Nick Moran o Creation Stories: To Trainspotting osadzone w brit popie [WYWIAD]
Creation Stories to bardzo nietypowy film biograficzny o Alanie McGee, założycielu tytułowej wytwórni, który między innymi odkrył Oasis. Miałem przyjemność wirtualnie spotkać się reżyserem Nickiem Moranem, by pomówić o jego dziele.
Creation Stories to film o życiu Alana McGee, założyciela tytułowej wytwórni, który odkrył wiele kultowych zespołów na czele z Oasis. Za kamerą stanął Nick Moran, z którym miałem przyjemność wirtualnie się spotkać. Film jest wyświetlany na ekranach kin w Polsce.
ADAM SIENNICA: Kiedy oglądałem Creation Stories, pomyślałem, że jest to opowieść o outsiderze i buntowniku. Czy myślisz, że ten film może motywować ludzi, by byli buntownikami, by żyli na własnych zasadach i szli własną drogą?
NICK MORAN: To naprawdę bardzo dobre pytanie. Błyskotliwe pytanie z samego rana! Jasne. Cały film jest o byciu buntownikiem. Nie było tego jednak w oryginalnym scenariuszu, to było coś, z czego zdaliśmy sobie sprawę, kiedy składaliśmy ten film do kupy. Chciałem być pewnym, że ten obraz jest właśnie o tym. Na nowo napisaliśmy wypowiedzi z offu, zmieniliśmy kilka rzeczy, by być pewnym, że ten film w swej istocie jest o buntowniku. I o zaletach wynikających z bycia buntownikiem. Kłótnie z ojcem, z wytwórnią, ten bunt przeciwko temu wszystkiemu uczyniły Alana tym, kim jest. I myślę, że to jest bardzo ważne dla tego bohatera i dla tego filmu. Jest on manifestem bycia buntownikiem. Chcę, by ludzie obejrzeli go i zastanowili się: „jak mogę się buntować, co mam zrobić, by być punkiem, by być buntownikiem, by być innym”. Tak, to manifest. Cieszę się, że to zauważyłeś.
Dostrzegłem, że wszystkie zespoły, które Alan kochał i z którymi pracował, również były buntownicze. Oasis byli buntownikami, Primal Scream byli buntownikami, wszyscy były. Nikt z nich nie był normalny. I to właśnie uczyniło ich tak wyjątkowymi.
A to objawiało się w codziennej pracy Creation Stories...
Jeśli był jakiś normalny sposób na zrobienie czegoś, Alan z niego nie korzystał. Począwszy od sposobu, w jaki bohaterowie prowadzili biuro, po sposób, w jaki spędzali razem czas – to wszystko było szalone. Nawet specjalnie o tym nie myśleli, dla nich było to normalne. I dlatego właśnie kochamy tych bohaterów. I również dlatego, jak mam nadzieję, ludzie pokochają ten film.
A czy ty jako reżyser filmowy także musisz być buntownikiem, by osiągać swoje cele?
Z całą pewnością. Zawsze zastanawiam się, jaki jest najbardziej oryginalny i emocjonujący sposób, by pokazać daną historię. O czym ona jest. Podchodziłem tak do wszystkich scen w filmie. Weźmy np. sekwencję, w której Alan w banku porusza się w tył. Pomyślałem sobie, że nie chcę robić nudnej sceny, w której facet gada z dyrektorem banku. Chciałem, by była interesująca, dodałem więc trochę rebelii. Jest też scena w wytwórni, ta, w której po raz pierwszy bohaterowie biorą narkotyki. Starałem się znaleźć oryginalny sposób, by to pokazać. Taki, którego widzowie jeszcze nie widzieli. To właśnie moja rebelia. Kreatywny rodzaj rebelii. Twórcza anarchia.
Mówisz o rzeczach, których nie było w scenariuszu. Zastanawiam się więc, czy aktorzy mieli na planie szansę na improwizację?
