Gwiezdne wrota: pieśń przeszłości czy wciąż aktualna opowieść?
Gwiezdne wrota to kultowy serial science fiction, który według wielu powinien błyszczeć w panteonie popkultury, zajmując miejsce obok takich tytułów jak Gwiezdne wojny czy Star Trek. Serial zakończył się po 10 sezonach w 2007 roku. Czy po przemianach, jakie w ostatnich latach przeszła telewizja, współczesny widz ma szansę zakochać się w tym serialu, tak jak niegdyś miliony fanów science fiction?
Pułkownik Jack O'Neill, kapitan Samantha Carter, doktor Daniel Jackson, Teal'c. Mówią wam coś te imiona i nazwiska? Oczywiście, że tak, ponieważ jesteście, drodzy czytelnicy, pożeraczami popkultury i wielkimi fanami science fiction, których przywiodło w to miejsce pytanie zadane w tytule artykułu. Wymienione postacie to oczywiście główni bohaterowie serialu Stargate SG-1. Produkcja ta doczekała się 10 sezonów, dwóch filmów fabularnych oraz takiej samej liczby serialowych spin-offów. Za tak wielkim dorobkiem musiała iść wartość artystyczna i rzeczywiście miało to miejsce. Gwiezdne wrota nie zebrałyby tak wielkiej rzeszy fanów, gdyby prezentowały niski poziom. Tak było ponad 10 lat temu. Czy współczesny widz, wychowany na streamingach, binge watchingu i dostępie do seriali w każdym możliwym momencie, zaakceptowałby taki twór jak Gwiezdne Wrota? Czy to, za co kiedyś miłośnicy science fiction pokochali tę produkcję jest wciąż aktualne? A może format zestarzał się tak paskudnie, że dzisiejszy zjadacz seriali, nie znalazłby w nim nic dla siebie?
Swoją przygodę z Gwiezdnymi Wrotami rozpocząłem niecałe pół roku temu. Miałem więc już doświadczenie z dziesiątkami ważnych współczesnych produkcji zarówno z gatunku szeroko pojętej fantastyki, jak i dramatu czy obyczaju. W odróżnieniu od fanatycznych miłośników SG-1, nie dane mi było delektować się produkcją wtedy, gdy była ona na topie. Rozpoczynając oglądanie Gwiezdnych Wrót, miałem obawy, czy warstwa techniczna i oprawa audiowizualna, już na początku, nie odstraszą mnie przed seansem całości. Nie jestem fanem serialu proceduralnego, nie przepadam również za lekką i niezobowiązującą fantastyką przygodową, także i w tym segmencie pojawił się sceptycyzm. Pierwsze odcinki Gwiezdnych wrót nie rozwiały moich wątpliwości, jednak im dalej w las, tym zaczynało się robić ciekawiej.
W przeciągu dziesięciu lat rozrywka telewizyjna zmieniła się diametralnie. Seriale ewoluowały zarówno jeśli chodzi o formę, jak i treść. Produkcje takie jak Game of Thrones, The Expanse, The Walking Dead czy chociażby Stranger Things wniosły serialową fantastykę na zupełnie inny poziom. Mimo to Gwiezdne wrota wciąż się bronią. Oczywistym jest fakt, że oprawa techniczna trąci dziś myszką, jednak jeśli współczesny widz będzie wstanie przymknąć na to oko i otworzy się na przygodowo-proceduralną konwencję, zaczerpnie z Gwiezdnych wrót więcej niż się spodziewa. Na czym polega fenomen tego serialu? Poniżej siedem powodów, dla których współczesny serialomaniak powinien koniecznie przejść przez Gwiezdne wrota.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Gwiezdne wrota to potężne, starożytne urządzenia, dzięki którym można przemieszczać się do najdalszych zakątków galaktyki. Jest ona rozległa, niezgłębiona i kryje wiele tajemnic. Drużyna Sg-1 eksploruje kolejne światy, przeżywając niesamowite przygody. W tym koncepcie fabularnym nie ma oczywiście nic wyjątkowego. W odróżnieniu od wielu współczesnych produkcji, twórcy podeszli jednak do worldbuildingu bardzo skrupulatnie. Gwiezdne wrota to wręcz książkowy przykład, jak powinno kreować się świat opowieści, aby wszystko było spójne i logiczne.
