Nie oglądamy filmów akcji dla fabuły. Czemu o tym zapominamy?
Filmy akcji zawsze mają pretekstową fabułę. To cecha charakterystyczna tego gatunku.
Czy filmy akcji ogląda się dla fabuły, oscarowych kreacji, głębokich przeżyć i filozoficznych prawd o życiu? To pytanie powinien zadać sobie każdy widz, zanim odpali kolejną nawalankę, w której trup ściele się gęsto. Od odpowiedzi zależy bowiem odbiór i ocena produkcji. Gdy pod zwiastunem nieźle zapowiadającego się akcyjniaka The Killer's Game zobaczyłem komentarze typu: „Mocny kandydat na najgłupszy scenariusz roku" (to najłagodniejsze z określeń), to zwyczajnie szlag mnie trafił. Czego niektórzy oczekują po filmach akcji? Pretekstowość fabuły jest wpisana w DNA tego gatunku, bo to nie o scenariusz i historię w nim chodzi!
Filmy akcji to nie fabuła
W tym artykule skoncentrujemy się na bardziej realistycznych filmach akcji, więc wykluczamy superbohaterów obdarzonych nadludzkimi mocami. Skupimy się na twardzielach walczących siłą swoich pięści, na fabułach pełnych popisów kaskaderskich, absurdalnych zwrotów akcji i banalnych historii, przeplatających się ze strzelaninami, walkami i pościgami. Nietrudno stwierdzić, że szeroko rozumiane kino akcji narodziło się w latach 80., gdy na ekranie pojawili się Arnold Schwarzenegger, Chuck Norris, Sylvester Stallone oraz Jean-Claude Van Damme, wspierani przez Michaela „amerykańskiego ninję” Dudikoffa oraz gwiazdy z Hongkongu na czele z Jackiem Chanem i Cynthią Rothrock. Były też inne nazwiska, których wymienienie zajęłoby pół artykułu. Ich wszystkich łączyło to, że scenariusz był jedynie pretekstem – zawsze prosty, klarowny i bez zbędnych komplikacji. Ktoś zły robi złe rzeczy, a ktoś dobry musi zrobić z tym porządek – tak można to podsumować w dużym skrócie. Czego więcej chcieć? To ma być usprawiedliwienie dla szaleństw, które będą rozgrywać się na ekranie.
Wbrew pozorom nie jest łatwo wymyślić dobrą wymówkę do mordobicia, bo czasem twórcy tychże filmów za bardzo puszczali wodze fantazji, czym wzbudzali śmiech. Bywało i tak, że łapaliśmy się za głowę i wykrzykiwaliśmy: „Że co?!”. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, jednym z moich ulubionych filmów akcji byli Surfujący ninja, czyli historia o dzieciakach surferach, którzy są też ninja i książętami z tajemniczej wyspy. Skradł im ją sam Leslie Nielsen! Brzmi to niedorzecznie – tak jak w większości filmów gatunku, a to przecież tylko jeden z bardziej sensownych i wiarygodnych przykładów! Źli ninja zagrażający życiu bohaterów! Szaleńcy chcący władać miastem/państwem/światem czy bandyci chcący więcej dolarów to standard. Pokonać musieli ich: gliniarz-samuraj, były wojskowy o gołębim sercu czy cała armia herosów-mistrzów sztuk walk. Nie jest ważne co i po co. Byle to zrobić z jakąś dozą wiarygodności, by w tym wszystkim znaleźć logiczny sens i emocje. Czy na tym tle historia o zawodowym mordercy, który chce odejść w walce, więc zleca nagrodę za swoją głowę, brzmi naprawdę głupio? Ba, można z czystym sumieniem stwierdzić, że współcześnie twórcy gatunku starają się być o wiele bardziej kreatywni w aspektach fabularnych niż scenarzyści z lat 80. i 90.
