Przemyślenia po Civil War. Nowy film wojenny studia A24 srogo mnie zawiódł
Obejrzałem Civil War i jestem zawiedziony. Dlaczego?
Gdy byłem dzieckiem, uwielbiałem oglądać wszelkiego rodzaju filmy fabularne związane z tematyką wojenną. Pamiętam, że Szeregowca Ryana czy Helikopter w ogniu powtarzałem sobie przynajmniej raz na miesiąc. Będąc już starszy, zacząłem dostrzegać naiwność hollywoodzkich produkcji, niemniej część z nich to były naprawdę dobre tytuły. Potrafiły zaskoczyć scenami batalistycznymi, kreacją postaci, klimatem, fabułą… Myślę, że dzięki takim filmom jak Full Metal Jacket czy Czas Apokalipsy moja młodzieńcza fascynacja wojskiem przeistoczyła się w jej antytezę. Swego czasu mógłbym powiedzieć, że Amerykanie naprawdę potrafią w kino wojenne. Jednak taką opinię podważają obrazy pokroju Civil War, które niedawno można było obejrzeć w kinach.
Zacznijmy jednak od początku. Civil War jest czwartym filmem, którego Alex Garland był zarówno scenarzystą, jak i reżyserem. Szczerze, żadna z jego wcześniejszych produkcji nie zrobiła na mnie dużego wrażenia. Co innego, jeśli chodzi o te, przy których był tylko scenarzystą, jak np. klasyczne już 28 dni później. Warto zanotować, że jest to twórca podejmujący w swoich dziełach ciekawą i często futurystyczną tematykę, taką jak relacje człowieka i maszyny, walka ze zjawiskami kosmicznymi czy klonowanie. Te na pozór banalne motywy najczęściej ukazywane są w dystopijnej konwencji. Z tego względu podjęcie się przez Garlanda tematu wojny domowej w USA, co stanowi podstawę Civil War, zgadzałoby się z jego dotychczasowym dorobkiem.
Tak czy siak, produkcja ta wywołała pewne poruszenie ze względu na próbę ugryzienia przez Hollywood dość kłopotliwego dla Amerykanów tematu, jakim jest narastający konflikt polityczny. Jak wskazuje w swojej najnowszej książce Łukasz Pawłowski, Stany Zjednoczone dawno nie uległy tak silnej polaryzacji politycznej. Naprzeciwko siebie stoją dwie ogromne partie, które wykorzystując sytuacje społeczne i ekonomiczne różnych grup społecznych, tworzą coraz wyraźniejsze tożsamości oparte na identyfikacji politycznej, a nie narodowościowej, jak to dotychczas było. Obie siły oczywiście odwołują się do bycia tą prawdziwie amerykańską, co wyłącznie tworzy szersze pole do eskalacji konfliktu. Wśród tego wszystkiego działa masa mniejszych bądź większych stronnictw politycznych bez realnego wpływu na politykę, ale chcących wyrwać swój kawałek tortu. Czy to rozruchy po śmierci Georga Floyda, czy szturm na Kapitol w wykonaniu trumpistów – nikt nie przewidział tych wydarzeń ani idących za nimi konsekwencji. Pożar nigdy nie został ugaszony, a wyłącznie na chwilę przydeptany pod butami, aby sprawić wrażenie, że przecież w ogóle nie było żadnej ogniotwórczej iskry. Nie oznacza to oczywiście rychłego wybuchu wojny domowej.
Niestety, jak szybko możemy się przekonać po rozpoczęciu seansu, wszelkie kontrowersje wokół filmu mogły dotyczyć wyłącznie pomysłu osadzenia fikcyjnej wojny w Stanach. Jako widzowie zostajemy wyrzuceni prosto na ulice pewnego amerykańskiego miasta, gdzie ludzie walczą z policją o dostęp do wody. Społeczeństwo domagające się podstawowych potrzeb, a z drugiej strony policja. Zaczyna się szarpanina i nagle… ktoś z amerykańską flagą wbiega pomiędzy walczące strony i się wysadza.
W tej scenie poznajemy dwójkę bohaterów, czyli fotoreporterkę Lee Smith (Kirsten Dunst) oraz aspirującą do tego samego zawodu Jessie (Cailee Spaeny). Potem pojawia się również kolega Joel (Wagner Moura) i znajomy Sammy (Stephen McKinley Henderson). Jak dowiadujemy się, w Stanach Zjednoczonych Ameryki trwa wojna domowa, w której udział biorą cztery strony, w tym jedna na czele z dotychczasowym prezydentem. Bohaterowie wpadają na szalony pomysł przeprowadzenia ostatniego wywiadu z głową państwa, zanim ta zostanie obalona przez separatystów. Na następny dzień ruszają w podróż do Waszyngtonu. Dwoje reporterów wojennych, były dziennikarz, który ze względu na podeszły wiek nie jest w stanie już biegać, i nastolatka, którą po prostu zgodzili się zabrać ze sobą na front. Iście hollywoodzka ekipa.
