„Filmy Marvela to nie kino”. Martin Scorsese vs. kino rozrywkowe – absurd, obsesja czy zagrożenie?
Martin Scorsese próbuje walczyć z szeroko pojętym kinem rozrywkowym, a szczególnie ma na pieńku z Marvel Studios. Problem w tym, że gubi się we własnych zeznaniach i powoli zaczyna przypominać zgorzkniałego, roszczeniowego i aroganckiego gwiazdora, a nie szanowanego twórcę.
Prywatna wojna Martina Scorsese z szeroko pojętym kinem rozrywkowym (w szczególności z Marvel Studios) ostatnimi czasy przybiera na sile. W słowach reżysera coraz trudniej doszukać się prywatnej opinii, a można zauważyć nawoływanie do swoistego formowania szyków „w obronie kina artystycznego”. Rzecz w tym, że postulaty, które Scorsese wysuwa, jak również ludzie, których „wyznacza” do przewodzenia domniemanej rewolucji, trącą hipokryzją na wielu różnych poziomach.
„Filmy Marvela to nie kino”
Można powiedzieć, że dyskusje oraz kreowanie podziałów na kulturę „artystyczną” i kulturę „rozrywkową” istnieją i istnieć będą tak długo, jak sama popkultura. W gruncie rzeczy nie jest to konflikt całkowicie nieobecny na polskim podwórku. W latach 90. ubiegłego wieku głośno było o sporze ś.p. Macieja Parowskiego z polskim fandomem fantasy, który postulował wprowadzenie rozróżnienia na fantastykę problemową i rozrywkową. Z kolei niemal 20 lat później, w 2016 roku, inny czołowy polski literat związany z nurtem fantastyki, czyli Andrzej Sapkowski, w swoich wypowiedziach nie stronił od dość jednoznacznych wypowiedzi na temat zarówno komputerowych adaptacji swojej twórczości, jak i sympatyków elektronicznej rozrywki ogółem.
Zostawmy jednak Polskę, a przenieśmy się na Zachód, gdyż to właśnie tam od kilku lat gorzeje kulturowy konflikt, który, o dziwo, zaczyna przybierać coraz bardziej na sile. A zaczęło się pozornie niewinnie: ot, lakoniczną wzmianką Martina Scorsese o tym, że „filmy Marvela to nie kino”, a raczej „sztuczne twory przypominające parki rozrywki”. Twórca stwierdził, że produkcje superbohaterskie dokonują „inwazji” na widownię kinową. Od sztuki filmowej, jego zdaniem, oczekuje się bowiem źródła inspiracji, wiedzy i oddziaływania na emocje. Od tego momentu – a miało to miejsce w połowie 2019 roku, kiedy to Kinowe Uniwersum Marvela faktycznie odnosiło spektakularne sukcesy krytyczne i komercyjne (wszak mowa o roku premiery Avengers: Koniec Gry) – w branży rozrywkowej nastąpił głęboki podział.
Co łączy Marvela, Barbie i Oppenheimera?
Wielu komentatorów, w tym sam Scorsese, podejmowali wielokrotnie próby rozwinięcia tej myśli. Pośród wielu interpretacji tą najczęstszą było uściślenie, że filmy Marvela i ogółem produkcje superbohaterskie dostarczają widzom zupełnie innych wrażeń niż tradycyjne obrazy kinowe, gdyż odchodzi się w nich od tradycyjnej, liniowej narracji, a żadna nowa produkcja MCU nie może być uznawana jako autonomiczna całość, gdyż niejako odgórnie stanowi część rozbudowanej franczyzy medialnej.
Ten argument jak najbardziej trafia w sedno. Trudno polemizować z faktem, że Kinowe Uniwersum Marvela rozrosło się tak bardzo, że trzeba nadrobić już ponad 40 produkcji rozrzuconych w obrębie różnych mediów, by czerpać radość z przebywania w tym świecie (a niekiedy rozumieć kontekst wydarzeń). Czasy, gdy MCU „gościło” tylko na srebrnym ekranie, bezpowrotnie minęły w 2021 roku wraz ze startem kanonicznych dla uniwersum seriali telewizyjnych, emitowanych na platformie Disney+. Najbardziej jaskrawym przykładem tej decyzji i skądinąd błędnej polityki włodarzy Marvela był film Doktor Strange w multiwersum obłędu, który jest silnie powiązany z WandaVision. Widać jak na dłoni, że producenci w ogóle nie wzięli pod uwagę faktu, że bez znajomości serialu fabuła może być dla wielu widzów zwyczajnie nieczytelna. Podobnym przykładem jest Spider-Man: Bez drogi do domu, wśród wielu fanów uznawany za najlepszy film franczyzy po zakończeniu Sagi Nieskończoności. Rzecz w tym, że w recenzjach wychwala się głównie fanserwis. Słowo to jest kluczowe. W produkcji pojawiło się mnóstwo bohaterów: Zielony Goblin, Doktor Octopus, Pajączki Tobeya Maguire’a i Andrew Garfielda, Venom Toma Hardy’ego. Jest w tym jednak pewien haczyk. Te postacie pochodzą z różnych produkcji, światów i serii. Wniosek: wszystkie easter-eggi mogą wyłapać WYŁĄCZNIE ci widzowie, którzy są lub byli na bieżąco ze wszystkimi iteracjami Spider-Mana w XXI w., ergo – najwięksi fani tej postaci.
