Kasia Rosłaniec – po Galeriankach okrzyknięta zarówno morderczynią, jak i reanimatorką polskiego kina – wciąż kręci filmy dla hipsteriady, dziewczyn ubranych w stylu narkotycznych technoimprez i secondhandowego wieśniactwa.
Mówi się, że aspiracje artystyczne to jeden z nowotworów u dzisiejszych milenialsów: wygórowane, permanentnie głodne, nieukierunkowane. W modnych kawiarniach i na schodach pod klubem wciąż siedzi ktoś, z kim teoretycznie możesz „ogarnąć” projekcik, jest to domorosły lub wkrótce legitymowany reżyser, muzyk elektroniki, początkujący raper, może nawet pisarz, ale ci chyba najszybciej skumali, że wyklepywanie literek nie zrobi z nich młodopolskich gwiazd. Drapią się tacy po brodach czy tatuażach, stukają paznokciami o blat i czekają. Ich czarne bądź pstrokate stroje są jedynie przebraniami w tym teatrze życia, tworzonymi według maksymy „warto być innym niż wszyscy”. Tylko że to „inny niż wszyscy” winno kończyć się słowami: „dokładnie taki, jak każdy”. Jest jednak reżyserka, która – choć wywodzi się z podobnego środowiska – na schodach pod klubem nie siedzi. Katarzyna Rosłaniec wraca z nowym filmem i mówi o artystach właśnie. Takich, którzy wyszli z piekła niebytu i wchodzą do nowego, może nawet gorszego.
Mówili, że to nadzieja polskiego kina. Młoda. Bezczelna. Łakoma. Jeśli na któryś jej film wydano państwowy hajs, narzekano. Kiedy jakiś recenzent przychylnie wyraził się o jej dziele – zgrzeszył śmiertelnie. Studencka jeszcze etiuda Galerianki pokazywała świat, który mógłby być antytezą pochodzenia reżyserki, czyli – wyobraź sobie to samo, ale totalnie na odwrót. Bohaterka filmu jest wrażliwą, młodą dziewczynką, niezrozumianą przez rodziców, dlatego z łatwością wchłania ją ulica oraz tytułowe galerianki, nastolatki prostytuujące się za ubranie.
Tymczasem reżyserka, jak sama wyznaje, wychowała się w Malborku w kochającej, wierzącej w nią z całych sił rodzinie. Z takich środowisk wywodzą się raczej dziewczyny, które żeby zrobić coś „edgy”, ruszają raz do roku na stopa. „Od początku dla moich rodziców wszystko, co robiłam, było wspaniałe” – wspomina w jednym z wywiadów. Nigdy nie wymuszali na niej żadnych wyborów, choć przyznaje, że nie wiedziała, co będzie robić w przyszłości i w pewnym momencie zaczęło ją to nieco frustrować. Chciała mieć przede wszystkim przystojnego męża i dziecko (młodzieńcze marzenie spełniło się dopiero po latach, bowiem Kasia jest mamą od pół roku), a co do kariery – pojawiła się w jej życiu mimochodem, nieszczególnie wybłagana i niezbyt wyproszona. Niby rozpoczęła studia ekonomiczne w Sopocie (kupiono jej tam mieszkanie w kamienicy i owa ładna kamienica brzmi jak warunek konieczny), ale, znudzona, wkrótce wyruszyła do Warszawy, a dokładnie – do Warszawskiej Szkoły Filmowej. Trzeba zaznaczyć, że z umiarkowanym parciem na robienie filmów, lecz dużym bagażem doświadczeń imprezowych wyniesionych z Sopotu. Mawiała wtedy, że choć nie ma autorytetów wśród innych twórców, bardzo ceni sobie Magdalenę Szumowską, do czego nie przyzna się po kilku latach.
Po sukcesie Galerianki (film obejrzało w kinie 600 tysięcy widzów), czyli pełnego metrażu na podstawie studenckiej etiudy, okrzyknięto ją zarówno morderczynią, jak i reanimatorką polskiego kina. Ten debiut wzbudził kontrowersje, a nagrodzenie filmu na największym polskim festiwalu w Gdyni sprawiło, że media zaczęły nieco uważniej przyglądać się zuchwałej dziewczynie bez reżyserskiego wykształcenia, która na premiery swoich filmów lubiła wpaść w koszulce z napisem „I’m A Fuckin’ Artist”.
