Ostatni samuraj był okrzyknięty przykładem white saviour. Moim zdaniem niesłusznie
To nie daje mi spokoju - Ostatni samuraj nie jest przykładem white saviour! Dlaczego?
Każdy, kto oglądał filmy hollywoodzkie, doskonale zna motyw white saviour. W telegraficznym skrócie: w produkcji pojawia się „biały wybawca” (zazwyczaj grany przez znanego aktora). Bohater ten ratuje jakąś osobę lub grupę ludzi innej rasy czy z innej kultury, której grozi zagłada. Oczywiście, taka postać zawsze przeżywa. Ten motyw pojawia się nawet w kultowych filmach, a przykładem może być Lista Schindlera. Jest jednak jeden tytuł, w którym widzowie niesłusznie dostrzegają white saviour. Chodzi o dzieło Edwarda Zwicka – Ostatniego samuraja. Dlaczego ten osąd jest niezwykle krzywdzący dla obrazu twórcy Krwawego diamentu?
Zacznijmy od początku. Głównym bohaterem filmu jest kapitan armii amerykańskiej, Nathan Algern (Tom Cruise). To weteran wojny secesyjnej, uznawany za bohatera. On jednak za herosa się nie uważa. Wręcz przeciwnie – w jego mniemaniu bliżej mu do zbrodniarza wojennego. Prześladują go wspomnienia o niewinnych ludziach, za których śmierć on i jego ludzie odpowiadają. Z powodu tych wizji bardzo często zagląda do kieliszka. A jednak to on zostaje wyznaczony do bardzo ważnego zadania. Ma udać się do Japonii, aby wyszkolić żołnierzy władcy tego kraju, Imperatora Meiji. Wcześniej zajmujący się ochroną tego terytorium samurajowie, czyli wojownicy do wynajęcia, się zbuntowali. Wyszkolona armia ma ich ujarzmić i podporządkować władcy. Podczas jednej z potyczek Algern zostaje pojmany przez lidera buntowników Katsumoto (Ken Watanabe). Kapitan z początku jest niechętny tubylcom (i to ze wzajemnością). Z czasem zaczyna poznawać ich tradycje i sposób bycia. Zaprzyjaźnia się z nimi, co sprawia, że postanawia odwrócić się od armii cesarza i stanąć po stronie samurajów.
Twórca filmu jest często niesłusznie oskarżany o wykorzystanie wspomnianego motywu „białego zbawcy”, w którym to główny bohater przybywa do odległej krainy i ratuje ludzi i ich kulturę. Być może dlatego, że Tom Cruise jest ucieleśnieniem typowego amerykańskiego bohatera. A może dlatego, że część widzów błędnie interpretuje Nathana Algrena jako tytułowego "Ostatniego samuraja" (nie pomógł w tym marketing i plakaty z twarzą aktora oraz wielkim napisem: "Tom Cruise. The Last Samurai"). W rzeczywistości produkcja jest całkowitym przeciwieństwem tego schematu. Dlaczego?
Gołym okiem widać, że to nie on ich ratuje, tylko oni jego. Algern na początku filmu to ktoś głęboko nieszczęśliwy i zgorzkniały. To wrak człowieka. Czuje, że zmarnował swoje życie, a sława nic dla niego nie znaczy. Wyrzuty sumienia doprowadziły go na skraj przepaści. Czuje się niepotrzebny, więc gdyby nie nowe zadanie, pewnie po prostu spróbowałby odejść z tego świata. W niewoli odkrywa fakt, że samurajowie tak naprawdę nie traktują go jak więźnia. To rozmowy i interakcje z pozostałymi mieszkańcami (zwłaszcza z Katsumoto), sprawiają, że zaczyna kwestionować to, w co do tej pory wierzył.
Na początku bohater patrzy na swoich wrogów z perspektywy żołnierza – pewnie jak na wszystkich swoich adwersarzy. Dopiero z czasem zaczyna na nich spoglądać oczami zwykłego człowieka. Nie widzi w nich dzikusów, tylko osoby niezwykle inteligentne, dobre, bezinteresowne – osoby, które kochają swoją ojczyznę, ale nienawidzą tego, czym się stała! Dzięki kodeksowi bushido kapitan znajduje to, co być może kiedyś miał, ale jego profesja mu to zabrała – szczęście, spokój i honor. Prawdopodobnie po raz pierwszy czuje, że ma o co walczyć.
Ciekawym wątkiem jest też opieka, którą Nathan otrzymuje od rodziny samuraja (tego, którego zabił podczas walki w lesie). Jej członkowie w końcu zaczynają się do niego przywiązywać, a dzieci widzą w nim nowego ojca. To kompletnie zbija go z pantałyku. Spodziewał się raczej nienawiści za to, co zrobił. Jednak żona poległego wojownika doskonale wie, że wrogość nie zwróci jej męża. Zdaje się rozumieć fakt, że Algern wykonywał rozkazy i któryś z nich musiał zginąć w tej walce. Dobroć tej rodziny i ich kompletna bezinteresowność jeszcze bardziej przekonują bohatera do tego, po której stronie konfliktu powinien stanąć. Samurajowie wiedzą, że prawdopodobnie będzie to ich ostatnia walka, ale i tak biorą w niej udział. Wierzą w swoje wartości i nie mają zamiaru się ich wyrzec – nawet w obliczu śmierci! Jest to dla Algerna pierwsza bitwa, w której naprawdę czuje, że walczy o coś ważnego.
Film ten jest celną krytyką dzisiejszego świata, który wciąż się zmienia. Pojawiają się nowe technologie i nowe przejawy kultury, przez co coraz mniej czasu poświęcamy tradycji. Imperator (na początku marionetka władzy) w końcowej scenie mówi: "Marzyłem o zjednoczonej Japonii. O kraju silnym, niezależnym i nowoczesnym. Teraz mamy drogi kolejowe, działa, zachodnie ubrania. Ale nie możemy zapomnieć, kim jesteśmy i skąd pochodzimy". To jest przesłanie tego filmu. Należy pamiętać o swojej przeszłości. Nie można się jej wstydzić. W dzisiejszym świecie jest wiele podziałów – ze względów politycznych czy rasowych. Ten film opowiada o przyjaźni ludzi z kompletnie różnych światów. Wydawałoby się, że dzieli ich zbyt wiele, aby mogli się porozumieć, ale wspólne wartości, takie jak honor czy lojalność, potrafiły ich zbliżyć. Z wrogów stali się przyjaciółmi. Może to rada dla nas? I dowód, że bez względu na wszystko można się dogadać i żyć wspólnie na jednej ziemi? Skoro Algrenowi to się udało, być może kiedyś uda się to nam wszystkim.
Warto dodać, że oskarżenia pod adresem Ostatniego samuraja skomentował sam Ken Watanabe, prawie dwie dekady później. W rozmowie z The Guardian wyznał:
Aktor zapisał się w historii jako czwarty mężczyzna pochodzenia japońskiego nominowany do Oscara w kategorii Najlepszy aktor drugoplanowy – właśnie za rolę Katsumoto.