Szybkie przejście z rozpoczęcia do rozwinięcia wydaje się ciekawym rozwiązaniem, wszak po co przeciągać? Być może tylko po to, żeby dać wojnie jakiś kontekst, ale najwyraźniej twórcy filmu dążyli do ograbienia go z jakiejkolwiek polityczności. Popełnili duży błąd, nie rozwijając właściwie wątku przyczyn konfliktu i różnic pomiędzy stronami. Zostaje nam zaserwowany wyłącznie jakiś skrawek, o czym dowiadujemy się z początkowych rozmów między postaciami. Nazwy stron i mniej więcej pozycje ich stacjonowania. Przez resztę filmu musimy przyjąć, że tak już jest.
Rozumiem cel stworzenia symbolicznej wizji konfliktu zbrojnego, ale w przypadku tej produkcji otrzymujemy coś wyraźnie odwołującego się do realnych zjawisk politycznych, a przynajmniej do tego aspirującego. Aluzja jest jednak bardzo zachowawcza – przecież nie możemy przypadkiem urazić widza! W efekcie nie wiemy właściwie, co jest podstawą całego zamieszania dziejącego się na ekranie. Próba przedstawienia chaosu wojny zostaje sprowadzona do bezpiecznej wizji –„to jest tylko totalna fikcja”. Sytuacje spotykające bohaterów są wyłącznie moralizatorskimi przypowiastkami o ludzkim okrucieństwie. Niemniej, odwołując się tutaj do tekstu Lecha N. Nijakowskiego o postapokalipsie ekologicznej w popkulturze, nie powinno dziwić nas podjęcie tematu, w końcu lepiej oswajamy swoje lęki i niepokojące społeczne nastroje w sztuce. Chodzi oczywiście o obecności tematu ewentualnej wojny, jej okrucieństwa i konsekwencji dzisiejszej polityki na naszą przyszłość.
Twórcy z jednej strony postawili całą historię w odwołaniu do społecznych niepokojów, strachu przed wewnętrznym konfliktem, napięć pomiędzy różnymi grupami, ale z drugiej większość elementów spłaszczyli – pozostawili wyłącznie estetyczną otoczkę. Tak dzieje się np. podczas bezpośrednich walk na kampusie (?), które z bliska fotografują bohaterowie. Oglądamy moment strzelaniny, zabicia jednego z bojówkarzy, egzekucji pojmanych itd. Co ciekawe, członkowie bojówki zostają przedstawieni jako uzbrojeni mężczyźni przebrani w hawajskie koszule, co może przywodzić na myśl ruch Boogaloo. Jest to działający w USA od 2019 r. luźno zorganizowany ruch bojówek różnych skrajnie prawicowych grup, od ultrakonserwatystów po neonazistów i białych suprematystów. Czy w filmie celowo pojawiła się taka grupa? Tego nie wiemy, bo właściwie nie poznajemy motywów działania żadnej ze stron. Nie wiemy nawet, czemu strzelali do siebie w tamtym miejscu. W zasadzie czujemy, że powinniśmy się czegoś domyślić, ale czy naprawdę taki był cel twórców? Czy to tylko niedosyt, który wywołał na wskroś hollywoodzki scenariusz?
W całej produkcji znalazły się dwie sceny, które zasługują na pochwałę. Pierwszą z nich jest ta, gdy reporterzy zatrzymują się na prowincjonalnej stacji benzynowej w strefie objętej konfliktem. Uzbrojeni lokalsi niechętnie chcą sprzedać im cenną benzynę, ale finalnie zgadzają się po ogromnie wygórowanej cenie. W tym samym czasie młoda fotografka Jessie poszła za budynek przyjrzeć się czemuś nietypowemu. Okazało się, że obok stacji wiszą przywiązani do sufitu myjni, półnadzy, zakrwawieni, jednak wciąż żywi dwaj mężczyźni. Jeden z lokalsów z pewnym rozbawieniem i dumą opowiada, że złapali ich na szabrowaniu, a następnie torturowali kilka dni. Młoda fotografka doznaje szoku. Czy za szaber powinno się kogoś karać w taki sposób? Czemu stojący obok niej młody mężczyzna podchodzi do tego z taką lekkością? Co ona właściwie powinna zrobić? Z odpowiedziami przychodzi Lee Smith, czyli główna bohaterka. Prosi ona lokalsa, aby ustawił się pomiędzy wiszącymi więźniami, co zresztą ten robi bez sprzeciwu. Tym samym dziewczyna pojmuje, jaką cenę musi ponieść, żeby relacjonować pierwsze linie frontu. Musi nauczyć się akceptować bezsilność wobec ludzkiego okrucieństwa, bo jest ono niemierzalne w momentach konfliktów zbrojnych.
