Binge-watching niszczy seriale - cały sezon w dniu premiery był pomyłką
Netflix wprowadził model dystrybucji seriali w stylu binge-watching. To znaczy, że od razu daje nam całe sezony. Uważam, że psuje to odbiór seriali.
Binge-watching tak naprawdę nie istniał przed Netflixem. To ten serwis wprowadził modę na oglądanie kilku odcinków z rzędu, co łączy się z modelem dystrybucji całego sezonu w dniu premiery. Było to coś innego, bo widzowie byli przyzwyczajeni do emisji cotygodniowej. Binge-watching stał się bardzo popularny. Jednak po latach coś się zmieniło, bo odbiorcy są podzieleni w tej kwestii. Coraz częściej słychać słowa krytyki. Dodam więc kilka słów od siebie: to niszczy seriale i ich odbiór!
Cały sezon na premierę, czyli krótka uwaga widza
Binge-watching generuje sporo problemów. Po premierowym weekendzie serial staje się wspomnieniem, a uwaga użytkowników skupia się na szukaniu czegoś nowego. Takim sposobem produkcje odcinkowe przestają odgrywać istotną rolę w popkulturze. Nie ma tego tygodniowego oczekiwania ani innych rzeczy, które się z nim wiązały – rozmyślań, dyskusji, rozmów. Tytuł zostaje obejrzany, odznaczony, zapomniany. Tego typu produkcje absolutnie nie generują zaangażowania! Wyjątków było naprawdę niewiele.
Do wyjątków na pewno można zaliczyć Wednesday, ale dwa lata oczekiwania na drugi sezon osłabiło jej popularność. Sporo szumu narobił pierwszy sezon Wiedźmina czy Squid Game. Co ciekawe, ten drugi serial stał się popularny nie w dniu premiery, a dopiero po czasie, co samo w sobie jest pewnym ewenementem i fenomenem na niespotykaną skalę. Czy inne seriale skupiły na sobie uwagę fanów popkultury na dłużej niż jeden weekend?
Wielkie i głośno promowane tytuły jakoś sobie radzą i notują dobre wyniki, ale i tak nie generują wielkich emocji. O rozmowach na ich temat trwających przez tygodnie nie ma nawet mowy. Gorzej jest z mniejszymi tytułami, które nie mają ogromnego budżetu na promocję – to one są najbardziej poszkodowane. Znikają ze strony głównej serwisu, przytłaczane przez działania algorytmów. Ileż perełek może nas ominąć przez to podejście platformy streamingowej? Wiadomo, że taki Fallout poradzi sobie lepiej niż koreański Parasyte: The Grey. A sytuacje podobne do tej z Reniferkiem, który zostaje "odkopany" prawie dwa tygodnie po premierze, mają miejsce naprawdę rzadko. Ile razy widzieliście coś takiego? Raz na rok? Wiele projektów przechodzi bez echa i znika w głębinach zapomnienia. A winą za to można obarczyć właśnie całosezonową formę emisji.
Netflix ma problem i o tym dobrze wie
Forma emisji seriali wpływa też na pracę Netflixa. Twórcy – przez krótkie zainteresowanie widzów – muszą non stop produkować treści, by co tydzień proponować coś nowego. A to odbija się na jakości. I choć oferta jest spora, to wciąż towarzyszy nam myśl, że nie mamy co oglądać. Czy warto poświęcać czas na nowy hiszpański, niemiecki, koreański czy turecki serial, gdy opinie o nim nie są zbyt dobre? Nasz czas jest cenny. Serwis streamingowy, pomimo starań i chęci, nie jest w stanie zaspokoić potrzeb i oczekiwań w takim modelu. W ten sposób koło się zamyka.
Najbardziej kuriozalne jest to, że sami włodarze Netflixa mają świadomość wad tego, co spopularyzowali. W ostatnich latach standardem stało się dzielenie sezonów na dwie części. Choć przedstawiciele serwisu twierdzą, że nie zmienią formy dystrybuowania seriali, wszystko wskazuje na to, że chcieliby to zrobić. Dobrze wiedzą, że serwowanie nowego hitu raz w tygodniu nie jest możliwe. Zdają sobie też sprawę, że użytkownicy po obejrzeniu danego tytułu często rezygnują z subskrypcji, bo wiedzą, że nie dostaną nic ciekawego w bliskiej przyszłości. Platforma, która ma najwięcej treści na tle konkurencji, siłą rzeczy traci na tym, co miało być jej zaletą.