Czy jednak tego typu podejście z automatu dyskwalifikuje filmy MCU? Jestem zdania, że nie, bo nawet pośród produkcji typowo autorskich, tak hołubionych przez Martina Scorsese i innych ludzi z frontu „kina artystycznego”, zdarzają się wtręty wymagające wiedzy wykraczającej poza oglądane dzieło. Za przykład niech posłużą oba hity tegorocznych wakacji, czyli Barbie i Oppenheimer. Ten pierwszy również pęka w szwach od zawartości pobocznej, różnych aluzji do popkultury (choćby żart o Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera), a także do samej historii lalek Barbie, która, nie oszukujmy się, nie była powszechnie znana.
Jeszcze bardziej wymagający dla widowni jest Oppenheimer. Piszę to, doskonale znając twórczość Christophera Nolana i uznając go za jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów. Trzeba postawić sprawę jasno: punkt wejścia jest w Oppenheimerze bardzo wysoki i wątpliwe jest, by „szary widz” kinowy, który nie ma choćby podstawowej wiedzy w dziedzinach historii wynalazków, środowiska XX-wiecznych naukowców czy klimatu politycznego ówczesnych Stanów Zjednoczonych i świata ogółem, mógł z czystym sumieniem cieszyć się z seansu. A zarówno liczba poruszanych tematów, jak i mnogość postaci bynajmniej nie czynią filmowej biografii ojca bomby atomowej bardziej przystępną.
Najwyraźniej jednak umyka to naczelnemu krytykowi MCU, gdyż to, co rozpatruje w kategorii problemu w filmowych franczyzach, w Barbie i Oppenheimerze przyjmuje jako zaletę i przejaw nieskrępowanej wolności artystycznej. Absurd całej sytuacji potęguje ponadto fakt, że w tym samym wywiadzie Scorsese przyznał się, iż... przytoczonych produkcji nawet nie oglądał.
Filmy Marvela niosą zagładę kina (i inne obawy Scorsese)
Z biegiem czasu do grona sympatyków „sprawy” Martina Scorsese przyłączyli się: Quentin Tarantino, Denis Villeneuve, Francis Ford Coppola czy Roland Emmerich. Zmienił się także kurs samego sporu, gdyż miejsce rozsądnych poglądów coraz częściej zajmują irracjonalne obawy o rzekomą zagładę kina, jaką mają ze sobą nieść projekty Marvela. Ów „totalitaryzm” filmów superbohaterskich ma teraz blokować wolność artystyczną innych twórcom, gdyż kino autorskie nie może konkurować z zapotrzebowaniem na franczyzy. Mało tego, poglądy reżyserów stają się do tego stopnia zradykalizowane, że ich postawa zaczyna przypominać groteskową formę krucjaty kulturowej. Trudno nie odnieść takiego wrażenia, analizując enigmatyczne słowa Scorsese o potrzebie walki i przeciwdziałania ekspansji tego rodzaju kina. Rzecz w tym, że nawet na tym polu reżyser mniej lub bardziej świadomie działa przeciwko sobie i wolności artystycznej, której tak zajadle stara się bronić.
Efektem tej dziwnej obsesji Scorsese na punkcie MCU jest jego niedawny komentarz – według twórcy jest coraz więcej odbiorców żyjących w przeświadczeniu, że kino to tylko Marvel. Ciekawe spostrzeżenie, zważywszy, że w 2023 roku premierę kinową miały ledwie dwa filmy z tego świata, a na brak innych produkcji publiczność zdecydowanie nie mogła narzekać. Co więcej, w swoim zacietrzewieniu reżyser kompletnie pomija konkurencyjną branżę, czyli DC, a co bardziej wnikliwi komentatorzy kultury popularnej nie zapomnieli, że Scorsese miał swój udział w produkcji Jokera z 2019 roku.
