Urok serialowych kontynuacji
Skąd się wzięło tak dużo pomysłów na kontynuacje dawno zamkniętych seriali? I czy to w ogóle może mieć jakiś sens?
Zauważyliście z pewnością, że ostatnio sporo seriali się reinkarnuje. Dosłownie wstają z martwych. Wydawały się dawno pogrzebane, a tu proszę. Nagle mamy ciąg dalszy. Bo nie chodzi mi o remaki. Żadne tam nowe MacGyvery czy Aniołki Charliego. Ale uczciwe kontynuacje pomysłów sprzed lat. W kinie do tego zjawiska jesteśmy przyzwyczajeni, ale w telewizji?
Paradoksalnie w telewizji to też rzadka nowina. Chodzi raczej o natężenie zjawiska. Wszak seriali, które powracały po latach przerwy było już naprawdę sporo. Przykład najlepszy i jakże udany to oczywiście Star Trek. Mam nadzieję, że nikomu nie trzeba przypominać, ale przypomnę. Najpierw był serial z lat sześćdziesiątych – Star Trek. Później kontynuowano go w postaci serialu animowanego – Star Trek: The Animated Series (ale z oryginalną obsadą – głosy podkładali ci sami aktorzy). Jeszcze kilka lat później klasyczni bohaterowie przeszli do filmów kinowych, a kontynuacja serialowa opowiadała o kolejnym statku i kolejnym stuleciu rozwoju Federacji Planet – Star Trek: The Next Generation. Ten serial odniósł tak duży sukces, że powstały trzy kolejne rozwijające uniwersum Star Treka – w tamtym okresie gościło ono na ekranach telewizorów bez przerwy przez osiemnaście lat (1987–2005). W międzyczasie cały czas powstawały jeszcze filmy kinowe (do dziś trzynaście), a na ekrany telewizorów opowieści o Gwiezdnej Wędrówce mają wrócić w tym roku. To chyba faktycznie największy i najlepszy przykład udanej kontynuacji po latach.
Ale były też mniejsze. Także popularny w latach sześćdziesiątych serial Mission Impossible (co ciekawe – ze Star Trekiem łączy go Leonard Nimoy, który w obu grał duże role) po dwudziestu latach doczekał się kontynuacji. Powstały kolejne dwa sezony przygód agenta Jima Phelpsa (wciąż granego przez Petera Gravesa) otoczonego tym razem przez nowych, młodszych współpracowników. A potem franczyzę przejął Tom Cruise i zaczął w kinach opowiadać inne historie, w pierwszej złośliwie uśmiercając Phelpsa (a wcześniej robiąc z niego zdrajcę – trochę to było żenujące...).
Mieliśmy też w Polsce próby kontynuacji. Po zmianie ustroju kultowy 40-latek doczekał się ciągu dalszego – 40-latek. 20 lat później. Inny słynny serial Alternatywy 4 próbowano kontynuować pod tytułem Dylematu 5, ale to było tak złe i pozbawione krzty poczucia humoru, że spróbujmy o tym zapomnieć.
Podsumowując – taki podgatunek w serialach istniał od dawna i jakoś tam sobie radził. Co więc się stało w ostatnich latach, że nagle sypnęło kontynuacjami? Że nagle dostaliśmy serial Heroes Reborn czy kolejny sezon The X-Files? Odpowiedź oczywiście jest złożona. Po pierwsze – po prostu seriale są dziś kołem zamachowym popkultury i każdy sprawdzony pomysł może się znowu przydać. Po drugie – rosną budżety, tanieją efekty, więc coś, co jeszcze kilka lat temu wydawało się mało sensowne ekonomicznie, dziś już może być sensowne. Po trzecie – ludzie tęsknią za swoimi bohaterami sprzed lat. A mając dostęp do internetu, tęsknią głośno. Po czwarte wreszcie – i to bardzo ważne „czwarte” – wielu aktorów i twórców seriali przekonało się, że wcale nie tak łatwo powtórzyć sukces. Że udany tytuł w dorobku wcale nie oznacza, że teraz widzowie będą chcieli zobaczyć już każdy inny film, byle z tym aktorem. Bo przecież przez dekady taki był porządek rzeczy – aktor zdobywał popularność w serialu, a kiedy poczuł się już naprawdę pewnie, to rzucał to w cholerę i szedł do roboty w filmach kinowych. A potem, choćby przymierał głodem, to już nie chciał wracać do seriali. To już był dla niego zamknięty etap w życiu. Na szczęście renoma seriali znacznie wzrosła i teraz to już można bez wstydu. Na szczęście wielu aktorów kinowych dziś jest gwiazdami seriali. Więc i coraz częściej zdarza się, że jakaś gwiazda sprzed lat po cichu podkula ogon (a głośno mówi, że wreszcie dostała świetny scenariusz i teraz jest sens wrócić do postaci sprzed lat). I wracają. I trzymają kciuki, żeby ludzie znowu chcieli oglądać. A bywa różnie. Bo przecież coś, co dekadę czy dwie temu było super, dziś nie każdego musi tak samo bawić. Sami powiedzcie, czy wciągnęły Was nowe odcinki Archiwum X? Mnie tak, ale wcale mnie nie dziwi, że niektórzy nie czują już tu tej magii.