Oczywiście, że tak. Kiedy aktorzy naprawdę rozumieją swoje postaci, wtedy mogą improwizować. Niektóre z zabawnych wypowiedzi bohaterów to dialogi improwizowane. Oczywiście niektóre nieplanowane teksty nie były wystarczająco dobre i takie musiałem wyciąć, ale pozwalałem aktorom improwizować. Pozwalałem im zaszaleć. I w końcu z ich spontaniczności mogła powstać świetna scena. A takie sekwencje często mają mocniejszą siłę oddziaływania. Nakłaniałem więc aktorów, by opowiadali żarty, dawałem im 5-10 minut na wygłupy przed kamerą każdego dnia, by się wyluzowali. To, co było zabawne, zostawialiśmy. To, co niekoniecznie, wycinaliśmy. Ale dzięki takiemu podejściu zawsze jest dużo materiału, z którego można czerpać. Kolejną pomocną rzeczą było przepisywanie wypowiedzi padających z offu. Zrobiłem to, kiedy film był już skończony. Na nowo napisałem dialog, który bardziej pasował do całości filmu. Dodałem teksty typu „zawsze jest coś, przeciwko czemu możesz się buntować” czy „zawsze bądź buntownikiem”. Okazało się to szczególnie pomocne przy tworzeniu konkluzji – dzięki temu nadaliśmy całemu filmowi sens.
Takie podejście do aktorów jest świetne i pozwala im być bardziej kreatywnymi na planie, być bardziej sobą. Chyba wszyscy jedynie korzystają z takiego podejścia…
To prawda. W zasadzie każdy, kto pracował przy filmie, jest moim przyjacielem. Nie było więc problemu, by skompletować ekipę. Wystarczyło kilka telefonów. Dzwoniłem i mówiłem: Proszę, zagraj w moim filmie. [śmiech] A oni się zgadzali. Dzięki temu, że tłumaczę aktorom, jacy są ich bohaterowie, oni mogą improwizować, ponieważ całkowicie rozumieją swoje postacie. I mogą mieć z tego radość, bo czują się z tym komfortowo. Pracuję więc tak, że opowiadam aktorom wszystko, co sam wiem o danym bohaterze.
Czy twoje doświadczenie aktorskie pomagało ci w tego rodzaju rozmowach z aktorami?
Tak, łatwiej było nam się dogadać. Dzięki temu, że sam również jestem aktorem, mówię w języku aktorów. To bardzo specjalny język, a wielu reżyserów go nie zna. Wielokrotnie zdarzało mi się słyszeć na planach, jak reżyserzy starają się wytłumaczyć coś aktorom i robili to bezskutecznie. Często zdarza się, że reżyserzy są w rozmowach z aktorami delikatni, a powinni być po prostu bezpośredni. A czasami są oni bardzo bezpośredni, kiedy mówią do bardzo delikatnego aktora. Ja mam trzydziestoletnie doświadczenie aktorskie i potrafię powiedzieć do aktora to, co on chce usłyszeć. Dzięki temu zadowolenie jest i po mojej stronie, i po stronie aktora. Każdy aktor chce wiedzieć, co ma robić, chce usłyszeć coś, co mu pomoże, i dzięki czemu zagra rewelacyjnie. Już jako reżyser, nigdy, przenigdy nie miałem problemu, by rozmawiać z aktorami. Niektórzy reżyserzy mówią do aktorów: zrób to lepiej, bądź bardziej zabawny – tak nie można mówić do aktora, to nie pomoże. Trzeba wytłumaczyć, dlaczego coś jest śmieszne. O czym jest dany żart. Słuchaj, to jest zabawne, ponieważ … Jako reżyser i aktor, mówię do aktorów to, co sam chciałbym usłyszeć, będąc aktorem. To bardzo proste i nigdy nie miałem z tym problemu na planie.
Kiedy oglądałem Creation Stories, zastanawiałem się, które części są prawdziwe, które fikcyjne. A później sobie pomyślałem, czy to w ogóle ważne? Ponieważ ten język na granicy fikcji i prawdy doskonale pasuje do tego bohatera i tej opowieści.
