Diabeł Stróż jeszcze się nie Odrodził, ale jest to Serial Nieznający Strachu
Daredevil powrócił, ale czy był to powrót, na który zasługiwali fani po wieloletniej walce, petycjach i ledwo tlącej się nadziei na ujrzenie swoich ulubionych postaci na ekranie? Oto droga przez piekło, którą pokonało Odrodzenie.
W lutym 2025 roku poświęciłem cały tekst na wytłumaczenie, dlaczego moim zdaniem Daredevil od Netflixa to ścisła topka i prawdopodobnie najlepszy serial superbohaterski, jaki do tej pory powstał. Po dwóch miesiącach zdania nie zmieniłem, a nawet utwierdziłem się bardziej w tym przekonaniu i zacząłem jeszcze mocniej darzyć uczuciem tamte 39 odcinków, bo na własnej skórze przekonałem się, że ich stworzenie graniczyło z cudem, którego nie udało się powtórzyć.
Na powrót Daredevila czekałem lata. Jeśli dobrze pamiętam, to podpisałem nawet słynną petycję, w której fani błagali Netflixa o wskrzeszenie serialu. Produkcję anulowano po trzech sezonach z powodu Disney+, które wchodziło na rynek, a które nie życzyło sobie konkurencji i dzielenia publiczności z gigantem streamingowym zza miedzy. To była decyzja stricte biznesowa i mająca sens. Dlaczego Disney miałby chcieć produkować kolejne sezony i publikować je na poletku swojego największego konkurenta? Niestety biznes często szkodzi sztuce, i tak samo było tym razem.
Fani byli zdruzgotani, aktorzy pozostawieni bez pracy, a plany na kolejny sezon, za który miałby odpowiadać ten sam showrunner, który stworzył genialną 3. odsłonę, poszły do śmietnika. W fikcyjnym Hell's Kitchen rozpoczęła się żałoba, a fani tracili wiarę w powrót swojego Diabła Stróża.
Ranking odcinków Daredevila (włącznie z Odrodzeniem)
Jak sobie poradził nowy serial MCU w porównaniu z poprzednimi?
Droga przez piekło
A potem Daredevil powrócił. Oczywiście robił to stopniowo. Najpierw Matt Murdock pojawił się w Spider-Man: Bez drogi do domu i udowodnił publiczności, że naprawdę "dobry z niego prawnik". Później pojawiły się informacje o występie w Mecenas She-Hulk – ale tu zaczęły się pewne problemy. Od razu dało się zauważyć, że coś z tym pociesznym Murdockiem było nie tak. Wiem, że trzeba było go przystosować do humorystycznej konwencji serialu z Jennifer Walters w roli głównej, co samo w sobie bardzo mi się podobało. Co innego mnie wówczas uderzyło – udawanie, że to, co zrobił Netflix, nie miało wcale miejsca. O Echo nie ma co mówić, bo był to krótkotrwały występ. Po przedstawieniu Kingpina w tym serialu i w Hawkeye'u dało się jednak poznać, że coś było nie tak z podejściem Marvel Studios.
I wtedy wszystko stało się jasne. Kevin Feige miał faktycznie pobawić się figurkami superbohaterów i z piaskownicy Netflixa zabrać tylko Kingpina i Diabła Stróża, a pozostałych zostawić na pastwę losu. Nad głową zapaliła mi się czerwona lampka, a kolejne doniesienia na temat solowego projektu z Daredevilem nie brzmiały wcale lepiej. Nie mogliśmy liczyć na obsadę z oryginalnych sezonów, a całość miała być swoistym rebootem, luźno czerpiącym z 1. sezonu netflixowego Daredevila. Chyba nikomu się to nie spodobało. Daredevil z 2015 roku może nie był najpopularniejszym serialem na świecie, ale zebrał spore grono fanów i przypadł do gustu krytykom. Decyzja o machnięciu na to ręką była absurdalna. Na szczęście tak samo uważali aktorzy, a przede wszystkim Jon Bernthal. Wydaje mi się, że jego odmowa powrotu do roli Punishera przechyliła szalę goryczy. Zeszło się w to w czasie ze strajkiem scenarzystów. To dało wystarczającego kopa producentom, aby coś zmienić.

