Cult classics - jak przejść od klapy finansowej i artystycznej do miana klasyka?
Kiedy myślimy o kultowych filmach, zwykle przed oczami pojawiają nam się sceny z Harry’ego Pottera, Władcy Pierścieni czy Gwiezdnych Wojen. Jednak żaden z nich nie zalicza się do osobliwej grupy cult classics.
Cult classics to coś, co trudno zdefiniować. Postaram się jednak tego podjąć w tym artykule. To określenie, jak można się domyślić, jest stosowane, by wyodrębnić kultowe filmy, które – w przeciwieństwie do takich produkcji jak Harry Potter, Diuna czy Matrix – nie osiągnęły zbyt dużego sukcesu w trakcie premier. Powiem nawet więcej – część z nich została po prostu zmieszana z błotem przez krytyków, bo ich pierwsze recenzje były tragiczne. A jednak przetrwały próbę czasu i później urosły do miana klasyków. Wpływ na to miała mała, ale wyjątkowo lojalna grupa fanów, która utrzymywała ich legendę przy życiu, aż pojawiły się następne pokolenia dziwaków, które z identycznym oddaniem i miłością pielęgnowały pamięć tych dzieł przez następne lata.
Jako że sama kocham wiele filmów, które zwykło zaliczać się do tego grona, postanowiłam rozłożyć to określenie na czynniki pierwsze i przeprowadzić Was po najciekawszych tytułach, które zyskały to miano. Zadajmy więc to pytanie jeszcze raz: czym są cult classics?
Cult classics są przeciwieństwem blockbusterów
Cult classics to właściwie przeciwieństwo mainstreamu. W dobie wielkich korporacji – które finansują blockbustery i sequele znanych franczyz, niepozwalających Indianie Jonesowi odejść na emeryturę, czy raz na zawsze zamknąć bramy Parku Jurajskiego – sama idea wydaje się dość abstrakcyjna. Chodzi bowiem zwykle o produkcje, które w trakcie premiery nie odniosły sukcesu komercyjnego, ale przetrwały próbę czasu dzięki wiernym fanom. W ten sposób ich legenda przeżyła wiele innych filmów, które co prawda zarobiły więcej, ale później odeszły w zapomnienie.
Do cult classics często, choć nie zawsze, zaliczają się też produkcje niskobudżetowe, czego najlepszym przykładem są Sprzedawcy. To film o zwykłych ludziach, zagranych przez niezbyt doświadczonych aktorów, którego akcja rozgrywa się w sklepie spożywczym. Bez pościgów, wybuchów czy CGI. Kolejnym często przytaczanym przykładem jest El Mariachi, western z zawrotnym budżetem 7000 dolarów. Ta cecha także jest przeciwieństwem blockbustera, który kusi widzów właśnie tym, że wszystko jest większe, droższe i jeszcze bardziej gwiazdorskie niż poprzednio.
Trudno powiedzieć, czemu tak wiele filmów niskobudżetowych zalicza się do cult classics. Moim (bardzo zresztą subiektywnym) zdaniem, gdy nie masz pieniędzy na film, a i tak robisz wszystko, by go zrealizować, to (niezależnie od efektu) nie można ci odmówić pasji. A to właśnie ona często sprawia, że wokół danej produkcji tworzy się wspomniany kult – grupa szalenie oddanych fanów, właściwie niemal subkultura, która ciągle chce o nim dyskutować i ponawiać seans. Moim ulubionym przykładem jest Ed Wood – jego filmy były komercyjną klapą, a pośmiertnie dostał nagrodę dla najgorszego reżysera wszech czasów. A jednak dzisiaj jest cała masa osób, które szczerze kochają jego twórczość. Szczególną popularność zdobyły tytuły, takie jak Glen czy Glenda, Narzeczona potwora i Plan dziewięć z kosmosu. Wśród wielbicieli filmowca jest sam... Tim Burton, który nakręcił o nim film Ed Wood z Johnnym Deppem w roli głównej. Polecam go gorąco, bo idealnie oddaje fenomen tej postaci.
Tak złe, że aż dobre. No i dziwne
Okej, ale jakie są to filmy? Zwykle takie, które lwia część widzów i krytyków uznała za co najmniej... oryginalne lub dziwne. Najlepszym przykładem może być musical The Rocky Horror Picture Show o szalonym naukowcu, który przeprowadza eksperymenty w swoim zamku na odludziu i nosi damskie ubrania. Mamy też Głowę do wycierania, być może najbardziej osobisty film Davida Lyncha, w którym główny bohater niespodziewanie zostaje ojcem dziecka wyglądającego jak potwór. Mimo upływu lat horror wciąż wzbudza wielkie emocje. Kolejne pokolenia mają coś do powiedzenia na jego temat, w tym Gen Z. Niedawno na TikToku był zresztą ciekawy trend, wypełniony młodymi osobami, które współczuły i chciały zająć się odrzuconym maluchem, a nawet z pasją mówiły o tym, że rodzina Addamsów na pewno by je pokochała i takie powinno być zakończenie tej historii.
Część osób też do tej kategorii zalicza produkcje tak złe, że aż dobre – czyli takie, które nie są wysokiej jakości, ale oglądanie ich sprawia frajdę. Chociażby wspomniany wyżej Ed Wood, o którym mówi się, że cierpiał na całkowity brak talentu. Jego cechą charakterystyczną było na przykład to, że niemal nigdy nie powtarzał ujęć. W ciągu dnia pracy, gdy większość kolegów po fachu nakręciła zaledwie jedną scenę, on miał ich już co najmniej kilkanaście. Do takich "dziwaków" przemawiających do wąskiego grona odbiorców (a jednocześnie uznawanych za cult classics) zalicza się filmy: Komornicy, Różowe flamingi z ikoniczną drag queen Divine czy moje ukochane Mordercze klowny z kosmosu.