Już przed premierą Galerianek wiedziała, co nakręci w dalszej kolejności. Gdzieś tam, podobnie jak wcześniej, wyczytała w kolorowej prasie, że nastolatki lubią sobie pyknąć dzieciaczka z taką łatwością, z jaką kupuje się nowego pieska lub kota i to uczyniła punktem wyjścia w Bejbi Blues (2013), filmie mniej zaskakującym, no i jeszcze mniej umiejscowionym w rzeczywistości niż debiut. Oglądając wywiady z reżyserką można zauważyć, że ciągle przewijają się w nich takie nazwiska jak Gus Van Sant czy Xavier Dolan, lecz nie można jej zarzucić kierowanie się tylko i wyłącznie inspiracją. Kasia wspomina, że niedługo przed zdjęciami do filmu zobaczyła po raz pierwszy Juno, wsadziła w to więc skejtów, dokwasiła kolorami i proszę – ponownie mamy zaangażowane społecznie kino. Tutaj ujawnia się największy grzech reżyserki jako samozwańczej obserwatorki wielkomiejskiego, hipsterskiego życia – nie zawsze wie, o czym mówi. Przygląda się więc tym skejtom, a szczególnie Nikodemowi Rozbickiemu, którego ponoć podpatrzono właśnie na jakiejś parkowej rampie, gdy śmigał na desce, ale traktuje tę młodzież z niesmaczną wyższością. Kasia Rosłaniec robiąc Bejbi Blues nie była już nastolatką i mogła co najwyżej oglądać tych wyluzowanych dzieciaków z dystansu, nieco rozmarzonym wzrokiem, ale już niuanse musiała destylować z dzisiejszego MTV oraz teledysków raperskich. „Musiałam stać się przebojowa. Odkąd pamiętam, jak sobie coś wymyśliłam, to realizowałam. Od najmniejszych głupot po poważne zadania. Z tego powodu czasami boję się myśleć, bo wiem, że będę musiała to zrobić. Tak naprawdę byłam bardzo nieśmiała” – wyznaje w wywiadzie dla „Zwierciadła”. Opowieść o 17-letniej Natalii wydaje się znajoma z sąsiedztwa, z bloku, choć zapewne wyzuta z tego całego swaggu, czyli bohaterek obracających się w świecie modnych butików oraz nastolatków, którym nigdy nie brakuje kasy. Znane są bardziej innego rodzaju historie: on ją zapłodnił, ona rzuciła liceum, mieszkali ze starymi, a potem jedno z nich poleciało do Anglii na zmywak, lecz takie rzeczywistości Kasię Rosłaniec nie ciekawią, bo są za smutne. I wszystko jeszcze jakoś trzymałoby się kupy, gdyby nie błędy realizacyjne, chociażby montażowe. Tu i ówdzie w recenzjach zarzuca się dziewczynie również skrajny mizoginizm – w jej kinie faceci bywają dobrodusznymi papciami, kapciowymi nudziarzami lub, jak tatuś z Bejbi Blues, narzędziami w rękach młodych, lolicich drapieżniczek. Cokolwiek pisano i mówiono – robiono to często, film znowu był w kinach szalenie popularny i, szczerze mówiąc, już wraz z jego premierą brodaci reżyserzy spod kawiarni Plan B mogli czuć się nieco zazdrośni. Kasia „robiła rzeczy”.
Odkryciem w Bejbi Blues oczywiście nie była ta niewyszukana obserwacja, że czasem dzieci rodzą dzieci, ale Magdalena Berus, którą Kasia wybrała spośród wielu kandydatek do roli głównej bohaterki. Żadna tam profesjonalistka, ot, dziewczyna znikąd, która jest najmocniejszym elementem filmu, a między reżyserką a nią zaiskrzyło na tyle mocno, że Magda wróciła jako główna postać również w najnowszym, tegorocznym obrazie. Naturalna i piękna, ale również – z wysoko podniesioną głową. „Uważam, że Magda to typ aktorki, która bardziej by się wstydziła nagości w sytuacji intymnej niż na planie zdjęciowym. Zawodowo to niezwykle odważna dziewczyna. Zawsze mi się super rozmawiało z kimś takim i chyba na wszystkie wykreowane przez nią postacie rzutuje ta odwaga” – mówi. Wyjawia też, że między produkcjami nie ma ochoty widywać się z dziewczyną, ponieważ za dużo tej zażyłości na planie zdjęciowym, a aktorka powinna od niej odpocząć.