Poprzednia ekipa produkcyjna miała konkretny plan i wytyczne. Daredevil w MCU to nowa wersja postaci, w którą wciela się ten sam aktor. Miało być więcej cameo z Kinowego Uniwersum Marvela, a całość miała bardziej przypominać proceduralny serial o prawnikach. Wyobraźcie sobie W garniturach, ale w wersji "w rajtuzach". Zaplanowane były dwa sezony, każdy po dziewięć odcinków, ale ta wizja nie została w pełni zrealizowana. W momencie rozpoczęcia się strajku nakręcono tylko sześć odcinków, które pokrywały się z tym, co przedstawiłem powyżej. Wtedy jednak twórcom odebrano stery, a całość przejęli specjaliści od Lokiego i Moon Knighta, czyli jednych z lepszych produkcji serialowej części MCU.
Kolejne wieści były znacznie lepsze. Miał powrócić miś Foggy, czyli genialny w tej roli Elden Henson, a także ekspertka ds. DnD, Deborah Ann Woll w roli Karen Page. Później okazało się, że wróci nawet Josie oraz Bullseye, którego scena po napisach pod koniec 3. sezonu sfrustrowała absolutnie wszystkich, gdy okazało się, że serial został anulowany przed pełnoprawnym wprowadzeniem komiksowego wcielenia tego nemezis Diabła Stróża. Wydawało się, że wszystko idzie w lepszą stronę, a przyszłość maluje się w żółto-czerwonych barwach Hell's Kitchen. Potem jednak pojawiły się schody.

Dario Scardapane, nowy showrunner, zachwycał się tym, że jego wersja będzie brutalna, mroczna i dojrzała. Przyznam, że wywoływało to u mnie westchnienie pobłażania. Ta brutalność, przemoc i wszystko inne, co reklamowano, nie było wcale tym, co wyróżniało netflixowego Daredevila. Ludzie nie pokochali go, bo Wilson Fisk roztrzaskał komuś czaszkę drzwiami od samochodu. To był tylko jeden element. Mała kropla w morzu doskonałości. Może i nowa ekipa Odrodzenia to fani oryginału, ale czy na pewno go zrozumieli?
Mimo obaw dałem się porwać hype'owi. To w końcu mój Daredevil, mój Foggy i moja Karen. Moje ulubione postaci miały powrócić, a kampania promocyjna intensywnie skupiała się właśnie na tym. Twórcy próbowali za wszelką cenę przekonać fanów oryginału, że to kolejny sezon ich ulubionej produkcji. Że wszystko to będzie w duchu oryginału, że to swoisty hołd dla niego. Mydlili mi oczy, nęcili słodkimi obietnicami przywróconej doskonałości, a potem... Serial zadebiutował.

Najgorszy Daredevil...
Ten przydługi wstęp miał Wam przedstawić wyboistą drogę pełną zwrotów akcji, która prowadziła do debiutu serialu na Disney+. To nie była łatwa droga. Na kilka miesięcy przed premierą kręcono sceny i naprędce montowano całość. Nowa ekipa dodała trzy odcinki, które miały przywrócić elementy znane z oryginalnego serialu Netflixa. Były to: pierwszy, przedostatni i ostatni odcinek. Do tego dodano sceny do tych, które zostały już stworzone. Scardapane nie mógł sobie pozwolić na wyrzucenie całości do kosza. Nie było na to czasu. Przepalono budżet. Trzeba było klecić z tego, co mieli pod ręką. I tak powstał najbardziej imponujący potworek Frankensteina w ostatnich latach.
Nie będę wchodzić w szczegóły tego, co mi się podobało, a co nie w poszczególnych odcinkach, bo od tego są recenzje, które napisałem. Natomiast chętnie się odniosę do słów krytyki w jednym z komentarzy pod recenzją 2. odcinka 2. sezonu The Last of Us. Zasugerowano tam, a wielu z Was się z tym zgodziło, iż moje ciągłe porównywanie do oryginału było męczące. Tylko dlaczego miałbym tego nie robić, skoro część kampanii promocyjnej polegała na kuszeniu nostalgią i powrotem znanych postaci. Twórcy zarzekali się, że to właściwie kontynuacja tego, co już było? Skoro to kontynuacja, to wykorzystałem prawo do porównań. Wyobraźcie sobie jakikolwiek inny wielosezonowy serial, który nagle z sezonu na sezon traci wszystkie swoje cechy charakterystyczne, w tym styl wizualny? Nie powinno to zostać zauważone?
Gdyby zdecydowano się na pierwszy kierunek i odcięto się od tego, co Netflix stworzył, to nie odniósłbym się do oryginału. Co więcej, to odcinki poprzedniej ekipy podobały mi się bardziej od tego, co stworzył Scardapane i spółka. Nie mogę odmówić nowym epizodom stylu wizualnego. Natomiast spełniły się moje największe obawy. Czy fajnie było zobaczyć Punishera i Daredevila w duecie? Rzecz jasna! Było to jednak jak zjedzenie ociekającego tłuszczem burgera albo gigantycznego kebaba z sosem mieszanym. Świetna uczta, totalne zaspokojenie najbardziej pierwotnych potrzeb, a potem przydługa wizyta... sami wiecie gdzie.

