Im mniej wiesz, tym lepiej... oglądasz. Jak dobrze jest nie być fanem
Czy jest coś piękniejszego od bycia fanem jakiegoś dzieła i żywienia do niego głębokich, pozytywnych uczuć? Owszem - wystarczy nim nie być i nic nie wiedzieć. Oto moje doświadczenie.
Skoro czytacie ten tekst na tym konkretnym portalu, to mogę śmiało założyć, że podobnie do mnie i całej redakcji jesteście w jakimś stopniu fanami popkultury. Może jedni bardziej od drugich, ale wszystkich nas łączy jakiś stopień zamiłowania do filmów, seriali, gier lub książek. Bycie fanem to cudowna sprawa – można wejść do kompletnie innego świata, dać się przez niego porwać, a potem dyskutować i dzielić swoim zamiłowaniem z innymi osobami. Jestem pewien, że macie w swoim sercu produkcje, do których żywicie głębsze uczucie niż do innych. Wynika to z rozmaitych czynników – jedni kierują się nostalgią, inni przywiązują do świata przedstawionego lub postaci, a niektórzy chcą być po prostu częścią większej społeczności, z którą można dyskutować.
Jeszcze zanim zacząłem pracować jako dziennikarz, chłonąłem popkulturę całym swoim jestestwem. Jedne rzeczy interesowały mnie bardziej od innych, ale czułem pragnienie "bycia na czasie" ze wszystkim, co aktualnie było na ustach większości osób. Istnieją jednak takie dzieła, które darzę szczególnym, głębokim uczuciem. Śledzę wszystkie możliwe newsy na ich temat, doniesienia i plotki, analizuję rozmaite teorie, nurkuję w kolejnych stronach fanowskich Wikipedii, angażuję się w dyskusje w mediach społecznościowych czy po prostu ogrywam/oglądam daną produkcję po kilka razy, żeby jak najlepiej poznać wszystkie jej detale.
fot. Prime VideoTakie zamiłowanie wiąże się jednak z pewnymi zagrożeniami...
Bycie fanem czasem boli
Jeśli już darzymy coś większym uczuciem, to w większości stajemy się też ekstremalnie protekcyjni względem tego. Tak jest ze mną w przypadku wielu dzieł – filmowych, książkowych czy growych. A nie ma dla fana nic gorszego niż zetknięcie się z adaptacją pozbawioną wszystkiego, co czyniło oryginał tak fantastycznym. Niestety mam wiele osobistych przykładów z ostatnich lat, które mógłbym tu podać.
Kto czytał, ten wie, jak bardzo byłem zawiedziony 2. sezonem Rodu smoka. Nie tylko ja! Sam George R.R. Martin niepochlebnie wypowiadał się o zmianach, których adaptacja HBO dokonała względem jego literackiego oryginału. Nie chodzi o mikroskopijne korekty. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko da się przełożyć na ekran 1:1 i konieczne są drobne modyfikacje, aby całość przemówiła językiem filmu lub serialu. Przeszkadzały mi natomiast istotne zmiany narracyjne, o czym pisałem w jednym z tekstów poświęconych tamtej produkcji. Tych, którzy nie są przywiązani do oryginału albo go po prostu nie znają, prawdopodobnie w ogóle to nie obeszło. Ba! Mam świadomość, że niektórym te zmiany mogą się nawet podobać. Niestety serce fana jest kruche i przeżycie czegoś takiego bywa niezwykle męczące. To samo mógłbym powiedzieć o 2. sezonie The Last of Us, które również jest mi drogie. Tam także dokonano zmian wpływających na odbiór całości czy też wprowadzono wątki lub postaci, które były zupełnie niepotrzebne i chłonęły czas ekranowy kosztem ważniejszych wydarzeń lub bohaterów z oryginału.
fot. HBONie chcę się znęcać po raz kolejny nad Wiedźminem, ale serce się kraje, gdy widzę kolejne nieudolne próby zaadaptowania materiału źródłowego przez Netflixa. Tu jednak nie będę zgrywać eksperta i szczególnie narzekać, ponieważ dla własnego dobra psychicznego postanowiłem odpuścić serial w połowie 2. sezonu, który przelał czarę goryczy. Osobny tekst poświęciłem również Uncharted, którego kinowa adaptacja nie tylko podjęła absurdalne decyzje scenariuszowe, ale też zapożyczała fragmenty niektórych sekwencji z gier. A przecież ta historia jest kanoniczna dla całej serii, więc wygląda na to, że Nathan Drake aż dwukrotnie spadał z samolotu.
Ten tekst nie jest jednak poświęcony narzekaniu na poszczególne adaptacje, a objawieniu, którego niedawno doznałem. Ilekroć narzekałem na tamte produkcje, często w komentarzach widziałem głosy sprzeciwu wobec mojej opinii. Niektórym osobom zmiany się podobały lub przynajmniej im nie przeszkadzały w dobrej zabawie. Szczerze zazdrościłem takiego podejścia, które mi się wydawało niemożliwe. Aż do niedawna!
Dlaczego tak dobrze jest nie być fanem?
Jak to się mówi: "Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz". Przywołuję te słowa, ponieważ idealnie opisują moje wnioski z ostatnich miesięcy. W 2025 roku postanowiłem otworzyć się na wiele nowych produkcji. Chciałbym opowiedzieć Wam o kilku z nich – tych, które szczególnie mnie zaskoczyły. Mogę teraz stanąć ramię w ramię – niczym Legolas i Gimli w finałowej walce z Powrotu Króla – z tymi, którzy narzekali na moje narzekanie w tekstach o adaptacjach. Zgodnie z memem z Dannym DeVito powiem: "I get it now".