Naprawdę bardzo podoba mi się ten wywiad! Nawet angielscy dziennikarze nie zadali mi tak inteligentnych pytań. Pytań będących dla mnie wyzwaniem. Alan mówi, że film jest w 60–70% prawdziwy. Ja bym powiedział, że jednak nieco więcej, ponieważ czasami ludzie mówią – no nie, nasze biuro było przecież na parterze, a nie na pierwszym piętrze. Ale to nie znaczy przecież, że te wydarzenia nie miały miejsca. Można powiedzieć, że film jest w niemalże 100 procentach prawdziwy – wszystkie ważne wydarzenia, które obserwujemy, naprawdę miały miejsce. Są jednak pewne różnice w samym ich przedstawieniu. Załamanie Alana, do którego doszło w Los Angeles, było nieco inne. Nie robił wywiadu, był gdzieś indziej, w innym miejscu, z innym zespołem. I kiedy doszło do załamania, była przy nim siostra. Ale samo załamanie miało miejsce. Ralph, grany przez Jasona Isaacsa producent filmowy, jest jedyną postacią w Creation Stories, która została całkowicie wymyślona. Chcieliśmy mieć bohatera, który sprawi, że do tego załamania dojdzie. Ralph jest więc wynikiem mojej inwencji, scenarzystów i Jasona. Na marginesie mówiąc, Jason jest wspaniałym aktorem, przezabawnym, potrafiącym świetnie improwizować. Większość wydarzeń jednak jest prawdziwa. Tony Blair, parta pracy – to musiało być przedstawione tak, jak w rzeczywistości było. Alan niekoniecznie zgadza się co do relacji ze swoim ojcem. W prawdziwym życiu ta sprawa wciąż nie jest rozwiązana. Mam jednak nadzieję, że nasz film pomoże w tym, by ją rozwikłać. Sam wywiad też był zmyślony, miał być tylko strukturą, która pomoże opowiedzieć tę historie, a w prawdziwym życiu nie istnieje żadna Gemma. Samo zaś załamanie w programie telewizyjnym to coś, co ja napisałem. Ale jak sam powiedziałeś – i bardzo się cieszę, że to powiedziałeś, to nie ma znaczenia, że coś w tym filmie jest coś fikcyjnego. Miał załamania nerwowe, był buntownikiem i stworzył wytwórnię, dzięki której zaistniały sławne na cały świat zespoły. I się liczy.
A te detale, które są w filmie, pozwalają nam zrozumieć go jako człowieka, i to jest ważne.
Masz rację. Kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz mojemu przyjacielowi, i sądziłem, że będzie nim podekscytowany, on stwierdził dość obojętnie, że to film o jakimś gościu, który założył wytwórnię, powiodło mu się i tak dalej. Ale o czym to jest? O czym to naprawdę ma być? O czym jest ta historia? – zapytał. Bardzo wziąłem sobie jego słowa i uwagi do serca. Przepisaliśmy więc scenariusz, by film rzeczywiście o czymś opowiadał. To film o facecie, który może zmienić świat, o facecie, który jest zły i sfrustrowany, ale używa tej energii, by stworzyć coś wspaniałego. To opowieść o złu w tym świecie. Ważne jest to, jakie przesłanie film ze sobą niesie.
A jeśli chodzi o postać samego Alana McGee – zastanawiałem się, jak wiernie został w filmie sportretowany? Czy tutaj są jakieś różnice pomiędzy filmowym McGee a tym prawdziwym?
Alanowi podobał się ten film, spotkaliśmy się na kolacji po pokazie próbnym, pokazaliśmy mu surową wersję i był bardzo zadowolony. Był jednak moment, w którym powiedział: o nie! Ja byłem bardziej brutalny! Dodajcie tu trochę agresji! Nie, nie możemy już dać więcej. Co ciekawe, przy każdej rozmowie, jaką odbywałem z Alanem przed rozpoczęciem zdjęć, za każdym razem mówił coś oburzającego. Pytałem, czy mogę to wziąć do filmu. Odpowiadał, że jasne. Ale niektóre jego teksty były tak oburzające, że nie było szans, by umieścić je w filmie. Alan jest bardzo zabawny i ujmujący, pełen pasji, jego miłość do muzyki jest bardzo intensywna. Ogólnie prawdziwy Alan i ten fikcyjny są bardzo podobni, filmowy jest jednak odrobinę bardziej łagodną, cieplejszą wersją. Prawdziwy jest jeszcze gorszy! [śmiech] W tym filmie nie musieliśmy nic podkoloryzowywać, a jedynie redukować. Kiedy Danny Boyle dawał mi wskazówki odnośnie do filmu, często hamował to, by filmowy Alan nie był tak bardzo podobny do fikcyjnego, by nie był tak ostry – widzowie mogliby nie polubić bohatera, który zbyt dużo krzyczy, wydziera się. Musieliśmy więc trochę zwolnić. Ale są naprawdę bardzo, bardzo podobni.
Wspomniałeś, że Alanowi McGee film przypadł do gustu. Jestem ciekaw, czy wiesz, jak zareagowali na Creation Stories muzycy z zespołów, którzy także zostali sportretowani na ekranie, jak Oasis czy Primal Scream?