Poczynania showrunnera i nowej ekipy przypominały mi dyskusje piętnastolatków na temat tego, co jest mroczne i dojrzałe. Z tego powodu w serialu otrzymaliśmy absolutnie komiczne zastosowanie CGI w kwestii rozprysków krwi. To nie oznacza, że wszystko było złe. Wątek Punishera i jego rozmowa z Mattem w 4. odcinku była jasnym punktem całego sezonu. Podobało mi się też subtelne nawiązanie do religijności Matta, co było niezwykle istotne u Netflixa. Nowe odcinki wyglądały też lepiej od tych, które stworzyła poprzednia ekipa, ale niestety nie umywały się do artystycznej perfekcji oryginału. Wszystkie te porównania są zasadne, bo to twórcy zaczęli porównywanie.
Daredevil: Odrodzenie miał swoje momenty. Cały wątek z Białym Tygrysem był fantastyczny. Podobał mi się też Matt w cywilu. Jego ucieczka od bycia mścicielem przypominała walkę z uzależnieniem. Poczynania Kingpina były dość płytkie i można było wyciągnąć więcej z wątku korupcji i agendy w ratuszu Nowego Jorku, ale przynajmniej dawało to rozrywkę. Fantastyczny był odcinek w banku, który stanowił oddzielną historię. To, co robiła poprzednia ekipa, wcale by mnie nie rozczarowało. Oczywiście, Muza został kompletnie niewykorzystany, a wprowadzone postacie nie dorastały do pięt poprzednikom; brakowało im rozwoju i charakteru. Natomiast było to coś świeżego. Z kolei nowa ekipa przywróciła to, co znane i kochane. Przyrównałbym to jednak do dania odgrzewanego w mikrofali. Niby kiedyś rozpływało się w ustach jak pierwszorzędne delicje, ale po kilku dniach to nie to samo.

... i najbardziej imponujący wysiłek twórczy
Mimo całej krytyki, którą wylałem w zasadzie na obie wersje serialu, chciałbym zaznaczyć jedno: to nadal najbardziej imponująca produkcja Marvel Studios, ponieważ zrobiła coś niespotykanego! Połączyła dwa różne seriale. To, co zrobił Dario Scardapane i reżyserzy pod nim, to coś niesamowitego i zasługującego na uznanie. Tak, Daredevil: Odrodzenie nie umywa się nawet do najgorszego sezonu oryginalnego Daredevila. Nie jest powrotem, na który zasługiwali fani. Marvel powinien był od początku zdecydować się na jedną wersję, a nie zmieniać zdanie w połowie jak rozkapryszony nastolatek. Ale jego premiera to istny cud, który rzadko się zdarza. W kinie pojawiały się produkcje pocięte, pozmieniane w dokrętkach i dopasowane do wizji studia. Zwykle jednak były one absolutnie fatalne i prawie nieoglądalne. Daredevil: Odrodzenie za to miał dobre momenty, gdy naprawdę stawał na równi z oryginałem Netflixa (i to wcale nie gorszym 2. sezonem).
Twórcy, niczym główny bohater, wykazali się brakiem jakiegokolwiek strachu. Podjęcie się tak karkołomnego wyzwania z ograniczonymi zasobami, zegarem tykającym nad głową i koniecznością wplecenia we własną historię tego, co już stworzyła poprzednia ekipa – to wszystko jest godne szacunku i wielkiego ukłonu. To nie ich wina, że Marvel nie mógł się zdecydować i popełnił absurdalne błędy. Cały Daredevil: Odrodzenie to serial, który dokonał niemożliwego. Nie piszę tego z litości, nie jest to również hiperbola. Żadna inna produkcja nie była tak przyjemna, a momentami fantastyczna. Żadnej też nie było tak blisko do rozklekotanego składaka z podkręconym licznikiem i lewymi blachami podkradzionymi ze zezłomowanego trabanta.

Daredevil: Odrodzenie nie był złym serialem, ale daleko mu było do dobrego. Pojawiały się w nim rażące błędy: fabuła była poszatkowana, CGI zbyt rzucało się w oczy, postaci poboczne były nieciekawe, a Muza nie stanowił żadnego zagrożenia. Całość na barkach nieśli Charlie Cox i Vincent D'Onofrio. Wszystko to piszę, bez choćby cienia porównania do oryginału. To po prostu nie był dobry serial. Był przeciętny.
Trudno mi na podstawie 1. sezonu stwierdzić, czy kolejny będzie lepszy. Nie mogę powiedzieć, że nowa wersja podobała mi się bardziej. Na pewno lepiej grała na emocjach, dostarczyła więcej akcji i żerowała na nostalgii fanów. Trafiało to do mnie, ale nie pozostawało we mnie na długo. Jestem za to przekonany, że całość będzie bardziej spójna. Tak czy siak, nowy Daredevil nie jest jeszcze Odrodzeniem, ale istnienie tej produkcji to prawdziwy cud.
Który serial Marvela jest najlepszy wg krytyków Rotten Tomatoes?
Na którym miejscu uplasowało się Odrodzenie?

