynie.
Źródło: Zdjęcie główne: Netflix