W maju 1992 roku na rynek trafiła na rynek gra Wolfenstein 3D, za którą odpowiada amerykańskie studio id Software. Nie brak tu jednak polskiego akcentu – głównym bohaterem uczyniono bowiem Williama J. Blazkowicza, amerykańskiego żołnierza polskiego pochodzenia. Uwięziony w hitlerowskiej twierdzy mężczyzna nie ma innego wyboru, jak uciec z niewoli. W tym celu nie pozostanie mu nic innego, jak przedrzeć się przez zastępy wrogich żołnierzy, a także samego… Mecha-Hitlera.  Warto jednak zaznaczyć, że korzenie tej serii sięgają nieco dalej w przeszłość - już w latach 80. pojawiły się gry Wolfenstein i Beyond Castle Wolfenstein. Te oferowały jednak zupełnie inną, nastawioną na skradanie rozgrywkę. Dzieło id Software uznawane jest za start "głównej serii", a także przodka współczesnych gier FPS i wystarczy w nią zagrać, by od razu dowiedzieć się, dlaczego tak jest. To właśnie ten tytuł wprowadził wiele elementów, które po dziś uznawane są za główne wyznaczniki tego gatunku – mowa przede wszystkim o widoku z pierwszej osoby czy konstrukcji poziomów. Lokacje były tutaj dość rozległe (jak na możliwości sprzętu z lat 90.) i pełne poukrywanych sekretów, co z czasem stało się standardem także w konkurencyjnych produkcjach, jak Doom czy Shadow Warrior. W momencie premiery, duże wrażenie robiła też trójwymiarowa oprawa – i to mimo tego, że przeciwnicy byli tam płaskimi obiektami. Oczywiście, eksperymenty z 3D pojawiały się w branży gier już znacznie wcześniej, bo jeszcze w latach 80. można było się z tym spotkać m.in. w Battlezone, Pole Position czy Microsoft Flight Simulator. Tam mieliśmy jednak do czynienia ze znacznie prostszą, wręcz minimalistyczną oprawą, a Wolfenstein 3D robił znacznie lepsze wrażenie. I chociaż id Software pożegnało się z marką po zaledwie jednej odsłonie, to z czasem była ona kontynuowana przez inne ekipy deweloperów. Na dosłowny powrót do twierdzy Wolfenstein musieliśmy jednak czekać długo, bo do 2001 roku. To właśnie wtedy na rynek trafiło Return to Castle Wolfenstein, stworzone przez studio Gray Matter Interactive. Fabularna kampania znacznie rozszerzała całe uniwersum o tajne eksperymenty, tajemnicze i niebezpieczne bronie czy superżołnierzy. I solowa rozgrywka była co najmniej przyzwoita, to prawdziwa siłą tego tytułu tkwiła gdzie indziej – w dopracowanej i niezwykle wciągającym trybie multiplayer, przy którym gracze spędzali dziesiątki czy nawet setki godzin. Dwa lata później zadebiutowało darmowe Enemy Territory, które oferowało wyłącznie zabawę w sieci i przez lata cieszyło się ogromnym, niesłabnącym zainteresowaniem. Na kolejną grę z serii ponownie trzeba było czekać długo, bo aż do 2009 roku, kiedy to zadebiutował… po prostu Wolfenstein. Tym razem zrezygnowano z numeracji czy podtytułów i kolejny raz wrzucono graczy w kamasze Blazkowicza. Bohaterski żołnierz musiał uratować świat przed zagrożeniem ze strony nazistów, którzy tym razem zamierzali wykorzystać „Czarne Słońce” do dominacji nad światem. Odsłona ta okazała się jednak umiarkowanym sukcesem – zebrała raczej przeciętne oceny, a i jej sprzedaż nie zachwycała. W ciągu pierwszego miesiąca od premiery sprzedano zaledwie 100 tysięcy egzemplarzy, co nie było zbyt dobrym wynikiem. Prace nad kolejną częścią rozpoczęły się zaledwie rok później, ale na końcowy efekt w postaci Wolfenstein: The New Order musieliśmy czekać do roku 2014. Studio MachineGames i Bethesda wprowadziły markę Wolfenstein w nową erę – i to pod każdym względem. Tym razem akcję osadzono w alternatywnej rzeczywistości po II wojnie światowej, która zakończyła się zwycięstwem nazistów. Blazkowicz nie mógł więc pozwolić sobie na emeryturę i raz jeszcze zabrał się z walkę ze złem. W The New Order zrezygnowano z elementów nadprzyrodzonych i zastąpiono ją zaawansowaną technologią. Naziści wykorzystywali więc wymyślne bronie i roboty do dominacji nad światem. Na szczęście Blazko również nie pozostawał bezbronny i mógł korzystać z różnych narzędzi destrukcji, a nawet korzystać z broni w obu rękach. Wprowadzono tu również system osłon, a także w większej mierze skupiono się na fabule. Na szczęście sam gameplay pozostał bez większych zmian i nadal była to pełna efektownej akcji strzelanka w starym, dobrym stylu.   