Wraz z drużyną śmiałków z Sg-1 wkraczamy w rzeczywistość nieznaną, obcą, ale również fascynującą. To, co dla bohaterów na początku jest nowe i niezrozumiałe, z czasem staje się również i dla nas chlebem powszednim. Galaktyka Gwiezdnych wrót jest skonstruowana podobnie jak Westeros u George R.R. Martin. Nie ma tu miejsca na dziury logiczne czy zaniedbania fabularne. Przygody bohaterów to science fiction najczystszej krwi, więc twórcy skrupulatnie tłumaczą wydarzenia, nie wykraczając poza ramy przyjętej konwencji. Oglądając kolejne odcinki, widz podświadomie czuje, że osoby odpowiedzialne za serial to również pasjonaci gatunku, którzy do swoich obowiązków podchodzą z wielkim zaangażowaniem.
Scenariusz, głupcze.
W moim mniemaniu najistotniejszą zaletą Gwiezdnych wrót jest sposób, w jaki pisane są poszczególne odcinki. Było to dla mnie również największym zaskoczeniem, ponieważ nie spodziewałem się wiele po proceduralnych epizodach. Formy tej już praktycznie się nie używa w serialach mających ambicję być czymś więcej niż tylko tanią rozrywką. Gwiezdne wrota pokazały jednak, że również w ten sposób można opowiadać fascynujące historie.
Niezwykle istotne jest to, że odcinki proceduralne stanowią jedynie część serialu. W przeciągu kolejnych sezonów mieliśmy kilka motywów przewodnich, stanowiących główną oś fabularną. Najważniejsze z nich to wojna z Goa’uldami, konflikt z Anubisem i inwazja Ori. Gwiezdne wrota mają więc formę znaną chociażby z The X-Files, gdzie sezony składały się z kilkunastu epizodów proceduralnych i kilku odcinków eksplorujących wątek przewodni serialu.
Stargate to 214 odcinków. Przy takiej liczbie nie da się uniknąć wpadek, ale trzeba uczciwie przyznać, że 90% epizodów tego serialu to scenariuszowe perełki. Tak pisana fabuła nie jest cechą charakterystyczną lekkiego przygodowego science fiction. Trudno przecież w takim gatunku napisać angażującą i ambitną opowieść. Mimo to Gwiezdne wrota odnoszą sukces, a to w dużej mierze dzięki zdolnym scenarzystom, którzy nie boją się eksperymentów. Treść i forma jest w ich rękach tworzywem, z którego są w stanie ulepić niezwykłe rzeczy, a wszystko to w przystępnej i rozrywkowej konwencji. Pomysłowość autorów nie zna granic. W odpowiednich momentach wprowadzają cięższe tematy, w innych miejscach zaskakują lekkością. Przede wszystkim jednak, gdzie się tylko da, starają się odchodzić od schematów fabularnych. Brak tutaj jednostajności w prowadzeniu opowieści, nie ma klasycznych rozwiązań, często jest przewrotnie i wymyślnie. Wszystko po to, aby nie było nudno. To właśnie siła tego serialu - trudno odnaleźć dwa odcinki, posiadające podobne szkielety fabularne.
Kosmici…Wszędzie kosmici.
Goa’uld – to chyba najpopularniejsze słowo, padające w serialu Stargate SG-1. Co ono oznacza? Goa’uldzi to rasa międzygwiezdnych pasożytów, które do przeżycia potrzebują nosiciela. W przeciągu wieków podbili oni dziesiątki światów, przejmując wiedzę i technologię poszczególnych ras, czyniąc z ich przedstawicieli swoich nosicieli. Przyjmując imiona ziemskich bóstw wyznawanych w różnych kręgach kulturowych, niszczą każdego, kto stanie im na drodze. Oczywiście do czasu, gdy natykają się na SG-1, które finalnie kończy ich rządy krwi.