Niektórzy śmieją się, że z czasem niesławna Madame Web właśnie w ten sposób zyska miano kultowej – jest coś wspaniałego w oglądaniu czegoś tak złego, że aż śmiesznego. A Zmierzch? Fani i ekshejterzy do dzisiaj pamiętają najgorsze kwestie z filmu: "Where the hell have you been, loca?" i "You imprinted on my daughter?!". I wspaniale bawili się podczas kinowego seansu, który odbył się w 2023 roku. Oczywiście, nie twierdzę, że Zmierzch czy Madame Web są cult classics – daleko im do tego, szczególnie że ekranowe przygody Belli i Edwarda rozbiły bank. Chodzi raczej o to, że filmy zaliczające się do tej kategorii są specyficzne. Często dziwne, campowe. Tak złe, że aż kocha się je oglądać. Odrzucające dla przeciętnego widza i niezrozumiałe dla przeciętnego krytyka. Ta zasada nie zawsze się sprawdza, ale wiele osób właśnie w ten sposób rozpoznaje cult classics.
Cult classics kontra marketing
Tak jak wspomniałam, do tej kategorii zaliczają się szczególnie filmy, które nie odniosły sukcesu komercyjnego. Można by się zastanawiać, dlaczego tak się stało. Czasem najzwyczajniej w świecie produkcja nie trafiła do tych osób, do których powinna. Moim ulubionym przykładem jest horror Zabójcze ciało, bo marketingowcy próbowali złapać widzów na seksowną Megan Fox. Tymczasem film miał wyjątkowo feministyczny wydźwięk i był swego rodzaju przeciwieństwem tego, co próbowano sprzedać. Być może wierzono, że tylko w ten sposób tytuł przyciągnie męskich widzów, szczególnie nastoletnich. Krytyk Roger Ebert nazwał nawet Zabójcze ciało "Zmierzchem dla chłopców". Produkcja dopiero z czasem zyskała wierne grono fanów, którzy prawdopodobnie w trakcie kinowej premiery nie mieli nawet pojęcia, że dzieło zostało stworzone właśnie dla nich.
O takich filmach, które stały się ofiarami złego marketingu, mogłabym mówić godzinami. Chociażby Sucker Punch Zacka Snydera! Poszłam też z grupą znajomych do kina, by obejrzeć Crimson Peak. Wzgórze krwi. Tylko ja wyszłam zadowolona z seansu. Dlaczego? Bo produkcję reklamowano jako standardowy horror, a nie opowieść przesiąkniętą gotyckim klimatem. Różne rzeczy można zaliczyć do kina grozy, ale jednak jest różnica pomiędzy Halloween a Draculą. To tak, jakby ktoś spytał się mnie o zabawnego slashera, a ja radośnie zaproponowałabym mu Milczenie owiec.
Wcześniej wspomniałam, że produkcje zaliczane do cult classics są dziwne. I tak złe, że aż dobre! To jednak tylko jedna strona medalu. Bo choć dziwaczne niemal zawsze są, to czasem mamy do czynienia z naprawdę wysoką jakością, która po prostu w trakcie premiery nie została z różnych względów doceniona. Weźcie pod uwagę, że tak znane filmy, jak Zabójcza piękność czy Labirynt, poniosły swego rodzaju porażkę komercyjną, a przecież dzisiaj znajdują się w kanonie popkultury!
Wybrane cult classics
Dlaczego cult classics tak trudno zdefiniować?
Na koniec wróćmy na chwilę do początkowego dylematu: dlaczego tak trudno jest zdefiniować cult classics? Jeśli przyjrzeć się popularnym listom, które polecają tego typu filmy, z całą wiedzą, którą przedstawiłam Wam powyżej, można zauważyć, że nie wszystkie tytuły odhaczają każdą opisaną przeze mnie cechę. Czasem ludzie, myśląc o cult classics, stawiają na pierwszym miejscu tę dziwność i inność. Zapominają o tym, że to określenie często służy temu, by jakoś wyróżnić na tle innych klasyków te produkcje, które najzwyczajniej w świecie nie spodobały się początkowo nikomu – ani przeciętnemu widzowi, ani krytykowi (jeśli ci w ogóle zdecydowali się wybrać do kina na seans).
Podczas oglądania filmów, takich jak Sok z żuka czy Rodzina Addamsów, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z cult classics, ponieważ hołubią inność i dziwność. Jednak wiele osób wykluczy je właśnie dlatego, że osiągnęły duży sukces komercyjny i były atrakcyjne także dla przeciętnego widza. Forbes, definiując cult classics, odrzucało też pozycje takie jak Oto Spinal Tap, które – choć miały wiele wspólnego z tym określeniem – już w trakcie premiery dostawały pozytywne recenzje i szumne określenia typu "Najlepszy film roku". Część osób stanowczo też odrzuca dzieła, które zdobyły ważne filmowe nagrody. W końcu jest to jakiś wyznacznik artystycznego sukcesu.
Chodzi o to, że naprawdę trudno znaleźć film, który spełniałby wszystkie przedstawione kryteria. Dlatego podczas tworzenia list "Najlepszych cult classics" często mniej lub bardziej nagina się te zasady. Jeśli chodzi o mnie – gdy natykam się na cult classics, po prostu to czuję. Te produkcje nie chodzą utartymi szlakami i zawsze udaje im się mnie zaskoczyć. A jeśli także lubicie takich "dziwaków", to zdecydowanie zapraszam w komentarzach do dzielenia się swoimi ulubieńcami. W tym artykule dotknęłam zaledwie czubka góry lodowej (gdzie Heathers, But I'm a Cheerleader i Big Lebowski?!).