Zaangażowanie kluczem do sukcesu seriali
Wszyscy odpowiedzialni za tworzenie treści doskonale wiedzą, że dostarczanie odcinków raz na tydzień jest lepszym wyborem. Ta forma – nazwijmy ją telewizyjną – sprawdza się też na platformach streamingowych. Netflix jest jedynym serwisem serwującym cały sezon na premierę. Prime Video okazjonalnie daje sezon lub więcej odcinków za jednym zamachem (ostatnio Fallouta). Osoby decyzyjne w Disney+, SkyShowtime, Apple TV+, HBO Max oraz w Prime Video wiedzą doskonale, że odcinek serwowany raz na tydzień budzi zaangażowanie i związuje subskrybenta na dłużej. Jeśli widzowi podoba się serial, to wykupuje dostęp – czeka na kolejne odcinki, a przy okazji sprawdza inne tytuły i nowości. Ten model nie pozwala stracić użytkownika, który wciąga się w hity emitowane na bieżąco.
Zaangażowanie to klucz do sukcesu, o czym doskonale wiedzieli twórcy telewizyjni. To ono sprawia, że widz odczuwa niesamowite emocje, oczekując na kolejny odcinek. Za przykład mogą posłużyć hity z początku złotej ery seriali – Zagubieni oraz Skazany na śmierć. Oba były fenomenem na zaskakującą skalę. Działy się w nich rzeczy tajemnicze, szokujące i ekscytujące, a wykorzystanie cliffhangera jako narzędzia budującego zaangażowanie, było strzałem w dziesiątkę. Dla przypomnienia: cliffhanger to dramatyczne zakończenie odcinka w kulminacyjnym momencie, gdy napięcie sięga zenitu. Oba wspomniane tytuły wiedziały, co pokazać, by widzowie z niecierpliwością czekali na kolejny odcinek. Fani rozpoczynali dyskusje, tworzyli teorię i spekulowali na temat tego, jak to się potoczy. To wspólne oczekiwanie, a później oglądanie epizodu w tym samym czasie było doświadczeniem, które współcześnie działa w taki sam sposób tylko przy najlepszych jakościowo serialach. Takich emocji i takiego zainteresowania Netflix nigdy nie osiągnie wrzucaniem sezonu za jednym zamachem. Ich model dystrybucji niszczy rozrywkę.
Czy zdajecie sobie sprawę, że Gra o tron byłaby uboższa, gdybyśmy od razu dostawali całe sezony? Jak myślicie – czy byłyby wówczas tworzone teorie dotyczące Jona Snowa? Czy fani dyskutowaliby godzinami o TYCH cliffhangerach związanych z jego postacią? A przecież inne hity szły nawet dalej – jak choćby w legendarnym już finale 6. sezonu The Walking Dead. Pamiętacie Negana z kijem bejsbolowym i grupę bohaterów? Oglądaliśmy scenę z perspektywy zabijanego. Kim był ten nieszczęśnik? Tego nie wiedzieliśmy. Czy naprawdę trzeba mówić, jakie emocje się z tym wiązały? Fani miesiącami dyskutowali, spekulowali i snuli teorie, KTO zginął? A tytułów, które współcześnie wywoływały zaangażowanie na takim poziomie, było wiele. Do głowy przychodzi mi m.in. WandaVision i pierwszy sezon Westworld. Oglądanie seriali to doświadczenie! Towarzyszy temu ekscytacja, wielkie i głębokie emocje, a także długie dyskusje. To wszystko buduje określoną atmosferę wokół danej produkcji. Seriale zostały wymyślone właśnie po to, by oglądać je w odstępach czasowych.
Binge-watching, a model dystrybucji
Nie mogę powiedzieć, że binge-watching jest całkowicie zły. Ma swoje zalety, bo niektórzy nie mają czasu na cotygodniowe seanse. Często też sięgamy po coś starszego, co miało już premierę jakiś czas temu. To jednak inne doświadczenie, które nigdy nie odda tych emocji, poziomu rozrywki i zdumienia, jakie odczuwało się podczas emisji na bieżąco. Nie ma na to szans i musimy to zaakceptować.
Emisje odcinków raz na tydzień pozwalają na chłonięcie tego, co w serialu jest najważniejsze. Pomyślcie tylko – gdy w szokującym epizodzie ginie główna postać, to emocje są jeszcze bardziej potęgowane. Mamy czas je przetrawić i przejść pewnego rodzaju żałobę, bo jesteśmy już wciągnięci w losy bohaterów.
Być może kiedyś Netflix nie będzie mieć wyboru i zmieni model emisji, dzięki czemu uzyska jeszcze lepsze wyniki finansowe. Na ten moment niestety się na to nie zanosi, bo liczba subskrybentów wciąż rośnie (zwłaszcza po wprowadzeniu zakazu dzielenia się kontem). Na szczęście inne platformy serwują odcinki raz na tydzień, dzięki czemu gwarantują rozrywkę, do jakiej seriale zostały wymyślone. Oby jak najwięcej tytułów tworzyło zaangażowanie na poziomie Westworld, Gry o tron, Lost czy WandaVision. Będą to piękne i niezapomniane chwile.