Nie, nie do końca. Obchodzenie się z muzykami to coś bardzo trudnego i coś, czego najprawdopodobniej nigdy więcej nie zrobię. I to nie przez muzyków, ale są oni otoczeni przez przemysł rozrywkowy i sztab różnych ludzi, którzy wszystko czynią trudniejszym. Nawet to, by porozmawiać z muzykami, jest czymś trudnym. Jeśli z nimi rozmawiasz, to często zaangażowani są w to prawnicy. Teraz rozumiem, co doprowadzało Alana McGee do szaleństwa. Jestem pewien, że muzycy wymienionych zespołów oglądali ten film, ale nie miałem na tyle szczęścia, by poznać ich reakcje. Nawet jeśli coś chcieliby powiedzieć, musieliby to powiedzieć swoim managerom, a dopiero oni mogliby to przekazać nam. W przemyśle muzycznym jest pewna strategia. Muzycy nie mogą po prostu powiedzieć: „to wspaniały film”. Za tym wszystkim idzie polityka, i przez to wszystko jest tak bardzo utrudnione, by dostać od muzyków jakikolwiek odzew i dowiedzieć się, jak im się podobało.
Jedną z rzeczy, które podobały mi się w Creation Stories było to, że film ukazuje, jak wielki wpływ na nasze życie mogą mieć przypadki, chodzi mi np. o to, że Alan McGee przez przypadek odkrył Oasis. Czy uważasz, że przypadki naprawdę odgrywają tak istotną rolę w naszym życiu?
Myślę, że ktokolwiek spojrzy na swoje życie z dystansu, przyjrzy się swojej przeszłości, dostrzeże jakiś moment, który je zmienił lub sprawił, że stało się w życiu coś wspaniałego. I zawsze jest chwila poprzedzająca ten ważny moment. Można powiedzieć, że główną rolę w Porachunkach Guya Ritchiego dostałem przez przypadek. Ale faktem jest, że mogłem dostać tę rolę, ponieważ byłem na nią gotowy i byłem bardzo dobry. Miałem umiejętności, miałem narzędzia. Tak więc myślę, że przypadki sprawiają, że coś może zaistnieć. Ale zaistnieć mogą tylko te rzeczy, które rzeczywiście są gotowe, by wybuchnąć. Tak więc gdyby Oasis nie byli takim świetnym zespołem, to Alan nie zaproponowałby im współpracy. Rzeczy nie mogą zaistnieć same z siebie, jedynie jako wynik przypadku. Przypadki wywołują wydarzenia, ale to nie one za nimi stoją.
W twoim filmie czuć klimat znany z filmu Trainspotting. Zastanawiałem się, czy właśnie do tego dążyłeś, czy może to przypadek?
Absolutnie tak. Kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz i spotkałem się z producentami, powiedziałem, to jest jak Trainspotting! Taki ten film ma być. A później rozmawiałem z Dannym Boylem i zapytałem go, czy byłby zainteresowany, by objąć rolę producenta, ponieważ naprawdę zależało mi, by film utrzymany był w tym klimacie. Napisaliśmy kolejną wersję scenariusza, by to osiągnąć. Sposób filmowania, wypowiedzi z offu – to wszystko było celowe, by stworzyć takie Trainspotting osadzone w brit popie. Po jednym z pokazów próbnych był ktoś, kto dokładnie tak nazwał nasz film. A nam właśnie o to chodziło! To przecież ten sam okres - Cool Britannia, popularność brit popu. Dodatkowo mieliśmy tego samego scenarzystę oraz aktora. W brytyjskiej prasie pisano, że pod pewnymi względami Creation Stories jest lepszy niż Trainspotting, pod innymi bardziej podobał się Trainspotting. Ale nikt nie nazwał naszego filmu „gorszą wersją Trainspotting”. Trainspotting był filmem aktualnym, na czasie. Nasz powstał 20 lat później i jest dla ludzi, którzy pamiętają popkulturę sprzed dwudziestu lat.
Jeden z twoich filmów, Telstar, był o producencie muzycznym. Zastanawiam się, czy doświadczenia z pracy nad tamtym filmem pomogły ci przy kręceniu tego.
I tu znowu możemy mówić o przypadku. Irvine Welsh widział Telstar i bardzo mu się spodobał. Powiedział więc producentowi, że muszą zatrudnić mnie jako reżysera Creation Stories. Tak właśnie dostałem tę pracę. W tym momencie muszę się więc poprawić i powiedzieć, że Creation Stories jest krzyżówką Telstar i Creation Stories. Duża część ekipy i obsady pochodziła właśnie z filmu Telstar. To podobne filmy – w obu zaprezentowałem podobne rozumienie muzyki. Te produkcje rozgrywają się w innych okresach, te światy dzieli trzydzieści lat. Oczywiście Telstar jest filmem bardziej tragicznym, Creation Stories podnosi na duchu. Różnica jest też taka, że Telstar jest o mężczyźnie i jego samotnej rebelii, zaś Creation Stories o całym ruchu buntowników. I dlatego ten pierwszy jest tragiczny, a drugi to opowieść o sukcesie.