Na pierwszy ogień wrzuciłbym serialową Castlevanię od Netflixa. To było podwójnie nowe doświadczenie, ponieważ do tej pory stroniłem od anime. Lubię produkcje animowane, ale nie lubię przesadzonej kreski i stylu artystycznego wielu z nich, szczególnie z tego podgatunku. Nie mam nawet pojęcia, co mnie przyciągnęło do spróbowania tej produkcji, ale pewnego dnia włączyłem pierwszy odcinek w pociągu i zostałem pochłonięty przez fabułę, postaci i poruszone motywy. Wówczas nawet nie wiedziałem, że była to adaptacja kultowej serii gier o tym samym tytule. Nie wiedziałem absolutnie nic o postaciach czy wydarzeniach, więc wszystko chłonąłem z wielkim zainteresowaniem i z wypiekami na twarzy. Było to odświeżające uczucie, które rzadko mi towarzyszy – i z racji moich zainteresowań, i z racji wykonywanego zawodu, który wymaga śledzenia różnych doniesień i orientowania się nawet w tych światach, które niekoniecznie do mnie przemawiają.
Obejrzałem wszystkie cztery sezony oryginalnej Castlevanii, a także dwa kolejne z kontynuacji o podtytule Nocturne. Byłem zachwycony każdym z nich i zgodnie ze swoim zwyczajem zacząłem też chłonąć wszystkie dodatkowe informacje, które mogłem znaleźć w Internecie. Dowiedziałem się, jak wiele w adaptacji zmieniono, co wielu fanom się nie podobało. A mi, uwaga, owszem. I to bardzo! Przyjemnie było się znaleźć po drugiej stronie i najpierw poznać adaptację, a potem dopiero materiał źródłowy, na podstawie którego powstała. Mogę się założyć, że gdybym był fanem od samego początku, to także złorzeczyłbym na niektóre zmiany, a tymczasem jako postronny widz bawiłem się dzięki temu doskonale.
fot. NetflixTo samo mogę powiedzieć o Wicked. Kraina Oz to dla mnie niezbadany świat, w którym zgubiłbym się równie prędko, co pomiędzy wyłożonymi paletami z towarem w Biedronce. Nie obejrzałem nigdy żadnego filmu, nie przeczytałem żadnej książki, nie znałem choćby jednej piosenki. Mimo tego dałem się namówić na obejrzenie pierwszej części adaptacji musicali z Arianą Grande i Cynthią Erivo... Bawiłem się wyśmienicie. Mógłbym ponarzekać na warstwę wizualną, która była dla mnie płaska i nieciekawa, ale nie przeszkadzało mi to tak bardzo właśnie z powodu uczucia świeżości i tajemnicy, które towarzyszyło mi od początku do końca. Nie miałem pojęcia o tym świecie, nie wiedziałem o nim zupełnie nic i dzięki temu moje doświadczenie z seansu było znacznie lepsze. Nie skupiałem się odruchowo na tym, co zmieniono, co zrobiono inaczej i co mogłoby pozostać w oryginale, ale pochłonąłem całość zaserwowaną mi tak, jak życzył sobie tego kuchmistrz.
Podobnie sprawy się mają z grami komputerowymi, choć tu miałem pewne ułatwienie. Po prostu nie miałem dobrego komputera, więc wiele znakomitych dzieł mnie ominęło. Z innej strony internetowe algorytmy mediów społecznościowych są nieubłagane i wystarczy polajkowanie jednego zdjęcia postaci, żeby nagle cała główna strona została zasypana powiązanymi wpisami, często spoilerowymi. Tego udało mi się na szczęście uniknąć przy Kingdom Come: Deliverance, które zajęło mój umysł na cały ostatni miesiąc i sprawiło, że prawie każdą wolną chwilę poświęcałem zwiedzaniu średniowiecznych Czech w akompaniamencie cudownych piosenek wygrywanych na lutni i okazjonalnego wymiotowania pijanego lorda tuż za rogiem obok.
Bycie popkulturowym geekiem i chęć śledzenia wszystkiego jest szczególnie trudna w obecnych czasach z powodu nieustannie pracujących algorytmów, o których już powiedziałem. To niestety często psuje zabawę, gdy wbrew własnej woli napotykamy spoiler z dzieła, które nas nie interesuje, ale zostaje na przyszłość i może zrujnować jego doświadczenie w późniejszym terminie. Czasem jednak są miłosierne. Stranger Things to największy i najpopularniejszy serial ostatnich lat, a mi jakoś udało się uniknąć większości najważniejszych informacji. Dzięki temu nadrabianie pierwszej serii jest całkiem przyjemne, bo czuję, że wchodzę do tego świata na świeżo i bez jego znajomości. Swoją drogą – zaczynam rozumieć zachwyty, ponieważ oryginalna seria jest naprawdę fantastyczna.
fot. Warhorse GamingNie bądźcie Gollumami jak ja
Swój tekst chciałbym zakończyć krótkim apelem płynącym prosto z serca. Polecam każdemu raz na jakiś czas sięgnąć po coś kompletnie nowego i teoretycznie niepasującego do Waszego gustu. Nie zawsze opłaca się być Gollumem skulonym w zaciszu własnego pokoju i rozpływającym się wiecznie nad jedną i tą samą rzeczą. Czasem lepiej udać się na przygodę do odmętów własnego gustu i popkulturowego labiryntu niczym Bilbo Baggins albo Alicja z Krainy Czarów. Kto wie, czy tam właśnie nie czeka największy skarb, na jaki możecie natrafić?