Drugą, a jednocześnie najlepszą sceną filmu, jest zetknięcie się bohaterów z bojówkarzami kopiącymi masowy grób. Trafiają oni na nich oczywiście przez lekkomyślność (o czym kilka słów niżej) Jessie i znajomego Joela, którego spotykają na drodze. Dziewczyna wsiada do drugiego samochodu, a ten stanowczo przekraczając zasady bezpiecznej jazdy, wyprzedza jeepa bohaterów i znika z pola widzenia. Po pewnym czasie pojazd zostaje znaleziony pusty. Stoi przy terenie typowej amerykańskiej farmy. Równo przystrzyżony trawnik, odmalowany dom, skrzynka na listy jak nienaruszona. Właściwie sielankowy obraz z pocztówki z juesej – do momentu, kiedy naszym oczom ukazuje się Jessie oraz kierowca klęczący przed dwójką żołnierzy. W tle wywrotka zrzuca do głębokiego dołu kilkadziesiąt ciał, a uzbrojony mężczyzna posypuje je wapnem. Choć wykorzystane przejście przyjemnego i spokojnego do przerażającego i niepokojącego odbywa się w sposób subtelny i mało wyrazisty, warto docenić tę zagrywkę, albowiem buduje atmosferę przed najważniejszym momentem całej sceny, kiedy bohaterowie próbują dogadać się z zakopującymi zwłoki żołnierzami.
Grający przez Jesse Plemonsa żołnierz nie chce się dogadywać, a wyłącznie rozpocząć okrutną grę. Dobrze wie, że trzymając w ręku karabin, zdobył prawo do decydowania o ludzkich losach. W pewnym momencie zadaje śmiertelny i zupełnie niezapowiedziany strzał do klęczącego kierowcy. Czemu to robi? Nie zamierza informować. Z kamienną twarzą przechodzi do wypytywania bohaterów o ich pochodzenie. Widzimy, że jest człowiekiem, który swoje sumienie porzucił dawno temu, a wywoływanie paniki wśród innych jest dla niego przyjemnością. Stanowi on emanację wszelkiej przemocy stosowanej wobec ludzi w konfliktach zbrojnych. Przemawiając z pozycji silniejszego, wcale nie zamierza ustąpić. Mógłby puścić nieznajomych. Prawdopodobnie nic by się nie stało. Ba! Mógłby ich nawet od razu zastrzelić. Woli jednak napawać się momentem władzy. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie miał, a także nigdy później (po wojnie) nie będzie miał podobnej możliwości. A to w jego rękach znajdowało się coś, co dla zachowania człowieczeństwa powinno być najcenniejsze, czyli ludzkie życie.
Ta ponura rozmowa nie kończy się niestety na jednym strzale. Kiedy okazuje się, że drugi znajomy Joela jest z Hong Kongu, również zostaje zamordowany. Bohaterowie stracili całkowitą kontrolę nad sytuacją, a także swoim życiem. Wojna to chaos, w którym nie ma żadnych wygranych, żadnych zasad. Nikt nie stoi ponad tym, nie sprawuje kontroli. Nasze istnienie może skończyć się nagle, a sprawiedliwość nikogo nie dosięgnie. Fakt, że wszystko odbywa się przy dziurze pełnej zwłok cywili, wzmacnia przekaz. Samo życie jest nic niewarte, a wolne od niego ciało można bez żadnego szacunku zakopać, niczym górę śmieci na wysypisku.
Cała scena traci w momencie, kiedy żołnierze zostają rozjechani przez jeepa, główni bohaterowie uciekają, a morał całego fragmentu w chwilę traci sens. Jak gdyby był to tylko zabieg stylistyczny filmu poruszającego temat wojny. Spójrzmy jeszcze na polityczny wymiar powyższego. Z jakiegoś powodu w tym miejscu twórcy nie bali się określić stanowiska uzbrojonego mężczyzny względem pochodzenia. Zamordował on z zimną krwią dwójkę ludzi, ponieważ nie byli ze Stanów. Znaliśmy jego powody, choć najprawdopodobniej stanowiły wyłącznie pretekst do usprawiedliwienia swojego okrucieństwa. Niemniej właśnie poprzez takie postawienie sprawy zbliżamy się do tego, czym faktycznie wojna jest, a tym bardziej wojna domowa. Pisał już o tym dawno temu Ernest Hemingway w swojej słynnej powieści Komu bije dzwon – pokazał, że szacunek wobec ludzkiego życia zależał od nawet nieznacznych różnic w poglądach, wyznaniu, pochodzeniu, a nawet wykonywanym zawodzie. Relacje z hiszpańskiej wojny domowej, podczas której dzieje się akcja książki, potwierdzają wyłącznie, że żadna ze stron nie wahała się przed bestialstwem.