Ktoś może w tym momencie wysunąć kontrargument, że Joker w niczym nie przypomina typowych superbohaterskich produkcji, i pod pewnymi względami będzie mieć rację. Cała esencja sprowadza się jednak do tego, że film jest jak najbardziej sygnowany marką świata DC. Występują w nim postacie z komiksów, jest to ich luźna, ale jednak interpretacja. Interpretacja, w której naczelny antagonista tego gatunku maczał swoje palce. Jakby tego było mało, dokonał on także swoistego „błogosławieństwa” przywódcy ruchu mającego w przyszłości przeprowadzić ofensywę kina artystycznego. Przyznam, że proponowany przez niego Christopher Nolan, w istocie mógłby być ważnym graczem w tej rozgrywce... gdybym zapomniał o jego dorobku filmowym. Wszak wybór na „przywódcę” ruchu wyzwolenia kina reżysera, który szerzej dał się poznać publiczności za sprawą Trylogii Mrocznego Rycerza, pozostaje w tak rażącej sprzeczności z postulatami Scorsese, że już chyba bardziej się nie da. Nolan to zdolny twórca, ale na lidera „świętej wojny” przeciwko gatunkowi superbohaterskiemu raczej nie powinno się wybierać człowieka, który w społecznej świadomości zaistniał niezwykle dobrze przyjętą trylogią o superbohaterze. Notabene, trylogią pozostającą w zgodnej opinii fanów i krytyków najlepszymi produkcjami superhero w historii.
Kto komu próbuje odebrać wolność artystyczną?
W końcu zajmijmy się głównym postulatem „wojny” prowadzonej przez reżysera. Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak wygląda prawda. Czy franczyzy rzeczywiście zabierają pole niezależnym twórcom? Ile ludzi, tyle opinii, ale bieżący rok pokazał, że kino artystyczne ma się jak najlepiej. Gigantyczne sukcesy Barbie i Oppenheimera, które pobiły rekordy w światowym box offisie, udowadniają, że siła produktu leży przede wszystkim w pomyśle i umiejętnym marketingu. Niejako w kontrze do słów Scorsese wypada stwierdzić oczywisty fakt: większość filmów franczyzowych bądź produkcji superbohaterskich okazała się finansowymi klapami, a studia straciły na ich produkcji miliony dolarów.
Istnieje także pewien aspekt sprawy, którego nie sposób przemilczeć. Mianowicie to, jak drastycznie zmieniła się narracja od „filmy Marvela to nie kino” aż do „filmy superbohaterskie są zagrożeniem dla kina i wolności artystycznej”. Gorzej, że Scorsese i jego zwolennicy najpewniej nie zauważają przewrotnej ironii losu. Nie tyle w swoich poglądach, ile w środkach, jakie (na razie na szczęście tylko w mowie) mają zamiar podjąć w rzekomo słusznej sprawie.
Słowa o walce i przeciwdziałaniu trendom zaczynają przypominać maksymę „ogień zwalczaj ogniem”, z kolei bardziej dosłownie można to interpretować jako próbę wprowadzenia tylnymi drzwiami dyktatu jedynej, słusznej definicji „prawdziwego kina”. Co za tym idzie, stanowią przygotowanie gruntu pod wprowadzenie pewnego rodzaju cenzury kulturowej. Tak jakby pan Scorsese i reszta jemu podobnych w ogóle nie zważali i nie dopuszczali do siebie faktu, że każdy ma prawo oglądać to, na co ma ochotę. Idąc dalej, jakoś ciężko tym samym uwierzyć w zabieranie wolności artystycznej twórcom, kiedy tego typu obawy padają z ust człowieka, który jako remedium na potencjalne zagrożenie proponuje… odbieranie wolności innym twórcom. Człowieka, który sam różnicuje i kształtuje podziały wśród twórców i wśród widowni.
Wypowiedź Scorsese była (i w dalszym ciągu jest) krzywdząca wobec widzów, aktorów, reżyserów, producentów oraz całego sztabu ludzi, którzy włożyli i wkładają swój czas i talent w konstrukcję tejże franczyzy. Idąc dalej – skoro zdaniem reżysera filmy tego typu nie powinny być nazywane filmami, to można założyć, że wedle tej samej retoryki aktorzy, tacy jak Robert Downey Jr., Scarlett Johansson, Mark Ruffalo, Chris Pratt, Elizabeth Olsen czy Chris Evans, nie zasługują na miano aktorów.
Z jednym mogę się zgodzić: trzeba przeciwdziałać ograniczaniu wolności artystycznej. Sęk w tym, że Scorsese – przez niemożność pogodzenia się z otaczającą go rzeczywistością lub motywowany zwykłym cynizmem, związanym z chęcią zareklamowania Czasu krwawego księżyca (bo i taki może być cel wszystkich jego wypowiedzi) – zaczyna dążyć właśnie do tego, z czym walczy. Nie sposób kwestionować wkładu reżysera w historię kinematografii, ale w ostatnich latach staje się on raczej synonimem zgorzkniałego, roszczeniowego i aroganckiego gwiazdora niż szanowanego twórcy. Coraz trudniej mówić o szacunku do kogoś, kto sam tego szacunku nie okazuje – czy to kolegom po fachu, czy też odbiorcom, a raczej wyszczególnionej ich grupie.
Źródło: PPE, Hindustan Times, Variety