Zgadza się, ale w Creation Stories również są smutne momenty, jak te pomiędzy Alanem a jego ojcem. I są to też sceny naprawdę wzruszające, jak np. ostatnia, w której Alan widzi, jak jego ojciec słucha Oasis. Wydaje mi się nawet, że wszystkie jego koszmary, wizje, lęki wynikają z tej relacji.
Tak, i dlatego dodałem wypowiedź z offu mówiącą, że rzeczy, które od siebie odpychamy, często są tymi samymi rzeczami, które pchają nas na przód. I właśnie cały bunt Alana przeciwko ojcu jest czymś, co go napędza do działania. I oczywiście najbardziej znaną piosenką Oasis jest Wonderwall. I wszyscy pytają – czym jest to wonderwall? Wydaje mi się, że wonderwall jest właśnie tym – czymś, co od siebie odpychamy, ale co pcha nas na przód. Wonderwall Alana jest właśnie jego ojciec. Gdyby jego ojciec nie był przeciwny wszystkiemu, co robił Alan, gdyby Alan nie musiał się wobec niego buntować, pewnie nie byłby tym, kim jest teraz. I mam nadzieję, że oglądając ten film ludzie pomyślą sobie – tak, ta osoba, z którą walczę, w rzeczywistości pomogła mi stać się tym, kim jestem.
To coś, co każdy z nas powinien zrozumieć.
Tak to działa. Możesz nienawidzić faszystów, rasistów, czegokolwiek, a to, że ich nienawidzisz, czyni cię silnym w swoich przekonaniach. To daje ci cel. Twój wróg zawsze motywuje cię do działań. Oczywiście w przypadku Alana sprawa jest bardziej skomplikowana. Jest taka scena, w której McGee wraca ze Stanów i widzi, jak ojciec i siostra oczyszczają jego mieszkanie z narkotyków. A więc ojciec troszczy się o niego, kocha go. I mam wrażenie, że złożoność ich relacji została świetnie oddana w zakończeniu filmu, z którego jestem naprawdę zadowolony. Próbowaliśmy naprawdę wielu wersji zamknięcia tej historii, ale Danny Boyle wysłał nam maila z najlepszym zakończeniem. I to podnoszące na duchu zakończenie jest naprawdę dobre. Kiedy pokazywaliśmy film w Warszawie, widzowie zaśpiewali Wonderwall. Piosenkę, która w pewien sposób jest podnoszącym na duchu hymnem. Dla mnie to było naprawdę wzruszające.
I może właśnie dlatego Creation Stories jest tak dobrym filmem – ponieważ łączy w sobie wiele różnych elementów – emocje, wzruszenia, rzeczy dziwne i rzeczy straszne, jak narkotyczne wizje. Ale w gruncie rzeczy jest to świetna historia o pasji, marzeniach i… byciu buntownikiem.
Jesteś tysiące kilometrów dalej, mówisz w innym języku, a rozumiesz ten film lepiej niż wielu dziennikarzy z Wielkiej Brytanii. Dziękuję ci za to i jestem tym wzruszony. Może to głupie, ale fakt, iż ludzie mogą obejrzeć ten film w kinie, a nie na komputerze, ma znaczenie. Często nie można zrozumieć filmu, kiedy ogląda się go na małym ekranie. Jest się pozbawionym skali i wielu wrażeń. Oglądając produkcję na wielkim ekranie, zdecydowanie bardziej się w nią angażujemy. Dlatego bardzo się cieszę, że film trafił do kin – dzięki temu może być lepiej zrozumiany.
W kinie nie mamy wyjścia i musimy być skupieni jedynie na filmie.
Właśnie! Nic nas nie rozprasza, nie dzwoni telefon i nie odpisujemy na smsy, oglądając film jednym okiem. Odbiór w kinie jest zupełnie innym doświadczeniem. To niesamowite, że Polska jest pierwszym krajem w Europie, a może i na świecie, w którym nasz film trafia na duże ekrany! To wspaniałe! I bardzo się cieszę, że ja też mogłem obejrzeć Creation Stories w Polsce właśnie tak, jak powinien być oglądany. W kinie. I chociaż teraz muszę być na kwarantannie przez dziesięć dni po powrocie z Polski, to powiem jedno – było warto!