Apofis, Set, Sokar, Hathor, Heru’ur, Kronos, Ozyrys czy Ares to postacie stworzone na podstawie starożytnych bóstw. Twórcy przy budowie kosmicznych cywilizacji czerpali garściami z historii starożytnej, mitologii egipskiej czy średniowiecza. Goa’uldzi to przecież niejedyni kosmici przewijający się przez serial. W Stargate pojawia się wiele intergalaktycznych ras. Niektóre są oryginalne, przy innych widać jasne inspiracje. Na wyróżnienie zasługują z pewnością Asgardzi, których wizerunek mocno różni się od tego znanego z mitologii nordyckiej czy chociażby z filmów Marvela. W kilku ostatnich sezonach twórcy czerpią z legend arturiańskich - pojawia się więc wątek czarodzieja Merlina i miecza utkwionego w kamieniu.
Science fiction, że aż d...ę urywa.
Warstwa techniczna, jaka jest w tym serialu, każdy widzi. W dzisiejszych czasach nie robi ona wielkiego wrażenia, a nawet ówcześnie pozostawiała trochę do życzenia. Nie przeszkodziło to jednak twórcom w pokazywaniu wielkich, rozbudowanych bitew, kosmicznych pościgów i długich skomplikowanych starć pomiędzy przedstawicielami poszczególnych ras. Po raz kolejny zbawienne okazało się rozgarnięcie scenarzystów, którzy prezentując kolejne kampanie wojenne, podążali drogą logiki, a nie wydumanej fantazji.
Gwiezdne wrota wykorzystały w stu procentach możliwości jakie daje konwencja science fiction. Podczas gdy inne seriale, chcąc odpowiednio zrównoważyć realizm z fantastyką gubią się podczas rozpisywania poszczególnych wątków, tutaj twórcy jadą po bandzie, nie przejmując się zupełnie konwenansami. Bohaterowie umierają i rodzą się na nowo, podróżują w czasie, starzeją się w zatrważającym tempie, gubią się w kosmosie. Nawiązują kontakt ze swoimi odpowiednikami z innych wymiarów, bronią planety przed zagładą, a nawet lądują w piekle, gdzie poddawani zostają brutalnym torturom. Paradoksalnie, im bardziej niespotykany temat, tym czytelniejsze i klarowniejsze podejście. Nieważne jak niesamowite wydarzenia w danym momencie oglądamy. Twórcy tak sprytnie nakreślają nam podłoże fabularne, że ciężko kwestionować zasady logiki. Nie ma ona oczywiście nic wspólnego z tą, obowiązującą w naszej rzeczywistości, ale w świecie Stargate wszystko po prostu trzyma się kupy. Dzięki takiej skrupulatności, nie przywiązujemy wielkiej uwagi do archaicznej warstwy technicznej, a koncertujemy się na zaletach, które niesie przyjęta konwencja.
Stary dobry Jack O’Neill.
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że fani serialowej rozrywki dzielą się na tych, dla których Richard Dean Anderson to MacGyver i na tych, dla których jest on pułkownikiem Jackiem O’Neillem. Bohater ten, mimo że pod koniec serialu odchodzi z głównej obsady, stanowi prawdziwy skarb Gwiezdnych wrót. To właśnie na jego charyzmie oparta jest lwia część opowieści. Mimo że pozornie jest on tylko klasycznym krystalicznie czystym i walecznym protagonistą, z czasem przekonujemy się, że znajduje się w nim znacznie więcej.
Oprócz niego, głównymi bohaterami serialu są również doktor Daniel Jackson (Michael Shanks), major Samantha Carter (Amanda Tapping), Teal'c (Christopher Judge), a później Cameron Mitchell (Ben Browder) i Vala Mal Doran (Claudia Black). Wszyscy oni tworzą drużynę SG-1, która przemierza wszechświat za pomocą gwiezdnych wrót i toczy boje z Goa’uldami i Ori. Kluczem do odpowiedniego odebrania serialu, są jednak relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami, które przez całą długość produkcji rozwijają się i ewoluują. Bohaterowie darzą się nawzajem uczuciem, nie zawsze osiągającym spełnienie. Pojawiają się między nimi animozje i niesnaski, nie zanikające po krótkiej proceduralnej fabule, ale wpływające na postacie podczas kolejnych przygód. Główni bohaterowie nie są oczywiście zbyt skomplikowani. Mimo że twórcy pogłębiają ich charaktery i wzbogacają osobowości, to raczej klasyczni rycerze w lśniących zbrojach. Gwiezdne wrota udowadniają jednak, że i takich protagonistów można pokazać w niebagatelny sposób. Twórcy po raz kolejny wykorzystują możliwości, jakie daje dziesięciosezonowa fabuła, sprawiając że pod koniec, bohaterowie są nam prawie tak bliscy jak przyjaciele, których bardzo dobrze znamy.
