Potrafię sobie wyobrazić, że gdzieś tam w Hollywood problemy Gilliama z realizacją jego wymarzonego projektu sprowadzono już do roli branżowego żartu, którego puenta brzmiała: „prędzej Terry nakręci Don Kichota”. Tyle że rzeczony Terry na Hollywood miał zawsze wywalone.
I skądinąd słusznie, bo radził sobie to mniej, to bardziej oddalony od systemu producenckiego, zachowując artystyczną niezawisłość, która w jego przypadku nie jest bynajmniej pustym hasełkiem. Może, przystając na ustępstwa i idąc na korporacyjne kompromisy, nakręciłby rzeczy lepsze, ale nawet jeśli, to bezsprzecznie mniej swoje. Przed pokazem filmu na Nowych Horyzontach mówił, że dopisało mu szczęście, bo inwestorka, starsza pani, która wyłożyła trzy miliony zielonych z przepastnej kieszeni, zdecydowała się na ten krok po obejrzeniu dokumentu o tej swoistej donkiszoterii Gilliama. Nie sądzę jednak, że pożałowała biednego człowieka od lat siłującego się z losem, gdyż ten legendarny już upór nie budzi litości, lecz szacunek. Bo obojętne, co się mu przez te ćwierćwiecze z okładem przytrafiało, ten naturalizowany Brytyjczyk, który całkiem świadomie wyrzekł się swojej amerykańskości, konsekwentnie parł naprzód, będąc jednak swoistym ekwiwalentem Don Kichota tylko do niedawna, gdyż przecież nareszcie mu się udało.
Trudno też powiedzieć, żeby Gilliam, tak jak ten jego na poły obłąkany, słynny piewca rycerskiego etosu, minął się ze swoją epoką, nic bardziej mylnego. Faktem jest, że jego kino to na pewnym poziomie nostalgiczna wycieczka ku bezpowrotnie utraconym lądom, które dawno już zniknęły za horyzontem dorosłości, ale niesprawiedliwym byłoby tak dorobek byłego członka trupy Pythona banalizować. Zresztą czy można być za starym na fantazję? Niech odpowiedź na to cokolwiek retoryczne pytanie pozostanie zawieszona. Człowieka, który zabił Don Kichota nie da się chyba rozpatrywać inaczej niż poprzez pryzmat drogi krzyżowej, jaką przeszedł Gilliam, z korzyścią i stratą dla filmu, ale błędem byłoby odrywać go od kontekstu, choć broni się i jako autonomiczne dzieło. Nic nie rodzi się bowiem z próżni. Jest to nic innego jak logiczna i naturalna kontynuacja tego, co fascynuje go od lat, a zarazem puenta nawet nie tyle opowieści o powstawaniu tego konkretnego tytułu, co traktującej o roli artysty jako takiego. Donkiszoteria nie jest w tym ujęciu daremną robotą i bezkresnym toczeniem głazu pod stromą górkę, ale aktem sprawczym. Terry Gilliam, choć w oczy dmuchał mu huragan, nie zaprzestał dążyć do swego. Lecz protekcjonalnym byłoby uznanie, że jego filmowi należy bić pokłony za sam fakt, że powstał, bynajmniej. Człowiek, który zabił Don Kichota to rzecz porysowana, pęknięta, ale nie wykluczam, że dodaje jej to uroku. Nie zmaterializowało się arcydzieło, nie powstał film idealny, ani nawet wyjątkowo udany. Gdyby nie te trzydzieści lat męczarni, pewnie machnęlibyśmy ręką, szczególnie po tragicznej The Theory of Everything
Ale mamy tu do czynienia z klasyczną funkcją kina, jego potęgą mitotwórczą. Uczyniła ona z Gilliama rzecz już – proszę mi wybaczyć posłużenie się i tak nadużywanym już słowem, lecz lepszego nie znam – kultową i nie sposób będzie rozmawiać o dorobku Gilliama bez napomknięcia o tym tytule. Nietrudno też nie zaklasyfikować go jako ukoronowania całej kariery twórcy Fisher Kinga i 12 małp, szczególnie że sam powtarza, jakoby miały już mu się skończyć pomysły. O ile trudno powątpiewać w szczerość tych zapewnień – bo ze świecą szukać w tej branży faceta, który radzi sobie tak dobrze na rynku bez pretensjonalnej blagi – tak nawet kiedy chybiał, eks-Python był istnym uosobieniem kreatywnego pędu. Zerkając nań z pewnej określonej perspektywy można by nawet powiedzieć, że to najbardziej szalony artysta z całej ekipy brytyjskich prześmiewców, nawet w ich gronie był niejako osobny, spełnienia swoich fanaberii szukał na zupełnie innych niż koledzy polach. Im więcej miał do powiedzenia, im więcej udawało mu się osiągnąć, już jako soliście, tym dobitniej manifestował swoją niechęć do establishmentu i pogardę dla autorytarnych zagrywek świata biznesu. Lecz nie próbował z nim otwarcie walczyć, to dopiero byłaby donkiszoteria. Gilliamowi zależało przede wszystkim, aby żyć i kręcić w pełnej zgodzie z samym sobą. A mało kto może powiedzieć, że mu się ta sztuka udała.
Przez lata przeszły mu przez to koło nosa nieliche projekty, którymi pewnie zawojowałby box-office i położył łapę na złotej statuetce, lecz, powtórzę, wtedy filmy te byłyby mniej jego. A do tego nigdy by nie dopuścił. Oczywiście droga Gilliama nie jest jedyną słuszną, ale on nie potrafiłyby chyba stąpać żadną inną. Dlatego, na dobre i na złe, The Man Who Killed Don Quixotejest dokładnie taki, jaki jest. Chaotyczny – ba, nawet bałaganiarski – zamaszysty, czasem siermiężny i niedopracowany, lecz jednak żywiołowy, energiczny, pasjonacki, słowem: gilliamowski. Samo istnienie owego przymiotnika, choć nie sądzę, aby Rada Języka Polskiego szybko go zaakceptowała, to pewien dowód kinofilskiego uznania dla stylu Brytyjczyka. Nie ma drugiego takiego, nie było i nie będzie i jeśli istotnie jego ostatni film miałby być jego ostatnim (sic!), to, mimo wszystko, lepszego domknięcia kariery Gilliam nie mógłby chyba sobie sam wymyślić. A już na pewno nie te trzydzieści lat temu, kiedy dopiero kiełkowała mu w głowie myśl, że może by tak niebawem nakręcić film o Don Kichocie. Ciekawe, czy gdyby wiedział, to, co wie, czym prędzej by jej nie przegnał.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.