Rok po premierze Wolfenstein: The New Order zadebiutował samodzielny dodatek – The Old Blood. Również on był całkiem udany i spotkał się z uznaniem, chociaż pewne jego aspekty krytykowano. Niektórzy narzekali na słabszą ich zdaniem historię czy irytujące segmenty ze skradaniem. Wolfenstein II: The New Colossus, bezpośrednia kontynuacja The New Order, zadebiutowało w 2017 roku, a MachineGames ponownie pokazało klasę, tworząc grę pod praktycznie każdym względem większą i lepszą od poprzedniczki. Historia w dalszym ciągu prezentowała zmagania Blazkowicza z nazistami w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej. Jeszcze większy nacisk położono tutaj na kinowy sposób przedstawiania historii i prezentowania postaci, a Jason Faulkner z serwisu Game Revolution pokusił się nawet o stwierdzenie, że w The New Colossus można poczuć się tak, jakby było się wewnątrz kinowego blockbustera. Dopracowano też rozgrywkę – model strzelania  stał się jeszcze bardziej satysfakcjonujący, a w ręce graczy trafił niezwykle zróżnicowany arsenał broni. Z czasem gra doczekała się też trzech fabularnych dodatków z cyklu The Freedom Chronicles, które prezentowały historie innych postaci walczących o uwolnienie USA od nazistów. I tak dochodzimy do najnowszej odsłony cyklu, czyli wydanego niedawno Wolfenstein Youngblood z córkami Blazkowicza w roli głównej. To bardzo specyficzny tytuł – z jednej strony mamy do czynienia z kontynuacją poprzednich gier MachineGames i jest tutaj naprawdę wiele elementów znanych z poprzedniczek, ale też sporo nowości, z których część jest dość kontrowersyjna. Wyraźnie widać, że twórcy chcieli nieco poeksperymentować z formułą cyklu. Wprowadzono tutaj np. możliwość gry w kooperacji, a także otwarty świat i więcej elementów kojarzących się z grami RPG czy loot-shooterami. Mowa m.in. o awansowaniu na kolejne poziomy doświadczenia, odblokowywaniu umiejętności i ulepszaniu sprzętu. Nie wszystkim do gustu przypadły też mikrotransakcje.
fot. Bethesda
+15 więcej
Wspominając o serii Wolfenstein nie sposób pominąć też związanych z nią kontrowersji. Wolfenstein 3D jest jedną z produkcji, która przyczyniła się do zakazu wykorzystywania pewnych symboli w grach wideo dystrybuowanych w Niemczech. Zakaz ten funkcjonował aż do 2018 roku – dopiero wtedy podjęto decyzje, która traktuje gry, tak jak inne dzieła popkultury i zezwala na stosowanie m.in. symboliki nazistowskiej w pewnych przypadkach. Wcześniej dochodziło jednak do wyjątkowo dziwnych sytuacji – w niemieckiej wersji Wolfenstein II: The New Colossus ocenzurowano nie tylko swastyki, ale też samego Adolfa Hitlera, który pojawia się tam bez wąsa, a jedna z postaci zwraca się do niego per „mein heiler” i „mein Kanzler”. Wspomnianą scenę, zarówno w wersji ocenzurowanej, jak i pozbawionej cenzury, możecie zobaczyć poniżej. W czym tkwi fenomen cyklu Wolfenstein? Przede wszystkim w prostocie. Nie są to skomplikowane gry, a zdecydowaną większość rozgrywki w nich to eliminowanie kolejnych zastępów nazistów. To, w połączeniu z satysfakcjonującym modelem strzelania jest zaś zwyczajnie dobrą rozrywką. Twórcom udało się wypracować wciągającą formułę rozgrywki, która sprawdza się od 27 lat – zmienia się oprawa, ale podstawy rozgrywki nadal są niezmienione. I dobrze, bo reakcje graczy na nowe odsłony, w tym nieco gorsze przyjęcie eksperymentalnego Youngblood, wyraźnie pokazują, że takie podejście się sprawdza. Nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na kolejny powrót Blazko.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj