Gra o tron - czy 8. sezon zabił legendę serialu?
Gra o tron rozczarowała w 8. sezonie - przynajmniej mnie, a uwierzcie, że z całych sił próbowałem go polubić i zaakceptować wybory scenopisarzy.
Oczywiście, jak internet długi i szeroki, opinie są podzielone na temat serialu Gra o tron. Niektórzy uważają zwieńczenie serialu HBO za godne i czują się co najmniej usatysfakcjonowani, szerze im wszystkim zazdroszczę. Mimo to, są w mniejszości, bo przeważać zdają się głosy sceptyków. Cokolwiek dziwne doznania towarzysze oglądaniu zakulisowych materiałów, w których serialowa ekipa, niemal ze łzami w oczach, opowiada o emocjach, kiedy na planie padał ostatni klaps. Mówią o miłości i wierności fanów, podczas gdy pod dowolnym postem na ich mediach społecznościach odnajdziesz nieskończoną liczbę gorzkich słów. Słowem, robią dobrą minę do złej Gry.
Absolutnie żadna transza tego serialu nie spotkała się z podobnym przyjęciem. Oczywiście, widzowie narzekali na dłużyzny czy fabularne skróty, w których postacie przemierzali ogromne dystanse w ramach jednego odcinka. Niezależnie jednak od czyichś opinii na temat kondycji serialu, nikt nie dyskutował z jego kulturowym impaktem. Gra o tron jest kultowa i kropka. Wreszcie docieramy do pytania, z powodu którego czytasz moje słowa. Czy sześć ostatnich odcinków odebrało Grze o Tron jej status produkcji kultowej?
Nie sposób zamknąć odpowiedzi w prostym „tak” lub „nie”! Powiedzenie, że "czas pokaże" jest co najmniej tak rozczarowujące jak Nocny Król rozsypujący się niczym trzeciorzędny miniboss na poziomie easy. Najprościej odpowiedzieć na to pytanie, przypominając inne seriale.
Byłbym najuczciwszy, gdybym porównał sytuację Gry o tron do innych seriali, które swojego czasu święciły popularność, ale raczej koziołkowały po stoku niż lądowały z telemarkiem. Problem w tym, że rzadko je oglądałem do końca…Stąd też o tym, jakim blamażem okazał się finał Zagubionych, wiem tylko ze słyszenia. Przyznaję się bez bycia, rzadko docieram do finałowych sezonów seriali i zazwyczaj odpadam gdzieś w trakcie, bez sentymentu porzucając go w połowie gorszego sezonu. Grzebiąc w odmętach swojej pamięci godnej złotej rybki, dogrzebałem się do kilku seriali, które dałoby się odnieść do opisywanej sytuacji.
Tak jak bohaterowie Gry o tron, rozbitkowie z lotu Oceanic Airways w ramach serialu przechodzili głęboką przemianę, przynajmniej ci, którzy przeżyli, bo serial potrafił wziąć widza za gardło uśmierceniem istotnej postaci ni stąd, ni zowąd. Tamta produkcja w dużej mierze bazowała na tajemnicy — z początku bezludna wyspa okazywała się przepełniona coraz dziwniejszymi elementami, a widzowie mogli krok po kroku odkrywać jej kolejne warstwy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby finał, (do którego, co zresztą nadmieniłem, już nie dotrwałem) nie okazał się potężnym rozczarowaniem. To było wielosezonowe budowanie tajemnicy dla samego budowania tajemnicy, bez pomysłu, co ciekawego wyjawić na koniec — tak przynajmniej słyszałem.
Za to na własne oczy widziałem sezon Dextera. Uważam, że nawet gorszy siódmy sezon jako tako trzymał poziom całej produkcji i niektórymi odcinkami przypominał mi, dlaczego pokochałem Dextera Morgana, Debrę Morgan czy Batistę i Masukę. Niestety, ósmy sezon był od początku do końca zły i pozostawił głównego bohatera w punkcie, który nijak nie zgadzał mi się z dotychczasową drogą Dextera i ogromnym rozwojem tej postaci na przestrzeni wszystkich sezonów. Widok Dextera we flanelowej koszuli, w trakcie rąbania drewna, pozostał mi w głowie jako trauma i potwarz, a wprowadzenie irytującej Dr. Evelyn Vogel pewnie miałoby sens, ale nie w cholernym ostatnim sezonie!
Potężnie rozczarował mnie ostatni sezon sitcomu Jak poznałem waszą matkę. Był rozciągnięty na potęgę, wyjałowiony z pomysłów i ciekawych historii do opowiedzenia. Do tego finał, z twistem, w którym to Robin okazywała się miłością życia Teda, a tytułowa i zapowiadana przez cały serial matka umarła, ustępując miejsca prawowitej miłości Mosby’ego, wywołał we mnie poczucie goryczy. Czara przelała się w wątku Barney’a Stinsona, który przez wszystkie sezony dojrzewał do punktu, z którego jednym zdaniem przywrócono go do stanu z pierwszego odcinka serialu. Po czasie zrozumiałem zamysł twórców i chociaż rozwalenia Barney’a nie wybaczę, zacząłem uważać, że finał, podany po porządnym sezonie, spokojnie by się obronił. Za to nie potrafię zmienić stosunku do zamknięcia Dwóch i pół, gdzie scenariusz lekkiego, śniadaniowego nieomal sitcomu stał się dymiącym poligonem dla osobistej wendetty producentów na poczciwym Charliem Sheenie.
Czy sezony, w których Sheena zabrakło, cokolwiek ujmują sezonom z Sheenem? Moim zdaniem nie! Wystarczy pamiętać, jaki poziom trzymał tamten serial do momentu, kiedy Charliego Sheena nie zastąpił Ashton Kutcher. Jestem ogromnym fanem serialu Kumple. Uważam, że dwa pierwsze sezony stanowią doskonałą całość, a sezony z kolejnymi obsadami absolutnie nie niszczyły legendy, po prostu nie mogły jej dorównać. Czy zatem sezon siódmy, powracający do dawno niewidzianych bohaterów i opowiadający, jak radzą sobie w dorosłości, zrujnował poprzednie sezony? Myślę, że za mało ludzi o nim pamięta, żeby ktokolwiek brał go na serio.
Zmierzam do tego, że jakkolwiek nie rozczarował mnie Dexter, jak zmęczyli mnie Zagubieni, to nie sprawiło to, że nagle zapomniałem o czasach, kiedy te wszystkie seriale śledziłem z wypiekami na twarzy.
A ile razy zdenerwowała mnie Gra o tron! Po krwawych godach poprzysiągłem sobie, że do serialu nie wrócę, wyzywałem twórców najmniej wybrednymi inwektywami, po czym i tak oglądałem dalej. Teraz uważam je za najmocniejsze wydarzenie w całym serialu, zaraz obok Góry miażdżącego głowę Oberyna Martella, kiedy znów — wyzywałem jak wytrawny pseudokibic, a po kilku latach zrozumiałem, jak dobrze się przy tym bawiłem!
Oczywiście, życzyłbym sobie inne zwieńczenie tej historii. Może doczekamy go wspólnie, kiedy George R.R. Martin wyda dwa ostatnie tomy swojej sagi. Podobnie jak Zagubieni, Gra o tron bazowała na zapowiadaniu rzeczy, które dopiero nastąpią. Ileśmy się naczekali, aż nadejdzie zima! A tu przyszła i okazała się ledwie przymrozkiem, tak lekkim, że spokojnie dałoby go radę przetrwać w adidasach i kurtce wiatrówce. Historia pochodzenia Jona, nie dość, że dawno rozwikłana przez społeczność fanów, okazała się nie mieć szczególnego znaczenia dla całej historii. Gdyby odjąć z niej wątek wyjawienia tożsamości jego matki i ojca, choćby pozostawiając go dla naszych spekulacji, historia prawdopodobnie potoczyłaby się bez większych zmian.
Takie przykłady można mnożyć, nie wszystko w tej Grze o tron zagrało, jakbym sobie tego życzył, ale czy to zabija jej legendę?
Przez cały ten artykuł starałem się uargumentować, że seriali nie ocenia się po tym, jak go zaczynają, ani po tym, jak kończą. Jasne, finał rzutuje na naszej opinii, bo wiąże historię. Moim zdaniem w oglądaniu serialu, utworu tak długiego i rozciągniętego w czasie, ważniejszy jest długi proces gonienia króliczka niż krótka chwila, kiedy się go łapie. Żegnając Grę o tron czuję przede wszystkim tęsknotę za tą pogonią. Jaki nie byłoby finał, Gra o tron stała się czymś więcej niż tylko serialem. Jest miliardem memów i fanfików, jest poprzebieranymi ludźmi na konwentach, jest dyskusjami toczonymi w szkolnych korytarzach, w windach, przy automatach do kawy, w tramwajach (obowiązkowo z niewybaczalnymi spoilerami) i w zasadzie wszędzie indziej. Ostatni sezon, jaki by nie był, nie mógłby tego odmienić. Dracarys!
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe