OSIEM LAT TEMU GDZIEŚ NA UKRAINIE
ROZDZIAŁ 1: NATASHA
PRZEDMIEŚCIA ODESSY, UKRAINA WYBRZEŻE MORZA CZARNEGO Natasha Romanoff nienawidziła pierogów, a jeszcze bardziej nienawidziła kłamstw. Sama z łganiem problemów nie miała. Kłamstwo bywało koniecznością, narzędziem w jej fachu niezbędnym. Nienawidziła natomiast bycia okłamywaną, choć wychowała się w atmosferze ułudy. „Wszystko, co mówił Ivan, było kłamstwem”. Ivan Somodorov, Ivan Dziwny. Od dawna już o nim nie myślała, dopiero dzisiaj. „Od lat”. Teraz Natasha, opierając się o boczną ścianę ukraińskiego magazynu na skraju przemysłowego nabrzeża, które ze wszystkich stron oblewała woda, miała wrażenie, że nawet księżyc jest jednym z kolejnych fałszerstw Ivana. „Witaj w domu, Natashka”. To z powodu tego pierogowatego księżyca wróciły do niej wszystkie wspomnienia. Przypominając sobie te słowa, wspinała się coraz wyżej po ścianie, lecz nawet ona, Natasha Romanoff, świeżo upieczona agentka T.A.R.C.Z.Y., dawna córa Matki Rosji, nie potrafiła uciec przed Ivanem Somodorovem. Nie mogła też uciec przed snajperami, których rozstawił na sąsiednich dachach, ani przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. – Widzisz ten księżyc? – zapytał ją raz Ivan, kiedy była młodsza. – Widzisz ten blady ciężki pieróg, który wisi na niebie tak nisko, jakby zaraz miał wpaść z powrotem do gara z gotującą się osoloną wodą na palenisku twojej babuški? – Natasha skinęła głową, choć jako sierota wojenna swoją babuškę pamiętała jak przez mgłę; podobnie rzecz się miała z jej rodzicami. – W blasku takiego księżyca twoje cele dostrzegą cię równie łatwo jak ty je. Kiepska noc na polowanie czy skuteczne zabójstwo. Kiepska noc na zniknięcie. Takiego Ivana zapamiętała. Ivana, który nauczył ją strzelać z rosyjskiego karabinu snajperskiego i nigdy nie używać pistoletów innych niż niemieckie. Bo każdy, nawet ktoś, kto nie darzy Niemców wielkim poważaniem, przyzna, że najlepsze zabawki to HK lub glock. Ivan pokazał jej, jak w kilka sekund zmienić lufę i jak stosować broń szturmową oraz jak wyregulować spust tak, żeby pstrykał dźwięcznie niczym kruszące się szkło. Nauczył ją zacierać po sobie ślady i kryć się przed SVR, FSB czy FSO – wszystkimi organizacjami, w które zamieniło się KGB, kiedy przestało być KGB. Mowa tu o szefach jej szefów, o agenturach, dla których pracowali, a które nigdy nie dawały nic w zamian. Agenci ślubowali podążać za nimi, lecz one często się ich wypierały. Nazwy tych agencji trafiały na nagłówki „Gazety”, w przeciwieństwie do personaliów Natashy. W przeciwieństwie do Czerwonej Komnaty. W przeciwieństwie do załogi Ivana, a w szczególności jego ulubienic – devušek Ivana. Dziewczynek Ivana. Natasha wzięła głęboki oddech i rozbujała się, a później, oświetlona blaskiem księżyca, zaczęła przeskakiwać z boku na bok, systematycznie wspinając się na wyższe partie niszczejącego magazynu z falistej blachy. W dłonie wrzynała jej się ostra metalowa okładzina elewacji. To niesłychane, że wciąż do niej przywierała. „Ratuje mnie cud i lata praktyki” – pomyślała Natasha. Przymknęła oczy i mocniej zacisnęła dłonie. Prawdę mówiąc, nie potrzebowała przyczepnego kombinezonu. „Nie puszczę, nawet gdybym chciała. Nie do tego mnie wyszkolono”. – Nauczę cię czegoś więcej niż tylko zabijania – powiedział kiedyś Ivan. – Zamienię cię w moją autorską broń. Staniesz się bezdusznym automatem podobnym do kałasznikowa, tylko dwa razy bardziej śmiercionośnym. Dopiero wtedy pokażę ci, jak odbierać życie: jak, gdzie i kiedy najlepiej to robić. – A powiesz też dlaczego? – spytała wtedy Natasha. Była wówczas młoda, nie rozumiała wszystkiego. Bo Natashka, dziecko jeszcze, widziała tylko oczy, cienie i kąty. Była sama i bezbronna, przez połowę dzieciństwa miotała się jak królik uwięziony w zimowej pułapce. Ivan wybuchnął nieskrępowanym śmiechem. – Nieważne dlaczego, moja Natashko. Nigdy nie pytaj „dlaczego”. To pytanie dobre dla gitarzystów i dla Amerykanów. – Potem się uśmiechnął. – Wszystkim pisana jest śmierć. A kiedy przyjdzie pora na mnie, kiedy poślą cię, żebyś władowała mi kulkę w głowę, pamiętaj jedno. Unikaj blasku pierogowatego księżyca. – Skinęła głową, choć nie miała pewności, czy on mówi poważnie. – To jedyne, o co proszę. O szybką śmierć. Śmierć żołnierza. Nie pohańb mnie. To była jego ulubiona kwestia, którą wypowiedział dobre tysiąc razy. Dlatego teraz, patrząc na księżyc przypominający ugotowany pieróg, Natasha uznała, że tymi samymi słowami zwróci się do niego dziś wieczorem. Kiedy go wreszcie zabije, dokładnie tak, jak to sobie przepowiedział. „On nie jest męczennikiem – przypomniała sobie. – My nie jesteśmy świętymi. Gdy umieramy, nikt po nas nie płacze. Tylko taki koniec nas czeka”. Nawet gdyby na dzisiejszym wieczornym niebie pojawiło się sto grubych księżyców, Natasha nie poczułaby ani krzty wstydu czy smutku z powodu śmierci Ivana Somodorova. Niczego nie chciała żałować, ani nikogo, a już na pewno nie jego. „On nigdy mnie nie żałował”. Sprężyście wyprostowała nogi, balansując na przewodzie powietrznym przy bocznej ścianie magazynu. Objęła wzrokiem bryłę budynku. Przygnębiający widok zmusił ją tylko do potrząśnięcia głową. Widywała porzucone meliny FSB w dużo lepszym stanie. „Nie. Raczej wychodki”. Sięgnąwszy wyżej, Natasha złapała za kolejny lekki element konstrukcyjny jak za poręcz i spróbowała podciągnąć ciało do góry, lecz uchwyt puścił pod ciężarem dłoni i z brzękiem opadł na nabrzeże. Zamarła. „Jasny szlag”. – Wy slyšite-to? Patrzyła z góry, jak gruby ochroniarz stoczniowy rusza w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Broń wciąż miał przewieszoną przez plecy. Za nim postępowało dwóch kolejnych strażników. „Niewyszkoleni. To nie chłopcy Ivana. No chyba, że obniżył loty”. Natasha zaklęła pod nosem, przywierając luźno zwisającym ciałem do zardzewiałej powierzchni ściany pod rzucającymi cień okapami blaszanego dachu. Wstrzymała oddech. – Nic nie słyszałeś, durniu. To tylko twój stary wychodek trzeszczy. Strażnicy szli dalej. Natasha odetchnęła głęboko, po czym przerzuciła ciało przez okap dachu i przetoczyła się w kierunku brudnego świetlika. Robiła to instynktownie, jej ruchy sprawiały wrażenie automatycznych i mimowolnych jak oddychanie, mruganie albo bicie serca. Powoli przesunęła twarz nad popękane szkło i przez kilka sekund chłonęła widok, ryzykując, że zostanie dostrzeżona. Świat poniżej był mętny, tylko dwie postaci poruszały się w cieniu pomiędzy kontenerami transportowymi. Dwie postaci. Duża i mała. Dostrzegła dziecko. Dziewczynkę. Rudowłosą. Ciemnooką. Wyglądała na osiem, najwyżej dziesięć lat. Wszystkie wyglądały dla Natashy tak samo. Nie licząc przybłęd uczestniczących wraz z nią w programie, jedynym dzieckiem, które kiedykolwiek znała, była ona sama, ale nawet tego dziecka nie darzyła szczególną sympatią. Dziewczynka odwróciła twarz od Ivana, który stał pomiędzy nią a oknem. Wtedy Natasha zauważyła łzy na twarzy małej, która kurczowo ściskała w dłoniach lalkę baletnicę. „Taką z ceramiczną główką – pomyślała Natasha. – Taką, jakie sprzedają na ulicy przed Teatrem Bolszoj”. Kiedyś też taką miała, kilka wcieleń temu. „Czy ja też patrzyłam na ciebie takim wzrokiem, Ivanie?”. Właśnie teraz, odsunąwszy dziewczynkę wraz z lalką na bok, na oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń wkroczył jej stary dowódca – i nowy cel. Ivan Somodorov. „Jedyny przypominający ojca mężczyzna, jakiego znałam”. Natasha wychyliła się mocniej, zaglądając przez świetlik i próbując objąć wzrokiem całe pomieszczenie. Co on robi? Zakłada coś na głowę dziewczynki. To elektrody? Na pewno tak. Przytwierdza je do jej skroni. Jeszcze więcej przewodów oplata ręce, dłonie, małe pulchne nóżki. Drugi koniec przewodów zbiega się w pękatej metalowej skrzyni o rozmiarze budki telefonicznej. Szafka o zespawanej i zlutowanej powierzchni – najwyraźniej zmontowana z wielu mniejszych urządzeń – jest przytwierdzona do betonowej posadzki. Wystaje z niej wiązka grubych, poplątanych kabli. Przewody wiją się jak pępowiny, iskrzą i wykrzywiają we wszystkie strony. Okablowanie prowadzi do kolejnych szafek i dalszych przewodów, jakby stanowiło podstawową anatomiczną część dużo większego organizmu, którego nie sposób zobaczyć w całości. Eksperyment. A więc autorzy raportów nie kłamali. „Jeden z projekcików Ivana. Kolejna devuška Ivana”. Natasha przyglądała się scenie. Nie skrzywiła się. Nie odwróciła wzroku. Wszystko to wydało jej się znajome – nawet jeśli ją Ivan przykuwał łańcuchem do kaloryfera, zamiast przywiązywać do krzesła. Nawet jeśli nie przepadał wtedy za elektrodami. Tak czy owak, nie miało to znaczenia. Co za dużo to niezdrowo! Natasha jeszcze przez chwilę analizowała rozgrywającą się na jej oczach scenę, po czym przewróciła się na plecy i zbliżyła nadgarstek do ust. – Cel zlokalizowany. Przekaż MI6, że podali dobrą lokalizację, a dane wywiadowcze okazały się wiarygodne. – Wyślę królowej kosz owoców. Boże, patrzysz na Ivana Dziwnego? Londyn nazywa go Frankensteinem. – W słuchawce dousznej zatrzeszczał głos Coulsona. – Ludzkie króliki doświadczalne! A więc tak się teraz bawi? Natasha zerknęła w świetlik. – Na to wygląda. – To żyje! – zakpił Coulson, całym sercem wcielając się w rolę szalonego naukowca. Natasha popatrzyła na pierogowaty księżyc. Stąd widok był jeszcze lepszy, gdy tak leżała płasko na plecach na dachu magazynu. – Dobra, dość już tej metafizyki. Wchodzę.
ROZDZIAŁ 2: NATASHA
MAGAZYN STOCZNIOWY, UKRAINA WYBRZEŻE MORZA CZARNEGO Gdy Natasha Romanoff zakotwiczyła karabińczyk w stalowej ramie otwartego świetlika, jej umysł wszedł na najwyższe obroty. Uruchomił tryb bitewny. Adrenalina zawrzała, a ona dała się ponieść fali, która kazała jej działać tak jak zawsze – szybko i ostro, bez słowa przeprosin, bez okazywania żalu. Nie czuła tego, kiedy demontowała szyby w świetliku magazynu ani kiedy bezgłośnie wyjmowała je z metalowej ramy. Poczuła to dopiero teraz, kiedy wchodziła do środka. Gdy poluzowywała karabinek wspinaczkowy, bezszelestnie opuszczając się na linie w dół do magazynu, jej umysł najpierw przeanalizował oczywiste ruchy Ivana, potem jego logiczne posunięcia, a na końcu te mniej logiczne. Znała je wszystkie. Przypominało to rozgrywaną przez jedną kobietę partię szachów bitewnych – kiedy dobiegała końca, Natasha niemal zawsze wygrywała. „Jak kałasznikow – pomyślała. – Jak Romanoff”. „Taką osobą jestem. To robię”. Rozejrzała się po pomieszczeniu, błyskając gałkami ocznymi w mroku magazynu. „A więc dookoła rozstawiłeś pięciu zbirów, którzy udają, że na mnie nie czekają. Gdzie znalazłeś tych idiotów, Ivan?”. Natasha zjechała na linie jakieś pół metra niżej, żeby mieć lepszy widok na swój cel. „Wiem, że słyszałeś, jak przetaczam się kawałek po dachu, aż do świetlika. Nauczyłeś mnie tego ruchu. Co ty kombinujesz?”. Natasha obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, aż ujrzała twarz małej dziewczynki. „Co się dzieje z tym dzieckiem? Sprawia wrażenie autentycznie przestraszonego. Dziecko. Słaby punkt. Sprawdzić”. Agentka obracała się dalej, próbując policzyć głowy. „Przez ściany przechodzi grube okablowanie. Zapach ozonu. I niebezpieczny ładunek elektryczny. Sprawdzić. Spróbujmy nie wysadzić tego miejsca w powietrze”. Czas na przeprowadzenie prawdziwego rachunku bitewnego. „Jedynka trzyma się blisko Ivana na godzinie pierwszej, ale pozostaje tuż poza zakresem światła. Wygląda na to, że to jedyny zbir z bronią osobistą”. Uniosła brew. „Wcisnął gnat za pas bez kabury? Dlaczego oni nigdy się nie boją, że odstrzelą sobie klejnoty? Czy to oznacza, że kazał im pojmać mnie żywcem, a nie zastrzelić?”. Pomimo panującego wokół mroku przewróciła oczami. „Powodzenia, chłopaki”. „Jedynka nie zaatakuje pierwszy. Planuje zdradziecko strzelić mi w plecy – jeśli będzie do tego zmuszony – gdy będę zajęta likwidowaniem Dwójki i Trójki. Pojawią się na godzinie siódmej i dziewiątej w chwili, gdy dotknę posadzki”. „Czwórka jest najszybszy”. Jej oczy wyłowiły ostatniego z kryjących się w cieniu żołnierzy. „Piątka to leń – ma broń, chyba nóż… Na pewno nóż”. „Kiedy Jedynka zobaczy, jak czterech kumpli pada na ziemię, uświadomi sobie, że to koniec. Spanikuje. Sięgnie po broń – spójrzcie tylko na niego, już się poci – dlatego zdejmę go jakoś w środku. Nie ma sensu przyjmować kulki, jeśli da się tego uniknąć”. Odwróciwszy się, zadarła głowę i spojrzała pod sufit. „Snajperzy to tylko zabezpieczenie. Już dawno mogliby się zaangażować. Ivan najwyraźniej ma ochotę pogadać”. Natasha zwolniła zacisk na linie i zaczęła opuszczać się w kierunku celu. Była już coraz bliżej. Widziała błyszczącą łysinę na szczycie głowy Ivana. Kiedyś codziennie golił ją żyletką, żeby lśniła jak należy. Najwidoczniej wciąż ma to w zwyczaju. Ciekawiło ją, dlaczego teraz się poci. „Bo wie, że zaraz na niego spadnę?”. W tym samym momencie Natasha Romanoff zwolniła ucisk dłoni i opadła na posadzkę magazynu bezszelestnie niczym pająk – choć niewystarczająco cicho dla Ivana Somodorova. – Mała Natashka – rzekł Ivan, nie odrywając wzroku od dziewczynki. – Dziś świeci pierogowaty księżyc. Jeśli lubisz być przewidywalna, następnym razem naciśnij dzwonek przy drzwiach. – Kark mężczyzny oplatał tatuaż drutu kolczastego, pamiątka po odsiadce w rosyjskim więzieniu. Odwrócił się i wbił w nią świdrujące spojrzenie. – Kalasz moje dobre imię. Czarna Wdowa obejrzała więcej szczegółów jego postaci: tanią skórzaną kurtkę i łańcuchy, które w połączeniu z koszulką w serek nadawały mu wygląd ruskiego gangstera. Westchnęła. – Puk, puk, Ivan. Kto tam? T.A.R.C.Z.A. Uraczył ją beznamiętnym spojrzeniem. – Nie rozumiem. Natasha wzięła zamach i uderzyła go w twarz. Gdy poleciał do tyłu, pogłaskała się po bolącej pięści. – Wybacz. Zapragnęłam pokazać ci nokautującą pointę. Dziewczynka krzyczała, ale Czarna Wdowa słysza- ła jedynie łomot własnego serca, który wibrował jej w uszach. Już nie myślała. To nie był czas na rozmyślania. Przyszła pora na szybkie ruchy i refleks. Akcję i reakcję. Dopływ adrenaliny. Uruchomienie pamięci mięśniowej. A mięśnie Natashy Romanoff miały pamięć niemal fotograficzną. Zbiry od Dwójki do Piątki upadły dokładnie tak, jak zaplanowała. Zaskoczył ją tylko Piątka, który gestem wojownika ninja wyciągnął nunczako zamiast noża. – Żarty sobie stroisz? – spytała z nutką podziwu w głosie. – Ale doceniam kreatywność. – Wypowiadając te słowa, rozchyliła wdowi mankiet i ninja wyleciał w powietrze, porażony piorunem elektryczności – w sposób niegodny wojownika ninja. Jedynka oddał strzał, lecz wcześniej agentka zdążyła roztrzaskać jego rękę swoim lewym butem. Pocisk poszybował obok celu, a strzelec upadł na ziemię. W szachach bitewnych Natasha Romanoff nie miała sobie równych. Ivan Somodorov rzucił się na puste krzesło obok dziewczynki i przymocował elektrody do własnej głowy. Urządzenie zaczęło przesyłać między nimi iskry. Uśmiechając się do dawnej protegowanej, położył dłoń na dźwigni urządzenia. – Trochę się ociągałaś. Czekam na ciebie już od wielu tygodni. Moja Natashka. Natasha wpatrywała się w niego, próbując odgadnąć, czy kłamie. A jeśli nie kłamie, to co to oznacza? „Zbiry miały tylko odwrócić moją uwagę. Prawdziwa rozgrywka dopiero się zaczyna”. Ivan parsknął. – Przychodzisz po mnie w blasku pierogowatego księżyca? I nie pamiętasz, żeby w pierwszej kolejności wyłączyć kamery bezpieczeństwa? Czy ja cię niczego nie nauczyłem? – Chciałabym, żeby tak było. – Natasha stanęła przed nim, odgarniając sprzed twarzy nieposłuszny kosmyk rudych włosów. – Popatrz tylko, jak urosłaś od dnia, kiedy szkoliłem cię w Czerwonej Komnacie. – Błysk w jego oku każdą inną dziewczynę przyprawiłby o dreszcz, ale Natasha ani drgnęła. – Wyglądałaś wtedy jak małe zagubione pisklątko – ptieniec – które wypadło z gniazda. Natasha zignorowała go. Nie mogła oderwać oczu od urządzenia, które stało pomiędzy nim a dziewczynką. Widniały na nim napis „O.P.U.S.” i symbol rosyjskiej armii. Był to kolejny powód, który ją tutaj przywiódł – technologia, o której nic nie wiedziała, ponieważ T.A.R.C.Z.A. nie uznała za właściwe, żeby wprowadzić ją w szczegóły. Do amerykańskiej organizacji Natasha należała od niedawna, dlatego wiele jej nie wyjaśnili. Wiedziała tylko, że ma władować trzy kulki w starego Yodę i zabrać wszystkie jego sprzęty. – Co to jest? Wygląda jak eksponat muzealny. Na mieście krążą słuchy, że nowy spektakl Ivana Dziwnego jest dziwniejszy niż zwykle. Machnął ręką w kierunku maszyny O.P.U.S. – To stara technologia Czerwonej Komnaty. Majsterkowałem przy tym od czasu, gdy nasza chwalebna unia narodów upadła. Program, rozumiesz, miewał lepsze dni. Ale to nie znaczy, że nie możemy wykorzystać kilku komponentów i zarobić na tym przyzwoitej sumki. – Jasne. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, ledwie potrafiłeś odpalić zastavę, Ivanie. – Komu potrzebna zastava? Teraz jeżdżę lexusem. – Wzruszył ramionami. – Trochę poszperałem i zebrałem grupkę niepokornych fizyków. Relikty po Czerwonej Komnacie. – Wyszczerzył zęby. – Dinozaury takie jak ja, o krok od wyginięcia. Natasha, niewzruszona, odwróciła się do dziewczynki, która szeroko otworzyła oczy. – A to dziecko? Co ono tu robi? Ivan wzruszył ramionami. – Czy to ważne? Kolejny mały biedny niechciany ptieniec. – Uśmiechnął się mrocznie. – Brzmi znajomo? Czarna Wdowa zacisnęła dłoń na pistolecie. – Tym byłam? Niechcianym podrzutkiem? – Nie. Ty byłaś kolcem w mojej żopie. – Błędna odpowiedź. – Grzmotnęła go oboma nadgarst- kami, po raz kolejny wypuszczając żądło z wdowich mankietów. Ivan, zaskoczony uderzeniem ładunku elektrycznego, drgnął, głowa poleciała mu do tyłu, wbijając go głębiej w krzesło. Podniósł głowę. W jego oczach tlił się obłęd. – Na zawsze czerwona. Tak nazywają tobie podobne. Gadaj sobie do woli, ale taka z ciebie Amerykanka jak ze mnie Amerykanin. – W niczym nie jestem do ciebie podobna, Ivanie. – Skierowała w jego stronę lufę pistoletu. Jej ręka zadrżała. „Po prostu to zrób. On na to zasługuje”. „Powinnaś była to zrobić dawno temu”. Na ustach Ivana zapląsał ironiczny grymas. – Jesteś jak tykająca bomba zegarowa. – Jej twarz wciąż była blada z wrażenia. – To tylko kwestia czasu. Nie uda ci się uwolnić, ptieniec. Ani ode mnie, ani od Matki Rosji. – Wypluł krew z ust. – Mam nadzieję, że zobaczę, jak eksplodujesz. Ale Natasha już go nie słuchała. Miała złe przeczucia. Coś tu się nie zgadzało. „Na co on czeka? Co kombinuje?”. Zerknęła na żołnierzy, którzy blokowali wyjście, ale kiedy to zrobiła, Ivan wyciągnął rękę i pochwycił dźwignię, która sterczała pomiędzy nim i dzieckiem. „To sygnał. Coś się zaczyna. Coś się dzieje”. Gdy pociągnął za wajchę, Natasha usłyszała pierwszą serię strzałów. Rzuciła się naprzód, ale linia ognia sunęła tuż za nią, popychając ją w stronę Ivana Dziwnego i jeszcze dziwniejszej stalowej skrzyni, która do niego należała. Otoczyła ich burza pocisków – Czarną Wdowę, dziecko i Ivana. Mężczyzna krzyknął, ale już było za późno. Krzyżowa seria kul podziurawiła maszynę jak sito. Buchnęła z niej chmura ognia i dymu, a on, niesiony eksplozją, wyleciał w powietrze. Agentka, robiąc uniki przed zbłąkanymi kulami, przesuwała się w stronę dziewczynki. – Zabiorę cię stąd! – krzyknęła, usiłując podnieść ją z krzesła. Dziecko wrzeszczało po każdym wystrzale, instynktownie machając rękami i wierzgając nogami. W ciemnych oczach płonął strach. Natasha wreszcie ją uwolniła i dziewczynka na chwilę do niej przywarła. Tylko na moment. Zanim Natasha zdążyła ją odsunąć, maszynę przeszył gigantyczny impuls elektryczny, który popłynął przez okablowanie do elektrod, niemal unosząc ciało małej w powietrze, a ponieważ Romanoff wciąż trzymała dziewczynkę, wyładowanie poderwało również ją. Na ułamek sekundy agentkę i bezimienną rudowłosą dziewczynkę unieruchomiło to samo biało-niebieskie światło. „Właśnie tak to sobie zaplanował. Wpadłam prosto w zastawione sidła”. „Przegrałam grę w szachy bitewne. Końcówka partii: zero”. Potem myślenie o czymkolwiek poza bólem zrobiło się zbyt uciążliwe. „Gwoździe – pomyślała Natasha. – Kłują jak zatrute gwoździe”. „Wrzynają się w każdy zakamarek ciała i umysłu”. Nigdy nie czuła się bardziej obnażona. Przez jej umysł przelatywała karuzela obrazów. Zmieniały się zbyt szybko, by je przetwarzać. Mózg płonął. Ból zrobił się nie do wytrzymania. Pod jego wpływem zaczęła się wić. Ale później niebieskie światełko zniknęło, prawdopodobnie dlatego, że wszystko wokół ogarnęły płomienie. Magazyn stanął w ogniu, jak pochodnia. Potem nastąpił drugi wybuch, dużo silniejszy niż pierwszy. Później kolejny. I następny. Natasha uzmysłowiła sobie, że aparatura O.P.U.S. wcale nie była niezależnie działającym sprzętem, a raczej zestawem generatorów. Kiedy przeanalizowała schemat zapłonu, doszła do wniosku, że każdy kontener przewozowy w magazynie skrywa jakąś część aparatury połączonej przewodami. Oznaczało to, że fala eksplozji przybierze rozmiar większy, niż się spodziewała. Dużo, dużo większy. „Przetoczy się jak tsunami śmierci”. Ivan ryknął, złapał się za głowę i osunął się na podłogę. Z przepalonych elektrod przymocowanych do jego czoła wytrysnął czarny dym. Zginął? Dziewczynka krzyknęła. Natasha nie zastanawiała się ani chwili dłużej. Chwyciła dziewczynkę i przetoczyła się pod szafkę z bronią. Ostatnia z elektrod opadła na ziemię. Czarna Wdowa zasłoniła dłońmi uszy dziecka, a szafka, magazyn i cały świat zawirowały.
ROZDZIAŁ 3: NATASHA
RUINY MAGAZYNU STOCZNIOWEGO, UKRAINA WYBRZEŻE MORZA CZARNEGO Kiedy wszystko dobiegło końca, Natasha kopniakiem odsunęła szafkę. Nie wypuszczając dziewczynki z uścisku, przetoczyła się na bok. Gdy tylko odzyskała ostrość widzenia, przyjrzała się pozostałościom sceny. Płomienie przeskakiwały z jednego kontenera transportowego na drugi. Żołnierze leżeli nieruchomo na ziemi. Szrapnel zabił tych, których nie zdążyła zabić ona. Tak czy owak, nie miało to już znaczenia. Natasha spojrzała na dziewczynkę, która w bezru- chu leżała na betonowej posadzce. Wśród zgiełku dobiegającego zewsząd wycia syren podniosła dziecko z rumowiska. Dziewczynka, zatrzepotawszy powiekami, otworzyła oczy. − Już wszystko w porządku – uspokoiła ją Natasha. Wzięła małą w ramiona i utykając, ruszyła w kierunku drzwi magazynu. Przerzuciła dziecko przez ramię, ignorując płomienie, które je otaczały. Płomienie, popiół i ciała. − Nie patrz! – Natasha po raz kolejny przeklęła Coulsona za to, że wplątał ją w misję z udziałem dzieci. W oczach kruszyny odbijało się tylko uczucie straty i lęk. W dłoniach ściskała kark osmolonej lalki baletnicy. − Sestra – szepnęła dziewczynka. Siostra. Wyciągnęła rączkę, próbując dotknąć pukla włosów Czarnej Wdowy. Rudych, tak jak jej własne. − Niezupełnie. – Natasha niemal ją upuściła. Poczuła się niezręcznie, był to rodzaj drażliwego ciepła, które rozlało się w jej piersi. Współczucie. Poufałość. Coś na kształt porozumienia. Nieczęsto doświadczała czegoś podobnego – nie wiedziała, jak odbierać takie uczucia, ani ich nie rozumiała. Bo Natasha Romanoff nie lubiła uczuć, których nie pojmowała. Nie lubiła uczuć i kropka. Wiedziała jednak, co to znaczy być dzieckiem, które patrzy takim wzrokiem. Czarna Wdowa zniżyła głos i szepnęła po rosyjsku wprost do ucha małej: – Od tej pory będziesz bezpieczna. Nie znam twojej rodziny, ale obiecuję, że znajdę miłych ludzi, którzy pomogą ci wrócić tam, skąd pochodzisz, gdziekolwiek to jest. – Zawahała się, po czym pogładziła włosy niesionej dziewczynki. – Mamočka – smutno westchnęło dziecko. – Matka? To od niej cię zabrał? – Natashę ogarnęło przygnębienie. Nie wiedziała, czy dziecko ma jakąkolwiek rodzinę i czy po powrocie do domu kogoś w nim zastanie. Ponieważ znała Ivana Somodorova wyjątkowo dobrze, wiedziała, że prawdopodobieństwo jednego lub drugiego jest bliskie zera. Ale dziewczynka skinęła głową i przycisnąwszy ją do ramienia Czarnej Wdowy, zamknęła oczy. Pozwoliła lalce spaść na podłogę i zasnęła z wyczerpania. Natasha poczuła, że druga rączka zaplątała się w jej włosach. Czarna Wdowa wyniosła małą daleko od płonącego magazynu, wokół którego roiły się oddziały pomocnicze organizacji T.A.R.C.Z.A. Znała procedurę. W ciągu kilku minut Ivan, lub to, co z niego zostało, trafi w ręce T.A.R.C.Z.Y. Podobnie jak jego technologia, aparatura O.P.U.S. – wszystko. Teraz pora na gruntowne porządki, ale to już nie jej problem. Nawet agenci mieli innych agentów, którzy wyręczali ich w tym wszystkim. „Dzięki Bogu”. Ivana Somodorova miała po dziurki w nosie. Nie chciała już nigdy więcej oglądać jego twarzy. Przez całe obecne życie Natasha Romanoff próbowała zapomnieć o swoim poprzednim życiu. Z tą myślą przekazała dziewczynkę w troskliwie podstawione ramiona ratownika medycznego, który owinął małą kocem. Misja Natashy dobiegła końca. Dziewczynką targnął wybuch szlochu, wyciągnęła rączki do rudowłosej wybawczyni. Agentka wbiła w nią wzrok. Mała ani myślała przestać. Natasha odwróciła się do niej plecami, lecz ta dalej łkała w najlepsze. Nie potrafiąc ukryć frustracji, Czarna Wdowa odwróciła się z powrotem. Uklękła przed dzieckiem i przemówiła po rosyjsku:– Kak tebja zovut, devočka? Jak ci na imię, dziewczynko? – Ava – odparło dziecko, pociągając nosem i ciężko dysząc. Natasha skinęła głową. – Slušaj, Ava. Prestan’ plakat’ kak mladenec. Ty uže bolšaja devočka. – Pobieżnie tłumacząc, znaczyło to tyle co: „Słuchaj, Ava. Nie maż się jak beksa. Jesteś już dużą dziewczyną!”. Próbowała nie obwiniać się za to, co powiedziała. Czy ona sama nie usłyszała kiedyś podobnych słów? Tamtego dnia w Stalingradzie, wiele lat temu? Kiedy umarli jej rodzice, a ją zabrało KGB, po czym trafiła do Czerwonej Komnaty? „A później do Ivana”. Dziewczynka niemo wlepiała w nią wzrok, po jej twarzyczce spływały łzy. Natasha ponownie wzięła oddech i podjęła kolejną próbę. – Amerikancy odwiezu tebja domoj. Oni najdut twoju mamu. Ja obeščayu. – Nie miała bladego pojęcia, czy to prawda, ale i tak to powiedziała. Amerykanie zabiorą cię do domu. Odnajdą twoją mamę. Obiecuję. Uznała, że to właśnie powinna usłyszeć dziewczynka. – Obeščaeš? Obiecujesz? – Możesz mi wierzyć, Avo. Jesteśmy takie same. Widzisz? – Natasha ujęła w palce lok swoich rudych włosów. – Ja kak i ty – powtórzyła. Toczka w toczkę. Dziewczynka próbowała złapać oddech, lecz nie była w stanie. Po jej twarzy ciurkiem spływały łzy. Natasha westchnęła, po czym podniosła się i zabrała portfel przechodzącemu obok żołnierzowi. Niczego nie zauważył. Wyciągnęła banknot o nominale pięciu euro, pozwalając reszcie upaść na ziemię. Potem wyrwała długopis starszemu rangą oficerowi, który się akurat nawinął. Zaskoczony mężczyzna odwrócił się i wbił w nią wzrok. Mężczyzna, którym okazał się agent Coulson, westchnął. – Czy mogę ci w czymś pomóc, Romanoff? Nie podnosząc wzroku, przedarła banknot na pół i coś na nim zanotowała. – Nie, Coulson, to ja ci pomagam. Pamiętałam, żeby zostawić wszystkie kamery bezpieczeństwa włączone. – Zerknęła na niego. – Dostaniesz dobrej jakości taśmy, cokolwiek się tam na nich nagrało. Coulson wyciągnął rękę. – Wspaniale. A teraz chcę odzyskać swoje pióro. Ten Montblanc Tygrysie Oko pochodzi z limitowanej edycji wyprodukowanej w trzydziestym piątym. Czarna Wdowa przewróciła oczami i wepchnęła pióro w jego dłoń. – Na takie pisaki mówi się „marker”. Powinieneś się zagłębić w temat. – Ty masz swoje metody, a ja swoje. – Wziął pióro. – Skoro już o tym mowa, to gratuluję dobrze wykonanej roboty. W twojej teczce znalazłem informację, że byłaś w Czerwonej Komnacie. To musiało być trudne przeżycie. Emocjonalnie skomplikowane. – Nie było – warknęła, usiłując przecisnąć się obok niego. Coulson uśmiechnął się. – Tak, to pewnie słuszne podejście. Przecież patrzyłaś, jak prawie cały budynek wali się na twojego przyjaciela Ivana. – On nie jest moim przyjacielem – automatycznie odparła Natasha. – Ja nie mam przyjaciół. – To dopiero szokujące – zakpił Coulson, powoli się odwracając. – Nie mieć przyjaciół? Między nami mówiąc, to bardzo skomplikowane emocjonalnie. Natasha odprowadziła go spojrzeniem pełnym ognia. – Między nami mówiąc, trzymaj się z dala od moich akt. Nic nie odpowiedział. Przecisnęła się pomiędzy dwoma sanitariuszami T.A.R.C.Z.Y. i po raz kolejny uklękła przed dziewczynką. Włożyła kawałek banknotu euro w małą piąstkę i szybko przemówiła po rosyjsku: – Widzisz to? Kiedy będziesz potrzebowała mojej pomocy, idź do ambasady i pokaż im to. Ja zachowam drugą połowę, żeby o tobie nie zapomnieć. Ava skinęła głową. Natasha nie przestawała szeptać jej do ucha, cały czas po rosyjsku: – Wystarczy, że poprosisz, a przyjdę po ciebie, sestrenka. Obiecuję, siostrzyczko. – Odsunęła się. – Ale jeśli ja to potrafię, Avo, to ty też. – Wskazała jej rude włosy. – No nie? Jesteśmy takie same. Tot že samoje. Toczka w toczkę. Po tych słowach odeszła.
Ava spojrzała na trzymany w dłoni zwitek papieru. Na połowie banknotu widniały dwa słowa i uproszczony rysunek klepsydry wpisanej w okrąg. CZARNA WDOWA. Jej znak. – Będę pamiętała, moja staršaja sestra – powoli powiedziała dziewczynka. Starsza siostro. Potem jej powieki opadły, a ogień, chaos, śmierć i hałas zniknęły. Tak jak rudowłosa kobieta.OSIEM LAT PO ODESSIE GDZIEŚ NA UKRAINIE
T.A.R.C.Z.A. – SPRAWA 121A415 REF.: DOCHODZENIE WS. ŚMIERCI NA SŁUŻBIE [ŚNS] OD: AGENTA PHILLIPA COULSONA DO: NICKA FURY’EGO, DYREKTORA EX OFFICIO ORGANIZACJI T.A.R.C.Z.A. TEMAT: DOCHODZENIE SPECJALNE RE: AGENTKA NATASHA ROMANOFF ALIAS CZARNA WDOWA ALIAS NATASHA ROMANOVA AGENT PROWADZĄCY [AP]: PHILLIP COULSON KRYPTONIMY SPRAWY T.A.R.C.Z.Y.: CZERWONY REJESTR, OPUS, SCHRÖDINGER, ODESSA, CZERWONA WDOWA, BURZA ŚNIEŻNAAUTORYZACJA: Dochodzenie wszczęto na podstawie Dekretu nr OVAL14AEE32. Wyłącznie do wiadomości prezydenta Stanów Zjednoczonych/ Odmowa zgody na dostęp Kongresu/Uwaga: niniejsze streszczenie zawiera odpisy z akt, dzienników, korespondencji, protokołów, przesłuchań i ustaleń pochodzących ze specjalnego dochodzenia o sygnaturze NSA S231X3P. Wyniki sekcji zwłok ofiary [przeprowadzonej przez lekarza medycyny sądowej T.A.R.C.Z.Y.] opatrzono klauzulą tajności. Nominacja do Prezydenckiego Medalu Wolności [źródło zgłoszenia niejawne] jest w toku rozpatrywania.
ROZDZIAŁ 4: ALEX
DOM DANTEGO CRUZA MONTCLAIR, STAN NEW JERSEY Mi-ko-łaj! Mi-ko-łaj! – grupka gimnazjalistów krzykiem dopingowała siwiutkiego rubasznego Świętego Mikołaja, jakby był członkiem boysbandu. „Siwiutki rubaszny Święty Miki – pomyślał Alex Manor. – Wierzem w świenta, mamusiu. Kierunek – biegun północny”. Kupiona w drugstorze czapka Świętego Mikołaja osunęła się na oko chłopca. – Co to za lenie! Nie usłyszę „Ru-dolf”? Ru-dolf? Czerwononosy? Krzyknie ktoś? – Dante Cruz, najlepszy przyjaciel Alexa, chrapliwie wypowiadał słowa spod sztucznego poroża renifera. – Jeeezu. Walczę na boisku przeciwnika.Alex, spocony czerwonolicy siedemnastolatek, wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Dante – równie spocony i równie siedemnastoletni – wyglądał, jakby świetnie się bawił. Dwaj przyjaciele walczyli nad chybotliwym stołem do ping-ponga, pogrążeni w potyczce, która nosiła znamiona pojedynku na rękę stulecia, a przynajmniej tygodnia. W najgorszym razie był to kulminacyjny punkt przyjęcia wakacyjnego młodszej siostry Dantego. Potyczka rozpoczęła się tak jak wszystko w ich wydaniu: zainicjował ją żart, który później przeistoczył się w wyzwanie, potem w zakład, a następnie błyskawicznie wybuchła walka na śmierć i życie toczona nad starym stołem do ping-ponga. Alex Manor nie potrafił się kontrolować, nie wtedy, kiedy buzowała w nim adrenalina. Dante Cruz lepiej panował nad nerwami, choć rywalizować lubił w równym stopniu. Tych dwóch chłopców można by przyrównać do roziskrzonej zapałki i laski dynamitu, które postanowiły zostać przyjaciółmi lub rodzeństwem. – Masz dosyć? – Alex zerknął na Dantego ponad pięściami. – A co, ciśnienia nie wytrzymujesz, Mikołajku? – Dante uśmiechnął się. Jego rumiana, ciemna twarz aż jaśniała od wysiłku, a śmiech był zaraźliwy. Dante, wychowany w zżytej portorykańskiej rodzinie, wziął Alexa pod swoje skrzydła w dniu, kiedy ten po raz pierwszy przekroczył próg ich klubu szermierczego. Było to dwa lata temu. Tata Dantego był gliniarzem i chłopak potrafił z miejsca rozpoznać dobrego partnera. Poza tym ponieważ jego stary był policjantem, w domu Cruzów nigdy nie odbywały się przyjęcia, nawet takie gimnazjalne imprezki. No chyba, że oboje rodzice przebywali akurat poza miastem. – Ciśnienie? Jakie ciśnienie? – odpowiedział rywal, zaciskając zęby. Alex był tak samo przystojny jak Dante. Dało się to zauważyć nawet wtedy, kiedy długie ciemne włosy w połowie zakrywały jeszcze ciemniejsze oczy chłopca. O dwie głowy wyższy od niewysokiego przyjaciela tyczkowaty Alex nie wyglądał na ministranta, ale też nie przypominał bandziora. I chociaż drzemały w nim pewne niespokojne żywioły, brutalność i niepokój, które przetrwały w jego genach – przydając mu cieni pod oczami i wyposażając w instynkt osaczonego wilczka – Alex był ostatnią osobą, która potrafiłaby ten fenomen zdiagnozować albo go powstrzymać. Alex Manor po prostu taki był, przynajmniej na razie. Taki był, zarówno w życiu, jak i podczas tego pojedynku na rękę. Pod wyblakłym T-shirtem Alexa napinały się mięśnie, a im mocniej naciskał na rękę kolegi, tym wyraźniej spod krótkiego rękawka wysuwał się jego tatuaż: czarno- -czerwony i okrągły. Wewnętrzny wzór przypominał klepsydrę. W szkole nie znalazłby się nikt, kto nie wiedziałby, czyim symbolem jest ten tatuaż. Należał do Czarnej Wdowy, bohaterki nastolatków na całym świecie. Ikony takiej jak Iron Man, Hulk czy Kapitan Ameryka. W dodatku był odlotowy. Wszyscy tak twierdzili i Alex konsekwentnie przyznawał im rację, powtarzając jednocześnie, że jego mama nie podziela powszechnego entuzjazmu. Tym sposobem nikomu nie zdradził, że nie ma zielonego pojęcia, kiedy go sobie zrobił. Gdy obudził się z tatuażem na ciele, przestraszył się tak mocno, że ogarnął go atak pełnoobjawowej paniki, po którym chłopiec przez tydzień nie zmrużył oka. „Kolejny powód, żeby więcej nie pić i zostać w szkole. A można by pomyśleć, że takie rzeczy zawsze się pamięta”. Alex zmarszczył brwi i nacisnął mocniej. – Stary, wstawiłem się – powiedział Dante. – Czym, napojem energetyzującym? Na gimnazjalnej imprezce? – Alex zacisnął szczęki, napierając na rękę Dantego. – To twoja strategia bitewna? Więcej kofeiny? – Nachylił się. – Lepsze to niż kolejne pudełko Pringlesów – wydusił Dante, a jego twarz poczerwieniała jak burak. Alex miał nieposkromiony apetyt na śmieciowe jedzenie, dlatego nie mógł się nie zaśmiać z przytyku kolegi. Właśnie na taką okazję Dante czekał. Niespodziewanie zaatakował, przyciskając rękę Alexa niemal do samego blatu. Ale przeciwnik przewidział ten ruch i skontrował. Alex analizował kolejne opcje, stopniowo przesuwając ciężar ciała w kierunku swojego celu. „Dante jest jak zacięta płyta. W dodatku teraz stracił równowagę. A to oznacza, że już niemal pora. Odczekaj chwilę… Jeszcze nie… niech zapędzi się odrobinę dalej. Już tu jest. Trzy… dwa… jeden…”. Alex wcisnął rękę Dantego w stół i w tej chwili mebel załamał się pod nimi. Dante upadł na plecy, prosto w plątaninę siatki i fragmentów pomalowanej sklejki, a Alex zaczął podskakiwać, wymachując rękami nad głową. – Zwyciężył Mikołaj! Święta znów ocalone! Tłumy szaleją! Za jego zachętą grupka nastolatków z ósmej i dziewiątej klasy, mocno pobudzonych kofeiną, napojami energetyzującymi i nadmiarem cukru, wpadła w jeszcze większą ekstazę. Dante prychnął z niesmakiem. Alex zignorował go. – Dziękuję ci, gimnazjum Montclair, dziękuję za wszystko! – Alex pomachał w stronę wielbiących go fanów – tych prawdziwych i tych wyimaginowanych – niczym nowe wcielenie Tony’ego Starka. – Żadne z was nie zasłużyło na rózgę. – Zaczęli wiwatować. – Wszystkim stawiam drinka. – One już stoją. Na mnie! – zaprotestował przykryty stertą plastikowych kubków Dante, który leżał na podłodze obok stolika z jedzeniem. – Choć może to tylko takie odczucie, bo leżę w samym środku kałuży. – Ściśle mówiąc, ty na nich leżysz. – Alex uśmiechnął się, przeglądając niemal puste pudełka po pizzy w poszukiwaniu nietkniętego kawałka. Znalazł jeden – pepperoni – i zanurzył go w sosie po skrzydełkach kurczaka. Im podlejsze rzeczy jadł, tym większą radość czerpał z konsumpcji, dlatego teraz ta pizza dostarczała mu prawdziwej uciechy. Dante aż jęknął. – Poważnie?! Ohydny jesteś. Alex wzruszył ramionami. – Jak tam sobie chcesz. Wciąż miał pełne usta, gdy jego uwagę przykuł hałas dobiegający z oddali. Wyjrzał za okno, na pogrążone w ciemności podwórko, omiótł spojrzeniem sznury kolorowych światełek zwisające z dachu, a potem przeniósł wzrok jeszcze dalej, za stadko reniferów ciągnących przez trawnik atrapę sań. Hałas przypominał pęknięcie gałązki albo odgłos wydany przez zwierzę. – Słyszałeś to? – Przez sekundę miał wrażenie, że coś zatrzepotało w cieniu odległego żywopłotu. Alex zmrużył oczy. „Coś tam jest”. – Macie jakiegoś psa, D.? – Tak, moją siostrę. – Dante mrugnął, wciąż leżąc na podłodze. – Bo co? Alex zmarszczył brwi. – Nic. Chyba właśnie usłyszałem jakiegoś bezpańskiego psa. – Nie, daję słowo, jest nasza – odparł Dante z uśmiechem. Siostra Dantego, Sofi – ładna, młodsza od nich dziewczynka, ubrana w stylowy podkoszulek z napisem „Planeta Thora” – przeszła ponad bratem, dźgając go w żebra sandałem na koturnie. – Czy ty właśnie nazwałeś mnie psem? Ty? A pamiętasz, które z nas jadło za pieniądze suchą karmę dla psów, Dante Cruz? – Jadłeś karmę? – roześmiał się Alex, nie czekając na odpowiedź. Dante przekręcił się na bok. – Miałem osiem lat. Sofi spojrzała na połamany stół do ping-ponga. – Ojciec się wścieknie. – Potrząsnęła głową. – Wciąż gniewa się za wszystkie grabie, które rozwaliłeś mu podczas swojej głupiej gry. – Grabie? Masz na myśli nasze pałasze? – Dante nadąsał się. – To się nazywa LARP, zarazo. – Nie zmieniając horyzontalnej pozycji, złapał ją za kostkę. – Wracaj do znęcania się nad gimnazjalnymi elfikami. – Stul dziób, Rudolfie. – Sofi podniosła butelkę napoju, która stała na chybotliwym stoliku do gier karcianych, i nalała sobie nowy drink. – Wytłumacz mi, Alex, po co ty w ogóle zadajesz się z moim bratem? Alex wytarł tłuste palce o dżinsy. – To z miłosierdzia. Z litości. No i zwyczajnie jestem miły. Dante zadrwił. – Powiedz to temu połamanemu blatowi. – Tak, bywam odrobinę… gwałtowny. – Alex wyglądał na zażenowanego. Starał się, lecz nigdy nie potrafił nad tym zapanować. Nie kiedy górę brały instynkty. – Odrobinę? Jeżeli ja miałbym być psem, to ty byłbyś pitbulem, stary – powiedział Dante, wsparłszy się na łokciach. Sofi pomachała kubkiem. – Przynajmniej macie siebie! Nie wiem, w jakim celu ktoś inny miałby się z wami przyjaźnić. Ach, zaraz… Z wami nikt się nie przyjaźni. Po tych słowach wylała napój na twarz brata. Dante wygiął się, próbując złapać odchodzącą siostrę za kostkę. Alex spostrzegł, że na terenie sąsiedniej posiadłości na sekundę rozbłysło światło, jakby coś właśnie zniknęło z pola widzenia. Potem odepchnął od siebie tę myśl. „Wpadasz w paranoję. Przywidział ci się pewnie Święty Mikołaj i jego latające renifery”. Ale, nie wiedzieć czemu, ciemna ściana żywopłotu wciąż przyciągała jego wzrok. „A jeśli tam rzeczywiście coś jest?”. Po przeciwległej stronie podwórza, w głębi zalegającego cienia, obleczona ciemną rękawiczką dłoń odepchnęła żywopłot, pomagając mu wrócić na swoje miejsce. Ponad stłumionymi rytmami wakacyjnych szlagierów niosło się echo odległych śmiechów oraz innych odgłosów trwającego przyjęcia. Pogwar dobrej zabawy. Muzyka wakacji, które toczyły się właściwym torem. Przynajmniej dla zwykłych zjadaczy chleba. Ale nie dla każdego. Twarz znów zniknęła w ciemności, zostawiając w tyle świat żywopłotów, podwórek i czerwonych kubków. Bo Alex Manor miał rację: coś tam było, choć bardziej przypominało jego przeznaczenie niż latającego renifera.
WYŁĄCZNIE DO WIADOMOŚCI T.A.R.C.Z.Y. POZIOM DOSTĘPU X DOCHODZENIE WS. ŚMIERCI NA SŁUŻBIE [ŚNS] REF.: NR SPRAWY T.A.R.C.Z.A. 121A415 AGENT PROWADZĄCY [AP]: PHILLIP COULSON RE: AGENTKA NATASHA ROMANOFF ALIAS CZARNA WDOWA ALIAS NATASHA ROMANOVA ŹRÓDŁO PROTOKOŁU: DEPARTAMENT OBRONY [DO], PRZESŁUCHANIE W RAMACH ŚLEDZTWA WS. ŚNS DO: Chłopak. Zacznijmy od chłopaka. ROMANOFF: Tak jest, sir. DO: Sterty dokumentów regularnie słanych przez T.A.R.C.Z.Ę. wskazują, że nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. ROMANOFF: Na to wygląda. DO: Czy rzeczywiście tak było? ROMANOFF: [po dłuższej chwili] To tajna informacja, sir. DO: A to jest tajne przesłuchanie Departamentu Obrony w sprawie śmierci na służbie, agentko. Nie uważasz? ROMANOFF: [odwraca się od mikrofonu] DO: Agentko Romanoff? Pragnę przypomnieć, że złożyłaś przysięgę! ROMANOFF: Przestańmy wreszcie owijać w bawełnę, sir. Wiem, co zrobiłam, i wiem, dlaczego pociągnięto mnie do odpowiedzialności. Jeśli chce pan wiedzieć, kiedy wszystko wywróciło się do góry nogami, to wyjaśniam: zaczęło się ode mnie i Avy. To pragnął pan usłyszeć? DO: Pragnę usłyszeć jedno, agentko: dlaczego? ROMANOFF: To takie… amerykańskie podejście. DO: Zamieniam się w słuch.
ROZDZIAŁ 5: AVA
PIWNICA OŚRODKA YWCA W FORT GREENE BROOKLYN, NOWY JORK Kiedy Ava Orlova rankiem otwierała oczy, słyszała tylko Jezioro łabędzie. Matka nuciła Czajkowskiego, kołysząc do snu Avę, gdy ta była w wieku niemowlęcym, a później, kiedy była małą dziewczynką, przytulając ją przed zaśnięciem. To była jedyna pamiątka, jaką po sobie zostawiła. Ava nie miała pojęcia, co się stało z jej matką i ojcem. Wiedziała tylko tyle, że odeszli. Kiedy przed laty opuszczała Odessę, nie miała najmniejszego powodu, żeby tam dłużej zostać. Pod cienkim, nierównym i zdecydowanie niełabędzim materacem Ava czuła twardą podłogę. Bił od niej chłód. Naciągnęła śpiwór (ukradziony z przytułku dla bezdomnych Auburn) pod samą szyję i zadygotała. Nie licząc jednego wychudzonego kociątka o równie wychudzonym brzuszku – kocurka Sashy – Ava była sama w swoim skromnym pokoju. A prawdopodobnie także sama na świecie. Z sufitu sypialni – jeżeli to pomieszczenie w ogóle zasługiwało na takie miano – zwisała pojedyncza żarówka. Pierwszą wskazówką, że jej tymczasowy pokój znajduje się w piwnicy, były wysoko usytuowane okienka. Kolejne przesłanki stanowiły: kałuża na betonowej posadzce, gazety z recyklingu, które piętrzyły się przy ścianach, oraz torby pełne starych puszek i butelek. Pokój wyglądał jak cela, ale Ava nie była więźniarką. Przynajmniej w praktyce. Nie zamknięto jej przecież w pomieszczeniu pełniącym funkcję więzienia. Nie tym razem. Kiedy przyjechała do kraju transportem T.A.R.C.Z.Y., agenci zabrali ją do trzech miejsc: na mecz bejsbola (żeby zobaczyła, czym jest Ameryka), do centrum handlowego (żeby kupiła sobie niemarkowe amerykańskie ciuchy) i do 7B (odciętego od świata amerykańskiego bunkra wojskowego, który przypominał więzienie). Tajna kryjówka nie miała nazwy, więc Ava ochrzciła ją mianem 7B, ponieważ takie właśnie oznaczenie widniało na żelbetowych drzwiach jej sypialni. Przez pięć lat jej jedynymi towarzyszami byli: nudni jak flaki z olejem, wciąż zmieniający się nauczyciele i strażnicy, stary telewizor z kablówką C-SPAN oraz niekończąca się dostawa odgrzewanego w kuchence mikrofalowej makaronu z serem. Nigdy więcej. Dziewczyna żyła na własną rękę już od trzech lat i nigdy nie oglądała się wstecz. Tak było od czternastego roku życia, kiedy to wyprowadziła w pole swojego strażnika i uciekła z 7B, zabierając ze sobą tylko tyle ukradzionych rzeczy, ile udało jej się spakować do starego chlebaka. Ava nie myślała o tym w kategoriach występku. Kierował nią instynkt przetrwania. Przez lata podkradała drobne z kurtek strażników, aż uznała, że uzbierała kwotę wystarczającą do kupna biletu w jedną stronę do Nowego Jorku, gdzie błąkała się od schroniska do schroniska. Wreszcie znalazła miejsce, które mogła opuszczać i odwiedzać wedle własnego uznania. Korzyścią koczowania w pełnej przeciągów piwnicy ośrodka YWCA był fakt, że nikt nie zauważał, kiedy lokator wychodzi, i nie troszczył się o to, kiedy wraca. Ach, wolność i niezależność – prawdziwe bonusy w życiu zbiega! Ava miała siedemnaście lat i była prawie tak samo wychudzona jak kot Sasha, który mieszkał już w piwnicy, kiedy ją odkryła. Włosy Avy wciąż miały ten sam kolor cynamonu, nie zmieniły barwy od czasów dzieciństwa spędzonego w Odessie. Niestety, z powodu lodowatej wody, która płynęła z pryszniców zainstalowanych na górnym piętrze w publicznych szatniach dziewczyna poświęcała teraz mniej czasu na zabiegi kosmetyczne z użyciem odżywki do włosów czy nawet grzebienia. Ostatnio jej rude loki wiecznie były rozczochrane i niedbale związane. Za gorącą kąpiel oddałaby wszystko, bo od czasu opuszczenia aresztu śledczego T.A.R.C.Z.Y. nieczęsto pozwalała sobie na taki luksus. (Rzadko korzystała z takich udogodnień również wcześniej – na Ukrainie gorąca woda była towarem tak samo deficytowym jak w ośrodku w Fort Greene). Sasha miauknął, a Ava przekręciła się na bok. Spod materaca wyciągnęła wytarty notes, zza jego grzbietu wysunęła ołówek. Szkicowała szybko, nie odrywając oczu od kartki. Po przebudzeniu przenosiła na papier swoje sny – jeśli istniały ku temu warunki. Jeśli miała akurat łóżko i papier oraz kawałek węgla rysunkowego albo ołówka. Czyli nie zawsze. Sasha ugryzł brzeg kartki, więc Ava, nie podnosząc wzroku, zepchnęła go z łóżka. Spod rysika wyłaniał się już rysunek chłopaka, którego postać widziała pod przymkniętymi powiekami. Był to ten sam chłopiec co zawsze. Ten z ciemnymi oczami i tatuażem na ramieniu. „Chłopiec z tatuażem”. Właśnie tak przedstawiała go Ava, przynajmniej kotu i czasem Oksanie, kiedy próbowała go opisać. Nigdy nie pokazała jej swoich szkiców, chociaż Oksana była jedyną przyjaciółką, którą Ava poznała w tym kraju. Nie potrafiła tego wyjaśnić – faktu, że tak często śniła jej się ta osoba, która wydawała się dziwnie bliska. Zresztą Oksana została w schronisku Auburn, kiedy Ava je opuściła, dlatego nie miała okazji, by zobaczyć jej poranne szkice. Dziewczyna rysowała dalej, a grafitowe szczegóły nabrały kształtów. Zakrzywiona linia nosa. Szerokie kontury znaczące mocną szczękę. Kości policzkowe. Ciemne, szeroko osadzone oczy. Włosy ułożone w krnąbrne fale, zasłaniające niemal całą twarz. Naszkicowana postać stała na obrzeżu zatłoczonego podwórza, patrząc prosto na nią. „Mój Alexei”. „Alexei Manorovsky”. Tak miał na imię, przynajmniej po rosyjsku, a Ava wciąż śniła tylko w tym języku. Słyszała, że ktoś woła do niego „Alex”, co zdało się jej dziwną i zbyt krótką wersją imienia, jakby czegoś w nim brakowało. Dziś wieczorem podnosił ręce w geście zwycięstwa. „Pewnie w coś grał” – pomyślała. Wyglądało na to, że po prostu dobrze się bawi w gronie przyjaciół, dlatego obserwując go, odczuwała jeszcze większą samotność. „Nie potrzebujesz przyjaciół, Avo. Potrzebujesz umysłu. Musisz pozostać silna jak wół i ostra jak brzytwa. Obiecaj mi przynajmniej tyle”. Ostatnie słowa matki wpłynęły szeptem do głowy nastolatki, gdy zatopiła spojrzenie w kartce. Doktor Orlova, jedna z najlepszych fizyczek kwantowych w Europie Wschodniej, nauczyła się trudnej sztuki walki o wszystkie sukcesy. Po chwili przemówił kolejny głos, choć Ava, jak zawsze, próbowała go zignorować. „Ale jeśli ja to potrafię, Avo, to ty też”. „Jesteśmy takie same. Tot že samoje. Toczka w toczkę”. Właśnie te słowa wypowiedziała kobieta w czerni, zanim zniknęła z pola widzenia. Ava nie była jednak taka sama jak ktokolwiek inny – a już na pewno nie jak tamta kobieta – zdążyła się o tym przekonać. Była sama i zawsze taka będzie. Pozostanie silna i ostra. „Bo mama miała rację”. Westchnęła i dodała ostatni szczegół: kapelusz Dziadka Mroza, który nosił chłopak. – Wesołych świąt, Sashko. – Sasha odmiauknął, ostrożnie zaczepiając o kartkę pazurem. Ava jedną ręką podrapała kota pod pyszczkiem, a drugą przekartkowała szkicownik. Notes stanowił jedyny rejestr jej szalonych snów, tak było od wielu lat. Gdyby sama wszystkiego nie narysowała, nie potrafiłaby w to uwierzyć. Niemal na każdej stronie widniał Alexei. Fechtował, uprawiał kick-boxing, jeździł na motorze przyjaciela. Wyglądał przez okno w klasie. Bawił się z brązowookim szczeniakiem. Ava przetarła palcem wykonany węglem rysunek, rozcierając gładkie linie. „Kim jesteś, Alexeiu Manorovsky?”. „Dlaczego widzę cię wyłącznie w moich snach?”. „I co masz ze mną wspólnego?”. Przewróciła kartkę, nie odpowiadając na pytania. Oto i dom. Odessa, a wcześniej Moskwa, choć niewiele z tych miejsc zapamiętała. Twarz mamy wystającą znad kołnierzyka fartucha laboratoryjnego. Pieczone jabłka. Ukochaną lalkę baletnicę, tę z porcelanową główką. Karolinę. Lalkę dostała w prezencie od rodziców, ale zgubiła ją dawno temu. Były to nieliczne ocalone migawki dzieciństwa – tak wiele paciorków zerwanego naszyjnika przepadło. Tak bardzo chciałaby mieć ich więcej. Przeszła do nowego rysunku, do mroczniejszych wspomnień. Do magazynu w Odessie, gdzie wiele lat temu wszystko straciła. Łysy mężczyzna z wytatuowanym wokół karku drutem kolczastym – potwór, który odebrał jej świat. Zawsze rysowała mu nieobecne, ciemne oczy, jak u demona. „Bo właśnie tym był”. Nie zapamiętała wiele, pamiętała jednak jego czarne oczy wyrażające szyderstwo. „Nikt po ciebie nie przyjdzie, ptieniec. Nikt cię nie chce. Nikt się o ciebie nie troszczy. Nawet twoja droga mamočka”. Ava przewracała kolejne kartki, zmuszając umysł do skupienia uwagi na czym innym. Na przykład na słowach-zjawach. Ponad szkicami i wszędzie na marginesach notowała dziwne słowa. Niektóre stale się powtarzały, jak jedyne istniejące puzzle niekompletnej układanki. Nie wiedziała już, co oznaczają, przywoływały tylko jej sny, wspomnienia, przeszłość. Kiedy zobaczyła znajomy układ liter, rozbolała ją głowa – patrzyła na nie tak często. KRASNAYA KOMNATA. OPUS. LUXPORT. Zawsze układały się w ten sam wzór. Nie pamiętała niczego, niejasno zdawała sobie tylko sprawę, że mają związek z tamtą nocą, kiedy agenci T.A.R.C.Z.Y. znaleźli ją w dokach Odessy. Nie przypominała sobie prawie nic na ich temat, nic, co miałoby jakikolwiek sens. Nie licząc tych czterech słów, dysponowała tylko jedną rzeczą. Jednym nieistotnym świstkiem papieru. Sasha chwycił pazurem brzeg kartki. Był tutaj, między ostatnią stroną a okładką. Włożyła go tam, gdy uznała, że dłuższe miętoszenie go w kieszeni nie ma sensu. Ostatnia, nie licząc kilku wyblakłych fotografii, pamiątka po życiu na Ukrainie – połówka starego banknotu euro z dwoma nakreślonymi słowami i rysunkiem w kształcie klepsydry. CZARNA WDOWA. Znak Natashy Romanoff. Kobiety w czerni, która nawiedzała ją w snach, zanim pojawił się w nich chłopak z tatuażem. To ona uratowała ją przed szaleńcem, który zamordował jej matkę. Sęk w tym, że w efekcie tego „ratunku” Ava została wtrącona do aresztu, zamknięta i zapomniana. W ten sposób stała się kolejnym niechcianym zbiegiem zza oceanu. To Czarna Wdowa podarowała jej to życie. Ten przywilej. To przez nią Ava była bezdomna, osierocona i samotna. Na zawsze obca w obcej krainie. Ava wiedziała, że Natasha Romanoff uchodzi za bohaterkę. Ona i jej potężni przyjaciele rzekomo troszczyli się o ludzkość. Natasha Romanoff rzekomo troszczyła się o nią, Avę. „Wystarczy, że poprosisz, a przyjdę po ciebie, sestrenka. Obiecuję, siostrzyczko”. Ava pytała, szukała, miętosząc w dłoni wyblakły banknot euro z symbolem klepsydry. Niestety, Natasha Romanoff nigdy nie przybyła na ratunek. A przecież Czarna Wdowa była jedną z Avengersów. Istotą lepszą niż większość ludzi. W każdym razie za kogoś takiego uchodziła w oczach świata. Jedynie Ava wiedziała, że to nieprawda. Czarna Wdowa nigdy nie będzie bohaterką Avy Orlovej. Na zawsze pozostanie źródłem rozczarowania. „Kolejnym”. Sasha zeskoczył ze szkicownika i wylądowawszy na ramionach Avy, umościł się w swojej zwykłej pozycji. Ludzie rozczarowują, nawet bohaterowie. Była to lekcja, której Ava nigdy nie zapominała. „Silna jak wół, ostra jak brzytwa”. Właśnie taka teraz była. Matka byłaby z niej dumna.
WYŁĄCZNIE DO WIADOMOŚCI T.A.R.C.Z.Y. POZIOM DOSTĘPU X DOCHODZENIE WS. ŚMIERCI NA SŁUŻBIE [ŚNS] REF.: SPRAWA T.A.R.C.Z.A. NR 121A415 AGENT PROWADZĄCY [AP]: PHILLIP COULSON RE: AGENTKA NATASHA ROMANOFF ALIAS CZARNA WDOWA ALIAS NATASHA ROMANOVA ŹRÓDŁO PROTOKOŁU: DEPARTAMENT OBRONY [DO], PRZESŁUCHANIA W RAMACH ŚLEDZTWA WS. ŚNS DO: Czyli wiedziałaś, że jest problem, zanim nawiązałaś kontakt z celem? ROMANOFF: Nie, sir. Nie wiedziałam. DO: Przecież miała sny. Odtwarzała wspomnienia. To ewidentne objawy. ROMANOFF: Nie jestem terapeutką, sir. DO: [śmiejąc się] Naprawdę? ROMANOFF: Kiedy dziewczyna zniknęła z bazy T.A.R.C.Z.Y., nie byliśmy w stanie określić jej symptomów. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie przebywa. DO: Usiłujesz mi wmówić, że w bazie pełnej szpiegów nikt nie potrafił upilnować dziecka? ROMANOFF: To pańskie słowa, sir. DO: A chłopak? ROMANOFF: Jak już mówiłam… DO: Wiem, wiem. Ściśle tajne. Śmiechu warte. ROMANOFF: W całej tej sytuacji nie ma nic śmiesznego, sir. DO: Nie będę kontynuował przesłuchania, agentko, dopóki nie usłyszę czegoś wartościowego. ROMANOFF: Nie spodoba się to panu. DO: Rzadko kiedy coś mi się podoba.