I jest jeszcze po piąte. Nowi gracze na rynku. Największym i najważniejszym jest oczywiście Netflix. Skoro to serwis, w którym można sobie oglądać mnóstwo seriali, to nic dziwnego, że jego szefowie, widząc co się ogląda i mając sporo pieniędzy (a mają), co jakiś czas wpadają na pomysł kontynuacji jakiegoś tytułu sprzed lat. Jaki sens ma dziś pokazanie co po latach stało się z bohaterami serialu Full House? Taki sam jak wszystko inne w tej branży – można, jadąc na nostalgii, zarobić na tym pieniądze. No i proszę – mamy Fuller House. Podobnie z Gilmore Girls. Pewnie trudno byłoby dziś namówić całą obsadę tego serialu na kolejny duży sezon, ale jako taki miniserial z epilogiem po latach – czemu nie? I proszę – Gilmore Girls: A Year in the Life czekają w Netfliksie na każdego, kto wcześniej obejrzy sobie siedem sezonów podstawowego serialu i wciąż będzie miał ochotę na więcej. Tak właśnie działa dziś serialowy rynek.
A my przecież wciąż chcemy więcej. Właśnie rusza serial 24: Legacy, kontynuacja wielkiego serialowego hitu z początku wieku. Kiefer Sutherland walczył tam ze złymi ludźmi przez osiem długich sezonów (czy też, za przeproszeniem, dób). Potem dwa lata temu wrócił jeszcze na dokładkę. I jak widać – producenci uznali, że wciąż jest zapotrzebowanie na więcej. Aktor już miał dosyć (tyle razy w tym serialu bronił prezydentów USA, że w końcu w innym sobie zagrał prezydenta), ale świat toczy się dalej. Uniwersum 24 ma się świetnie i czeka na kolejnych herosów. I właśnie dostajemy nowego. I jest równie szybko i mocno co poprzednio.
A to przecież nie koniec atrakcji w tym roku. W kwietniu przed nami Prison Break: Sequel i już nie mogę się doczekać, jak łapiąc się prawą ręką za lewe ucho, wyjaśnią powrót zza grobu Michaela Scofielda. Bo przecież w finale poprzedniej opowieści ostatecznie go uśmiercili. To znaczy – jak widać – nieostatecznie. Ot, urok seriali, prawda?
Ale tak naprawdę wszyscy czekamy na maj i nowe Twin Peaks. Przy całej kultowości tego tytułu sprzed lat to właśnie idealny przykład powrotu z podkulonym ogonem. David Lynch od bardzo dawna nie nakręcił nic nawet w ułamku tak kultowego i wreszcie dał się namówić na wielką powtórkę. To szansa, ale też i wielkie ryzyko. Choć, jeśli dobrze przyjrzeć się historii kina i telewizji, nieudane ciągi dalsze dość szybko znikają w niepamięci, nie uszkadzając właściwie renomy pierwowzoru, więc może z tym ryzykiem trochę przesadzam.
I oczywiście to nie koniec. Nie ma miesiąca byśmy nie słyszeli o nowych pomysłach. Ma być kontynuacja sitcomu Will & Grace. Ktoś zaczyna coraz głośniej mówić o nowej Dynasty. Co następne? Tak naprawdę to może być wszystko. I pewnie każdy z tych nowych tytułów będzie gdzieś na początku witany z radością, oczekiwaniem i jakimś kredytem zaufania. Bo przecież lubimy historie, które już znamy. Choć nie zawsze oczywiście się do tego przyznajemy, prawda?