Z czego się śmiejcie? Sami z siebie się śmiejecie.
Gwiezdne wrota przepełnione są wybornym poczuciem humoru. Głównym generatorem takich motywów jest pułkownik O’Neill, który z uporem maniaka wyrzuca z siebie kolejne cięte riposty i ironiczne teksty. Osoba odpowiedzialna za kwestie pułkownika to z pewnością wielce zabawna persona. Humor w Stargate ma coś w sobie zawadiackiego i zaczepnego. Widać i słychać tutaj zarówno Indianę Jones’a, jak i Hana Solo. Twórcy bardzo dobrze grają kontrastami charakterów poszczególnych bohaterów. Stonowany Teal’c tworzy świetną parę z sarkastycznym Jackiem, a ułożona Samantha stanowi dobrany zespół z roztrzepanym Danielem. Po odejściu z głównej obsady Richarda Deana Andersona, dowcip w Gwiezdnych wrotach nieco stracił na impecie, ale przez większość serialu, celny humor nadaje tonu przygodowej konwencji.
Mrugnięć okiem nigdy za wiele.
Pierwsze epizody Gwiezdnych wrót to skrupulatny worldbuilding i eksploracja wątku przewodniego. Później przychodzi pora na odcinki proceduralne i kolejne widowiskowe przygody, przerywane co rusz powracającym głównym motywem fabularnym. Taka formuła to standard w wielu serialach telewizyjnych, jednak twórcy Gwiezdnych wrót postanowili ją nieco urozmaicić. Na początku oszczędnie, później z coraz większym zadziorem, zaczęto przemycać w odcinkach popkulturowe smaczki. Wkrótce pojawiły się całe epizody, będące hołdem dla sztuki masowej, w których, delikatnie mówiąc, twórcy pozwolili sobie na wielki odjazd.
Nawiązania do Gwiezdnych wojen, Star Treka czy innych popkulturowych ikon są widoczne w wielu miejscach. To nie jest jakieś wielkie novum w sztuce telewizyjnej – zdarza się to często. Bardziej interesujące jest jednak to, jak odważnie twórcy podchodzą do własnej konwencji i jak daleko posuwają się, próbując ją zdekonstruować. Parodiując gatunek science fiction, pokazują swój wielki dystans do tego co robią. Przewrotność niektórych odcinków bije po oczach. Masowy widz, przyzwyczajony do tradycyjnych form, z pewnością miał problem z podobnymi odsłonami. To właśnie dzięki nim jednak serial wypracował sobie rzeszę zaufanych fanów, potrafiących docenić walory artystyczne takowych eksperymentów. Gwiezdne wrota nie doczekałyby się 10 sezonów i licznych kontynuacji, gdyby postawiły na szablonowość i schematyczność. Tego typu perełki są więc zarówno ozdobą poszczególnych sezonów, jak i ukłonem w stronę największych fanów, którzy są w stanie zaczerpnąć z nich więcej niż zwykły widz, traktujący popkulturę stritce rozrywkowo.
Będąc osobą lubującą się w ciężkich klimatach i raczej depresyjnej estetyce ,podchodziłem do Stargate z pewną dozą niepewności. Powyższe siedem powodów to dowód na to, że dobra produkcja, niezależnie od tonu, jest w stanie trafić do serc ludzi zakochanych w popkulturze. Gwiezdne wrota nie są oczywiście serialem doskonałym, ale to na tyle dobra produkcja, że niektóre jej segmenty fabularnie są w stanie konkurować z najważniejszymi współczesnymi serialami. Przede wszystkim jednak to niesamowita i barwna przygoda, której nigdy za dużo w kulturze i sztuce. Bez zbędnego filozofowania i wgłębiania się w ludzkie uwikłanie. Idealne remedium na szarą rzeczywistość, potrafiącą wciąż przecież nieźle dać w kość.
Źródło: zdjęcie główne: Materiały promocyjne