Nudne chłopy z Bridgertonów. Nie rozumiem fenomenu serialu
Bridgertonowie podbili cały świat. Swoją popularnością zdobyli nawet własny tramwaj w Poznaniu. Za co ludzie tak ich pokochali? To pytanie spędza mi sen z powiek.
Okalane seksem brudne sekrety, skandale i tajemnice ujawniane cyklicznie przez nieznaną autorkę, mieszające w wyższych sferach – to coś, co widzieliśmy już lata temu w Plotkarze. Być może w Bridgertonach nie dostaliśmy zatem zupełnie oryginalnego pomysłu, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Największym problemem są bowiem nieciekawe i kiepsko rozbudowane postacie, szczególnie męskie. Najwyraźniej do miana światowego hitu wystarczą ładni aktorzy w ładnych strojach.
Trójkąt – Daphne, Simon i łóżko
Bo umówmy się, pierwszy sezon Bridgertonów jest wręcz aoglądalny. Więcej tam nagości i scen intymnych niż faktycznej fabuły. Do takiego stopnia, że nie ma sensu powoływać się na te nikłe urywki zwykłej treści. Praktycznie wszystkie bohaterki są źle skonstruowane, denerwujące i można by godzinami na nie narzekać. Twórcy bardzo się postarali, żeby trudno je było polubić. Daphne (Phoebe Dynevor) jest po prostu... sympatyczna. Nie mogę powiedzieć o niej wiele więcej niż to, że jest wrażliwa i nieszczęśliwa. Mam wrażenie, że więcej z nią było scen intymnych niż takich, które jakoś rozbudowywałyby jej charakter. Moim największym zawodem jest jednak Eloise (Claudia Jessie). Ciągłe podkreślanie, że jest inna niż wszystkie (fenomen szerzej znany jako not like other girls) nie jest zbyt feministyczne z jej strony. Wydaje się nie zauważać własnego uprzywilejowania i korzyści z tym związanych. Zamiast nabrać pokory, woli wytykać innym błędy – faktyczne lub nie. W tym całym egocentryzmie nie jest oczywiście zbyt dobrą przyjaciółką. A to tylko dwa przykłady, które najbardziej mnie denerwują.
W kontrze do nich stoją mężczyźni, o których można powiedzieć… okrągłe nic. Postacie kobiece może są źle zbudowane, ale przynajmniej SĄ jakoś zbudowane. Główną i wspólną cechą wszystkich „bridgertonowych” mężczyzn jest za to myślenie zyskiem i przyrodzeniem. Dawno nie widziałam tak dużo nijakich postaci gdziekolwiek. Bridgertonowie byli po prostu uprzywilejowanymi mężczyznami, zajmującymi się uprzywilejowanymi rzeczami. Simon (Regé-Jean Page) może w zamyśle miał być ciekawą postacią. Ma backstory, które jest przyczyną całkiem istotnego zwrotu akcji. Ale jak to wszystko jest źle przedstawione! Przez lwią część czasu mamy wgląd jedynie w jego życie łóżkowe i nic poza tym. Czasem dostajemy jedynie nieśmiałą wzmiankę o tym, że duże pracuje. To jednak za mało, by widzowie mogli się z nim zżyć czy wyrobić sobie jakąś opinię na jego temat. Pierwszy sezon Bridgertonów niczym nie różni się od powieści erotycznych i jestem szczerze załamana, że tego oczekuje publika.
Fantastyczna Kate i... po prostu Anthony
Drugi sezon Bridgertonów na swoich barkach samodzielnie dźwiga Kate (Simone Ashley), bo reszta wątków wcale nie jest porywająca. Starsza Sharma jest przy okazji jedyną dobrze zbudowaną główną postacią. Taką, z którą faktycznie można się utożsamiać. Jej akcje i motywacje były zrozumiałe i całkiem rozsądne, co w porównaniu do całej reszty jest wręcz niesamowite. Jest prawdziwą i przekonującą starszą siostrą. Zbyt opiekuńczą, stawiającą swoją siostrę na pierwszym miejscu, a siebie gdzieś na trzecim – drugie jest zarezerwowane dla dobrego imienia rodziny. Dźwiga na sobie ciężar, którego nikt jej nie dał, ale czuła, że cel jest słuszny. Myślała, że poradzi sobie z zadaniem, tak jak zawsze do tej pory. I to też wyróżnia ją na tle wszystkich innych bohaterek. Jest faktycznie silna, samodzielna i niezależna. Nie potrzebuje kogoś, kto ją zauważy i za rękę poprowadzi przez życie. Przez jej ciężką pracę, miłość do siostry i jasne cele, po prostu łatwo jej kibicować w znalezieniu szczęścia. Jakkolwiek by ono nie wyglądało.