Jeśli jako poszukująca artystka Kasia Rosłaniec ma jakiekolwiek obsesje związane ze statusem demiurga, to jest nią chociażby Stanisław Przybyszewski, którego biografię chciałaby kiedyś nakręcić. Imponują jej bowiem tacy szarlatani sztuki, kręci ją fejm, te wszystkie wspomniane młodopolskie mity o artyście, który z rana płodzi dzieło życia, wieczorem szwenda się po kawiarniach, a jego imię wklejane jest w zdanie obok słowa „kontrowersja”. Pragnie, aby za nią podążano równie, tańczono, jak zagra (skoro jest już „pieprzoną artystką”). Jej najnowsze dzieło, Szatan kazał tańczyć, opowiada o 26-letniej Karolinie, która napisała współczesną wersję Lolity. Film będzie można później montować po swojemu dzięki aplikacji, przynajmniej taka jest obietnica. Zatańczymy, jak szatan rozkaże? Zresztą paralele są zbyt widoczne – młoda twórczyni opowiadająca o jeszcze młodszych bohaterach, zagubiona w świecie starych wyjadaczy oraz wilków, których dziewczyna bynajmniej się nie boi. Kasia Rosłaniec robi interesujący krok – pozbywa się dokumentalistycznej maniery w opowiadaniu o „innym” oraz ogromnej przepaści środowiskowej między młodziuteńką przy pierwszym i drugim filmie twórczynią a choćby skejtami. Być może Rosłaniec tylko czekała, aż będzie mogła nakręcić manifest artystycznego ambarasu, być może do tego była jej potrzebna ta transformacja w kontrowersyjną reżyserkę – aby odbyć podróż w tę i z powrotem. Jej nowy film jest nie tylko póki co najlepszy wśród dotychczasowych, ale to niezłe kino w ogóle. Bo szczere. Kasia Rosłaniec nie zna innego świata artystów niż tego swojego i naiwne jest myślenie, że jakaś gówniara z Warszawy za pomocą debiutu literackiego zatrzęsie również rynkiem światowym (w jednej ze scen Karolina udziela wywiadu w japońskiej telewizji!). Z drugiej strony reżyserka sama jest przecież dowodem, że popularność składa się nie tylko z fali przypływowej, ale również z – zastanawiającej i niemożliwej do symulowania przygodności.
Wydarzenia w filmie nie są przedstawiane jedno po drugim; porozrzucano je trochę jak niesforne, wstydliwe relacje wykasowane z Instagrama. Ostatnia scena filmu może być uznawana za ostatnią scenę relacji z życia młodej, zagubionej pisarki. Wszystko w tym dziele, od pierwszego ujęcia, poprzez kolory wykradzione z teorii czakr (lub prościej: filtrów z Instagrama), aż do pomysłu na tworzenie nowych znaczeń, było w pełni kontrolowane przez jednego lalkarza, tym razem uważniejszego, mniej ufającego samemu sobie. Objawia się to lepszym niż poprzednio montażem w poszczególnych segmentach, bo przecież to właśnie błędy montażowe były jednym z największych celów krytyki wcześniejszych produkcji. Reżyserka ta sama, a jednak inna, film nie bardzo dobry, a jednak intrygujący.
Narratorka książki pod tytułem Laleczka (wspomniana wersja Lolity) w kilku scenach wykłada to, co wie o seksie, narkotykach i muzyce klubowej. Ten bełkot brzmi trochę jak bajanie aspirujących muzyków albo recenzentów muzycznych z różnych raczkujących portali. Takich wiecie, na stażu. To ich językiem opisywana jest współczesna muzyka, więc Kasia Rosłaniec wciąż kręci filmy dla hipsteriady, dziewczyn ubranych w stylu narkotycznych technoimprez i secondhandowego wieśniactwa. Tak wyglądają te nory, w których kręcone były sceny imprezowe, tak też mówią ludzie, którym tym razem nie musi się przyglądać z dystansu, bo rozumie ich o wiele lepiej. To narracja tych, którzy wciąż siedzą na schodach i marzą, że szołbiznes wkrótce ich przetyra. Kasia Rosłaniec próbuje natomiast w tym momencie pokazać, że to niekoniecznie taka fajna opcja, to bycie przetyranym. Jeśli o kimkolwiek ta reżyserka może opowiadać ze szczerością, to nie o młodych matkach ani o nastolatkach z galerii handlowej, ale o młodszej Kasi Rosłaniec. Kasia Rosłaniec w kinie jest najlepsza w byciu Kasią Rosłaniec.