Czy w Polsce jest możliwe prawdziwe kino gatunkowe?
"Tak płakałem" – to nie tylko zdanie, które postać Sebastiana Fabijańskiego wypowiada w Apokawiksie, ale też nierzadko moja reakcja na gatunki w polskim kinie. A może jednak nie ma nad czym płakać? Może nie jest wcale tak źle?
Po premierze Apokawixy, którą obejrzałem podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni, urosła we mnie nadzieja, że w Polsce eksperymentowanie z gatunkiem jest możliwe. Powiem więcej – wydawało mi się, że taki film, kierowany do młodego widza, powinien się u nas świetnie sprzedać, co byłoby ostatecznym potwierdzeniem, że w rodzimych kinach nie ogląda się tylko amerykańskich blockbusterów, animacji i polskich komedii romantycznych. Niestety moje myślenie zostało zweryfikowane przez fakty –ilm Xawerego Żuławskiego nie osiagnal sukcesu na jaki liczyłem, gdyż na dzień 23.10.2022 poszło na niego około 58 tysięcy widzów. Nie jest to imponujacy wynik, niestety.. Czy to oznacza, że w Polsce z gatunkiem nic zrobić się nie da? Niekoniecznie, powiedziałbym, że gatunek w Polsce żyje i to nie tylko na tym z większych ekranów.
KOMEDIE Z BIAŁYM PLAKATEM, VEGANIZMY, SENSACJA
Wraz z początkiem transformacji ustrojowej rozliczenie z przeszłością stało się oczywistym elementem naszego życia – nie tylko politycznego, ale i kulturalnego. Co prawda Tadeusz Mazowiecki w słynnym sejmowym przemówieniu mówił o tzw. “grubej kresce”, ale nie wiem, czy można powiedzieć, że filmowcy do końca go posłuchali. Szczególnie tacy jak Władysław Pasikowski i do pewnego stopnia także Maciej Ślesicki albo Wojciech Wójcik. Stworzyli postaci, które uosabiały przemiany – Franza Maurera, Halskiego. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że polskie kino sensacyjne, po latach zdominowane przez Patryka Vegę, nie skorzystało w pełni z możliwości tych archetypicznych osobowości. Sam Władysław Pasikowski, tworząc Pitbulla czy trzecie Psy, pokazał najlepiej, że nie rozumie współczesnego kina sensacyjnego, które ma mocne miejsce we współczesnej kinematografii światowej. Taki stan rzeczy poniekąd doprowadził do swoistej hegemonii Patryka Vegi na rynku kina akcji. On zaś postanowił to kino zjeść, strawić i przemienić na swoją modłę. Być może dlatego ciężko mówić o Vedze jako twórcy sensacji, a bardziej o Vedze jako twórcy nowego gatunku, które jest po prostu kinem Patryka Vegi – pełnym komiksowej wręcz przemocy, dorabiania ideologii do fabularnych bzdur i znaku rozpoznawczego, jakim są zdjęcia z drona. Na początku jeszcze można było się dobrze bawić na tych filmach, co pokazywały też tłumy ciągnących na Nowe porządki czy Niebezpieczne kobiety. Potem jednak gatunek ten stał się misyjny, a Patryk Vega uznał się za mesjasza polskiego kina. I coś, co zapowiadało się na polską odsłonę kina exploitation, stało się jego religijną karykaturą, którą polscy widzowie przejrzeli. Ciekawostką pozostaje dla mnie fakt, że to samo nie stało się jeszcze z komediami z ikonicznym już białym plakatem, które nadal zbierają bardzo duże widownie. Problem polega na tym, że filmy te zagarnęły gatunek polskiej komedii, z której przecież za czasów Barei i początkowego Machulskiego byliśmy tak dobrze znani. Teraz dobre polskie komedie powstają raz, może dwa razy w roku, a te “romantyczne” pojawiają się w kinach niekiedy kilka razy w miesiącu. Niestety nie przypominają one niczym swoich braci i sióstr z Hollywood, bo tamtejsze komedie romantyczne są w stanie przy dobrych wiatrach walczyć o Oscary (tak są dobre!), a w Polsce częściej stają się memami, a nie znakiem jakości czy punktem rozpoznawczym rodzimego kina.
SERIALE
I może właśnie dlatego w tym trwającym od dawna (z wyjątkami rzecz jasna) marazmie polskiego kina swoje miejsce na mapie zajęły jakościowe seriale. Powstaje ich coraz więcej. Wypełniają niejako lukę, którą pozostawiło kino. Na każdym kroku właściwie. Jak szukacie dobrego polskiego kryminału, to nie sięgacie po filmowe adaptacje Zygmunta Miłoszewskiego albo Joanny Bator, tylko kierujecie swój wzrok albo w stronę Netflixa, gdzie dumnie rośnie w siłę Rojst, albo bogatej oferty Canal+. W gorszym wypadku na stronę player.pl zbierającej wszystkie adaptacje książek Remigiusza Mroza, które to paradoksalnie zyskują, kiedy się je rozpisze na serial. Nieprzypadkowo Chyłka okazała się tak wielkim hitem, nieprzypadkowo Magdalena Cielecka chciała dzięki niej zmyć z siebie odium blamażu, jakim okazało się Ciemno prawie noc.
Jak szukacie komedii, to też coraz częściej włączacie którąś z platform streamingowych, choćby w celu obejrzenia polskiej wersji The Office czy – żeby było nieco bardziej romantycznie – serialowej odsłony Planety Singli. Sensacja to też domena serialowa i nie mówię tutaj o Komisarzu Aleksie, a bardziej o pozostającej wciąż w czubie oglądalności i popularności (także wśród krytyków filmowych) Watasze.
Na osobne słowo zasługuje jeszcze Jan Holoubek – wspomniałem tu już jego Rojst. Nie można również zapomnieć o rozpisanym serialowo filmie o Tomku Komendzie i Wielkiej wodzie, hicie Netflixa przypominającym o tzw. Powodzi Tysiąclecia. Można chyba bez większego ryzyka stwierdzić, że Holoubek stał się zarówno nazwiskiem stanowiącym o jakości, jak i zjawiskiem serialowym per se – kto się spodziewał, że to właśnie on, a nie przykładowo Borys Lankosz, okaże się twórcą najlepiej rozumiejącym ciekawą, inteligentną rozrywkę wpisującą się w kino środka?
ŚWIATEŁKO W TUNELU
Mam nieodparte wrażenie, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie stworzyli od zera albo nie przepisali istniejących gatunków na własną modłę. Dlatego polskie kino specjalizuje się w być może trochę innych gatunkach lub ich formach. Spójrzmy choćby na biografie – oczywiście poza takimi bardzo klasycznymi (i raczej nieudanymi), jak Piłsudski, Gierek czy Wałęsa, pojawiają się takie, które poza tym, że opowiadają o ważnych postaciach z polskiej historii, przybierają formę kinową, którą ciężko z kinem biograficznym utożsamiać. Najlepszymi przykładami są na pewno obrazy wspomnianego wcześniej Łukasz Palkowskiego – Bogowie i Najlepszy, które są klasycznymi historiami Polish Dream. Nie można też zapomnieć o niezwykle udanych Najmro, który jest przepięknie nakręconym heist movie, oraz 25 latach niewinności. Sprawie Tomka Komendy, czyli polskim przykładzie tradycyjnego kina więziennego. Biografiami polskie kino stoi od dobrych kilku lat. Dużo świeższą sprawą dla nas są filmy muzyczne, które też trochę stworzyliśmy pod siebie. Nie znam innej kinematografii, może poza amerykańską (ale ona to robi zwykle w formie biograficznej), która tak mocno zainteresowana byłaby hip-hopem i kulturą rapu. Wystarczy przypomnieć sobie wspaniałych Innych ludzi czy jedno z odkryć tegorocznej Gdyni, czyli Zadrę Grzegorza Modły. Pojawiają się też u nas próby horroru, ale w tym temacie od czasu Marka Piestraka i jego Wilczycy chyba wciąż raczkujemy, bo netflixowe propozycje Bartosza Kowalskiego (W lesie dziś nie zaśnie nikt) raczej nie będziemy porównywać do ambitniejszych produkcji takich jak Wieża. Jasny Dzień Jagody Szelc czy Demon nieżyjącego Marcina Wrony. Te jednak nie będą w stanie zagościć na stałe w głowach tej bardziej popkulturowej części publiczności.
Takie podejście do gatunku, którego symbol stanowi także Apokawixa – film szalony w pomyśle, łączący kino imprezowe i horror – pokazuje, że w Polsce jest miejsce na gatunek i nie jest wcale konieczne pokazywanie w Gdyni kolejnych przykładów kina historycznego czy tych ciężkich obyczajówek, z których jesteśmy znani. Co więcej, całkiem sprawnie ten typ kina został u nas zaadaptowany przez telewizję, co tylko wzmacnia ofertę. Teraz pozostaje jedno: zachęcić widzów, żeby wybrali się do kina. Każdy bilet na Apokawixę czy Johnny’ego pokazuje, że jest zapotrzebowanie na kino gatunkowe w Polsce i że mamy tu utalentowanych twórców, którzy potrafią je robić.