Tylko i wyłącznie dzięki niej da się znieść idiotyczne zachowanie Anthony’ego (Jonathan Bailey), który nie stał się wyjątkiem od reguły. Chciał „zdobyć” Edwinę (Charithra Chandran) właściwie wyłącznie dla zasady. Dla pokazania, że może. Stanięcie z nią na ołtarzu nie było dla niego niczym więcej niż zabawą i wyzwaniem. Do końca pozwolił jej wierzyć, że między nimi jest coś więcej, nawet mając już uczucia do Kate. Mówią, że serce nie sługa – i pewnie mają rację. Gdyby wszystko szło zawsze zgodnie z planem, sezon nie skończyłby się ich małżeństwem. I nie mam na myśli tego, że na ołtarzu miała stanąć druga siostra.
Mało wiarygodni Penelope i Colin
W trzecim sezonie została nieudolnie podjęta próba zsumowania wątku Plotkary i przekazania „czegoś więcej”. Zamysł był dobry, wiadomość aktualna, ale wykonanie niewiele lepsze od dwóch poprzednich sezonów. Zwłaszcza, że nie do końca trzymało się to… czegokolwiek. Penelope miała dobre chęci, próbując obronić przyjaciółkę przed gniewem królowej, ale jak na tak w zamyśle zaradną i inteligentną osobę, wykonanie pozostawiało wiele do życzenia – na miejscu jednego problemu wyrósł drugi. Męczyło mnie też robienie z siebie męczennicy przez Pen, która w zdecydowanej większości nie myślała o konsekwencjach swoich działań.
Główny wątek, czyli historia miłosna Penelope (Nicola Coughlan) i Colina (Luke Newton) nie ma żadnego sensu ani głębi. Przez dwa sezony mimowolnie obserwujemy nieodwzajemnione uczucie bohaterki. W teorii wszyscy uważają Pen za niezbyt atrakcyjną, w tym sam Bridgerton. I nagle bum – Colinowi jednak zaczęło podobać się ciało Penelope, więc wyznaje jej miłość! Dobre tyle, że w tym wszystkim zbudowali mu chociaż szkielet kręgosłupa moralnego, dzięki czemu mógł konsekwentnie stać za swoją żoną, nawet w trudnych momentach i obronić ją przed ostrymi słowami matki. Ale chociaż lepiej późno niż wcale, ta nagła transformacja była tak nagła i mało przekonująca, że trudno mi było w nią uwierzyć.
Przyszłość Bridgertonów
W kontrze do „pięknej” historii miłosnej Penelope i Colina wrzucono Benedicta (Luke Thompson) do łóżkowego biseksualnego trójkąta, który do mało rozbudowanej przez ostatnie sezony postaci Bridgertona poza eksploracją seksualną dodaje absolutne nic. Twórcy znów skupili się tylko na jednym aspekcie postaci – łóżkowym – zaniedbując wszystko inne. I tutaj nie było nawet wzmianki o tym, że duże pracuje! Nie podoba mi się, jak poprowadzili jego historię i w jaką stronę to zmierza.
Nie potrafię zrozumieć zachwytu nad akurat tym serialem, a jeszcze bardziej nie mogę zrozumieć zachwytu nad tytułowymi chłopcami z Bridgertonów. Ładne buzie i ładne stroje oraz odpowiednie otoczenie wcale nie dodają im osobowości. Poza Kate, głównych postaci po prostu nie da się lubić. Te poboczne, takie jak Francesca (Hannah Dodd), potrafią dodać odrobinę uroku, jednak poprzeczka jest postawiona nisko. Najlepiej zbudowanymi postaciami moim zdaniem są obie matki – Violet Bridgerton (Ruth Gemmel) i Portia Featherington (Polly Walker). Druga z nich jest okropna i osobiście nie mogę jej znieść, ale to właśnie sprawia, że jest dobrze stworzoną postacią. Taką, która wzbudza emocje. A o to w Bridgertonach bardzo ciężko.