Akcja to zapadające w pamięć sceny i emocje
Nie da się ukryć, że filmy akcji klasy B (czyli wszystkie z aktorami, takimi jak Cynthia Rothrock, Jeff Wincott, Jalal Merhi, Richard Norton, Keith Vitali, Bolo Yeung, Jeff Speakman, Billy Blanks czy Don „The Dragon” Wilson) wyróżniały się... niedorzecznością. To one w dużej mierze zbudowały poziom akceptacji dla tego, co jeszcze jest do przyjęcia. Popisy wspomnianych aktorów zapewniały rozrywkę i emocje. Były esencją tego, co ważne w tej formie. Wychowałem się na chińskich filmach mistrzów gatunku, kinie mainstreamowym z Arnim i spółką oraz kinie kopanym ze wspomnianymi aktorami, więc mogę powiedzieć tak: nie jestem w stanie przytoczyć fabuły praktycznie 95% produkcji, które dobrze mi się oglądało. Amerykańskiego ninja streściłbym tak: "Dobry ninja bije złych ninja". Było fajnie, koniec. Jednak jestem w stanie dokładnie opisać, ile emocji i podziwu wzbudziła walka Cynthii Rothrock z Richardem Nortonem w Magicznym krysztale z 1986 roku albo jakie „wow!” wywołała walka Van Damme'a z Bolo w Krwawym sporcie z 1988 roku. Do dziś z podziwem oglądam wyczyny Michelle Yeoh i Cynthii Rothrock w kultowym Yes Madam z 1985 roku, nie wspominając już o niesamowitych popisach Jackiego Chana i reszty ferajny. Można wymienić wiele scen z Arniem, Stevenem Seagalem, Van Damme'em, Donnie Yenem i innymi, które zapadły w pamięć, imponowały, budowały zachwyt i emocje, a przede wszystkim pozostawiały wrażenie dobrze spędzonego czasu. Kino akcji to nie fabuła – to oni: utalentowani ludzie, którzy zostawiali serce na ekranie, często ryzykując życie w popisach kaskaderskich dla naszej rozrywki. Kino akcji to sama akcja!
Im dalej od Hollywood, tym kino akcji było zwyczajnie lepsze, bo wielu reżyserów wiedziało, że to, co zapadało w pamięć, to nie wątki fabularne, lecz sceny walk, pościgów i inne widowiskowe szaleństwa. Mieli oni świadomość, że budowa narracji w tym gatunku nie opiera się na typowym schemacie, jak w standardowym kinie, ponieważ tutaj opowiada się historię poprzez sceny akcji. To walki przekazują widzom informacje o postaciach, ich stanie emocjonalnym, zawziętości, motywacjach i celach. W takich momentach produkcja buduje silne emocje, które, determinowane przez stawkę wydarzenia, przykuwają widza do ekranu. To działa automatycznie, bo nie mówimy o czymś ekspresyjnie namacalnym, jak przy historiach poruszających do łez. Są to emocje, które gwarantują dobrą rozrywkę. Gdy Jean-Claude Van Damme prezentuje kolejnego kopniaka z półobrotu i zwala z nóg Tonga Po w Kickbokserze, wiemy, że dobro triumfuje, a zły dostaje to, na co zasłużył. Kiedy John Wick zabija morderców szczeniaka, kibicujemy mu tym bardziej, bo oni na to zasłużyli. Są to emocje proste, ale dzięki świadomemu wykorzystaniu akcji jako narzędzia do ich wywoływania i opowiadania historii, działają one jak najbardziej skutecznie. Tak buduje się rozrywkę w tym gatunku.
Akcyjniaki oglądamy właśnie po to, by podziwiać spektakularne widowisko, które współcześnie wydaje się nawet ważniejsze dla gatunku. Pozwala obcować widzom z czymś na innym poziomie. W odróżnieniu od superbohaterów czy innych hollywoodzkich blockbusterów, dzięki Johnowi Wickowi z dużym udziałem Toma Cruise'a, obecnie kino akcji daje nam rozrywkę na bardziej namacalnym poziomie. Oglądamy ludzi robiących rzeczy przekraczające fizyczne granice. Mamy świadomość, że to w dużej mierze aktorzy wylewają pot, krew i łzy, aby zasłużyć na nasz podziw. Dlatego lubię, gdy praca dublerów jest ograniczona, ponieważ to pozwala uwierzyć, docenić i jeszcze bardziej cieszyć się tym, co pretekstowość fabuły dostarcza.
Kino akcji to prostota
Jan de Bont słusznie zauważył swego czasu, że dobry film akcji potrzebuje historii, która zaangażuje widza. To jednak nie oznacza, że musi ona być skomplikowana, wielowątkowa i pogłębiona filozoficznie. Nawet banalna opowieść może wciągnąć. W końcu to reżyser, który dał nam jeden z najlepszych przedstawicieli gatunku. Fabułę można streścić w jednym zdaniu: "Jeśli autobus zwolni, to wybuchnie, więc trzeba ratować ludzi". Speed: Niebezpieczna prędkość, bo o nim mowa, pokazał, że taka prosta fabuła działa. David Leitch, współtwórca Johna Wicka, ma taki wniosek o gatunku: w prostocie leży satysfakcja. To jest kino akcji w pigułce, więc nie analizujmy go dogłębnie, rozsiądźmy się wygodnie i cieszmy widowiskiem. Nie zapominajmy o tym, dlaczego je lubimy.