Twórcy Civil War, zamiast kierować się podobnymi tropami, woleli skorzystać z przerobionego już arsenału hollywoodzkich zagrywek fabularnych, jak chociażby symboliczność głównych bohaterów. Ich charaktery są wyraźnie zarysowane, przez co bardzo łatwo dostrzec funkcję każdej z postaci. I tak obserwujemy na pierwszym planie relację mistrza (Lee Smith) i ucznia (Jessie), w której ta druga oczywiście ma tendencję do pakowania się w kłopoty, a pierwsza surowe, ale dobroduszne podejście do rzeczywistości. Uczennica zafascynowana swoją idolką – na którą przypadkowo wpada podczas zamieszek – rusza z nią w podróż, a ta ot tak ją przygarnia. Razem z nimi podróżuje błazen (Joel), który zachowuje się często irracjonalnie, nietaktownie, ale finalnie jest dobrodusznym przyjacielem. Umieszczono również postać starego mędrca (Sammy), jaki w odpowiednich momentach służy radą i jest głosem rozsądku.
Większość fabuły skupia się na relacji Lee Smith z Jessie, co całkowicie rozmywa motyw wojny. W ogóle odniosłem wrażenie, że został on potraktowany jako tło. Co jakiś czas zostają nam podrzucone sceny walki, uchodźcy w tle i tyle. Potem oglądamy rozmowę bohaterek na temat zrobionych zdjęć itd. Czy tak właściwie powinien wyglądać ten film? O czym on konkretnie opowiada? Miał być to chyba swojego rodzaju hołd dla dziennikarstwa wojennego.
Odniosłem wrażenie, że Civil War jest filmem o tym, jak chciano by, żeby wyglądała wojna. I w tym przypadku wydaje się to najbardziej politycznym elementem tej produkcji. W momencie, kiedy w Palestynie zamordowano już ponad 30 tys. cywili; w Ukrainie ponad 4 tys.; mija kilkadziesiąt lat od wybuchu konfliktu etnicznego w Mjanmie; w Syrii dalej giną ludzie (m.in. z rąk państwa NATO), a Meksyk to strefa walki karteli pochłaniających kilka tysięcy istnień rocznie, kino amerykańskie postanawia wypuścić film o fikcyjnej wojnie domowej. I nie byłoby w tym nic hańbiącego, gdyby wojna ta przypominała jakąkolwiek mającą miejsce na świecie. Czyli okrutną, łamiącą serce, wykraczającą poza nasze wyobrażenia o konfliktach, bo jesteśmy tylko uprzywilejowanymi obserwatorami tych politycznych walk. Narzucanie narracji może nie byłoby tak widoczne, gdyby produkcja skupiała się na postaciach żołnierzy. Jest to natomiast opowieść o cywilach, czyli grupie najbardziej poszkodowanej w każdym konflikcie kiedykolwiek.
Myślę, że większość czytających nigdy – na szczęście – nie zaznała koszmaru wojny. Ja również. Prawdopodobnie nic nie niszczy ludzkiej psychiki bardziej od działań drugiego człowieka. Relacji wojennych – w formie pisanej, dźwiękowej czy filmowej – nie brakuje. W Civil War problem ludzkiej wytrzymałości psychicznej został sprowadzony do chwilowego stuporu głównej bohaterki, co wyglądało bardziej, jakby się nie wyspała, a nie doznała ciężkiego szoku. Zresztą, kilka scen później odzyskuje sprawność i ponownie kieruje grupą.
Przed seansem Civil War liczyłem na coś naprawdę mocnego, kontrowersyjnego. Otrzymałem natomiast dość naiwną historię, właściwie nawet nie bardzo o wojnie. Jakkolwiek zdjęcia, muzyka i kilka scen robiły wrażenie, to finalnie bardzo się zawiodłem. Gdy przypomnę sobie produkcje typu Ludzkie dzieci albo bardziej rzeczywiste jak Pluton, Full Metal Jacket, Idź i patrz, to odnoszę wrażenie, że w przypadku dzieła Garlanda zaszedł jakiś regres ogólnofilmowy. Dzieło bazujące na realnych niepokojach społecznych sprowadza je wyłącznie do jakiegoś tła, a główny plan zastępuje płytką historią osobistą bohaterów. Po co i dlaczego? Prawdopodobnie, żeby sprzedać produkcję jak najszerszej grupie odbiorców.