Nie no, nadal skoczę na seans, ale jednak ten radosny zwiastun w rytmach AC/DC sprawił, że mimowolnie przewróciłem oczami. Obawiam się bowiem, że ta pamiętna, brudna, ponura fabuła będąca na swój sposób symptomatyczna dla amerykańskiego kina sensacyjnego (i, na pewnym poziomie, tamtejszej kultury w ogóle) lat siedemdziesiątych zostanie przekuta na radosną opowiastkę o mścicielu z uśmiechem na ustach łojącym skórę handlarzom prochami. A Death Wish z Charles Bronson było mniej więcej tak samo pogodne jak złota polska jesień. Ale, jak mówiłem, na remaki nie zwykłem psioczyć, dlatego zostawmy ten temat, bo okazja to znakomita, aby pomówić o owym klasyku, który, tak jak i sequele, na potrzeby niniejszego tekstu miałem przyjemność sobie przypomnieć. Choć „przyjemność”, co już zresztą zasugerowałem, to nieodpowiednie słowo, gdyż film Michael Winner z 1974 roku unurzany jest w nihilizmie i opowiada w gruncie rzeczy, może nawet wbrew reżyserskiej intencji, o bezcelowości; bezcelowości życia bez bliskiej człowiekowi osoby, bezcelowości zemsty, bezcelowości bezczynu, jak i działania. Zdaję sobie sprawę, że to teza cokolwiek kontrowersyjna, bo zwykło się przyjmować, iż Życzenie śmierci to swoista apoteoza zemsty, której dokonanie jest jedyną drogą ku sprawiedliwości z uwagi na bierność i indolencję aparatu państwowego. Dlatego też stateczny architekt Paul Kersey, kiedy jego żona zostaje brutalnie zamordowana, a córka zgwałcona, dostrzega tylko jedno możliwe rozwiązanie – kupno broni i samodzielne pozbycie się nowojorskich męt. Kersey umie obchodzić się z pistoletami, choć jest zadeklarowanym pacyfistą, lecz osobista tragedia przewraca jego dotychczasowy światopogląd do góry nogami. Ale Paul nie poszukuje tych, którzy skrzywdzili mu rodzinę. Zabiera się do „oczyszczania miasta”, co z początku przychodzi mu trudno, potem staje się szarą codziennością. Już ikoniczne (i powtórzone przez Rotha) jest ujęcie, kiedy Kersey, jakkolwiek to zabrzmi, ekhm, strzela z palca. I tu film rozjeżdża się z książkowym pierwowzorem, z czego Brian Garfield, autor powieści, był pioruńsko niezadowolony. Pisał przecież o głęboko doświadczonym i pogubionym człowieku, który tkwi po szyję w bagnie przemocy, przekroczył granicę nieprzekraczalną i nie ma dlań odwrotu, staje się człowiekiem znienawidzonym (przez samego siebie) i pełnym nienawiści. Już sam tytuł jest znaczący: Benjamin (takie nazwisko nosi bohater książki), jak sądzi, nie ma po co żyć. Bronson zaś pozostaje Bronsonem. Co nie znaczy, że Życzenie śmierci to romantyczny portret samozwańczego mściciela; jeszcze nie, to dopiero wydarzy się później, przy dosztukowywanych regularnie kontynuacjach. Kersey to, poniekąd, swoista personifikacja bezsilności amerykańskiego społeczeństwa wobec bezosobowej statystyki na chłodno odnotowującej gwałtowny wzrost przestępczości. Ale czy rozwiązanie, na które decyduje się ten do niedawna będący oazą spokoju architekt jest faktycznie słuszne? Film nie podejmuje jednak sensownego dialogu, stawiając na cokolwiek arbitralną odpowiedź podporządkowaną poniekąd komercyjnym prawidłom gatunku, czyli Paul musi strzelać dalej, dla naszej uciechy.
fot. materiały prasowe
A szkoda, bo film ten, jako jedyna część liczącej pięć odsłon serii, miał szansę poruszyć pilące wtedy zagadnienie, zwłaszcza że zdecydowano się na niestandardowo sugestywne ukazanie scen przemocy, przez co Życzenie śmierci oskarżano o epatowanie niepotrzebną brutalnością i zepchnięto do szufladki z kinem eksploatacyjnym. Nie do końca słusznie, gdyż owe mocne momenty były równocześnie argumentacją za, jak i przeciwko tej samowolce, której oddaje się Kersey. Na poziomie jednostki to nadal interesujące studium, rozrzedzone późniejszymi sequelami, bo, co może wydawać się oczywiste, samosąd nie ma prawa działać jako rozwiązanie, nazwijmy to – systemowe, z definicji podminowuje on podstawy demokratycznego państwa, sądownictwa, społeczeństwa, o kwestie moralności czy etyki nawet nie zahaczając. O ile jednak o Życzeniu śmierci można sobie pogadać, tak kontynuacje (z których trójka i czwórka, gdzie Bronson jedzie na trybie full Rambo, dają radę jako kino akcji; dla porządku dodam, że dwójka to powtórka z rozrywki, tyle że gorzej wykonana, a piątkę ewidentnie kręcono przed poranną kawą) to już czysta strzelanina. Lecz do obejrzenia i tak zachęcam. No i wszystkie te filmy mają jeszcze inny wymiar interpretacyjny, o którym nie mówiłem – spinają klamrą hollywoodzką karierę Charlesa Bronsona. Kiedy kręcili Życzenie śmierci, Bronson był już po pięćdziesiątce i to ten film, mimo że miał już za sobą i Siedmiu wspaniałych, i Wielką ucieczkę, przyniósł mu prawdziwą sławę aktora pierwszoplanowego, wyniósł do rangi popkulturowej ikony. Dlatego tak często powracał do roli Kerseya, w przerwach zwykle grając twardzieli, często poniżej swoich możliwości. Jego ostatnią rolą na dużym ekranie było, co znamienne, zjechane przez krytykę i obejrzane przez nielicznych Życzenie śmierci 5. Bronson był po siedemdziesiątce. Chciano jeszcze kręcić kolejną kontynuację, już bez niego, która miała być nowym otwarciem, ale wytwórnia Cannon Films zbankrutowała. Przeszło dekadę później o chęci zrealizowania nowej wersji mówił głośno sam Sylvester Stallone, lecz po kolejnych dziesięciu latach do kin zawitał remake z Bruce Willis. Chciałbym powiedzieć, że o zbliżającym się seansie myślę bez optymizmu, lecz w przypadku Życzenia śmierci to akurat jasne. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj