Murphy, Falchuk i amerykański koszmar
Chyba mało co tak pobudza, nęci, a potem sprowadza na glebę lewym sierpowym, jak sama idea amerykańskiego snu. Bo nieprawdą jest, że to mrzonka. Mało tego, powiem więcej – on się spełnia każdemu. Tyle że dla jednego będzie, istotnie, marzeniem na jawie, dla innego zaś koszmarem.
Nie czas i nie miejsce jednak na analizę tego socjologicznego fenomenu, tego kulturowego konstruktu, jakim niewątpliwie jest ów amerykański sen, zresztą nawet nie będę udawał, że posiadam ku temu odpowiednie kompetencje. Temat zahacza bowiem o tak szerokie spektrum tematyczne i jest uwarunkowany setkami lat historii i zmian, że trzeba by było poświęcić chyba ze dwie albo i trzy książki na sam prolog. Na moje szczęście rzecz pokrywa się także i z kinem, na którym – jak lubię sobie powtarzać i w którym to przekonaniu utrzymują mnie i ci, co mi teksty zlecają, i ci, którzy je potem czytają – się trochę znam. Dlatego mogę dać się sprowokować do podobnych rozważań. Ba, przystaję na to chętnie, szczególnie gdy mam do czynienia z niegłupią telewizją. I choć Ryan Murphy i Brad Falchuk nie zawsze pod tę kategorię podpadali, to jednak drugi sezon ich American Crime Story jest na swój sposób i środkiem, i celem tego, co przez całą swoją karierę robili. Czyli, mówiąc prosto, dekonstrukcją fantasmagorycznego american dream.
Nie jest to zapewne (nie sprawdzałem) konkluzja specjalnie świeża i oryginalna, co jednak nie ujmuje jej atrakcyjności. Murphy i Falchuk pierwszym sezonem rzeczonego serialu chyba najjaśniej jak do tej pory obwieścili światu, o co im chodzi, co starali się osiągnąć – kręcąc i razem, i osobno, dla wygody nie będę tych rzeczy rozdzielał – poprzez te wszystkie American Horror Story, Feud, Scream Queens i Glee. Sprawa O. J. Simpsona (z cudzysłowem i bez) jest przecież swoistym konglomeratem wszystkiego dobrego i złego, co da się powiedzieć o Ameryce, a sam zainteresowany – niczym innym jak personifikacją rzeczonego snu. Simpson, wychowany w biednej dzielnicy, chorujący na krzywicę i jeszcze, nie daj boże, czarnoskóry zawojował świat sportu i popkultury. A potem zamordował, albo i nie, byłą żonę i jej faceta. Policyjny pościg za nim transmitowały telewizje, sądową batalię namaszczono na któryś już z kolei „proces stulecia”. Gość wtedy wyszedł. Że do adwokackiego grona pracującego nad jego uniewinnieniem należała głowa rodu Kardashian nawet nie mówię. Nic dziwnego, że Murphy i Falchuk ruszyli akurat ten temat, bo przecież jest tam dosłownie wszystko, co definiuje amerykańskie umiłowanie medialnego spektaklu, z prawniczym eventem i mitologizacją zbrodni na czele. Nie są przy tym, a przynajmniej tak mi się wydaje, cyniczni, choć przecież poruszają kwestie, które dzisiaj z łatwością omawia się nad kuflem piwa, ferując wyroki. Tym bardziej ciekawy jestem, co pokażą w emitowanym obecnie drugim sezonie, z którego już co nieco uszczknąłem, nieco mylnie, a zarazem trafnie zatytułowanym Zabójstwo Versace. Paradoks ten bierze się stąd, że niesławna zbrodnia jest jądrem opowieści tylko umownie, gdyż projektant został zastrzelony przez seryjnego mordercę, Andrew Cunanana, i to o nim w gruncie rzeczy traktuje ta opowieść; pozostałym ofiarom też poświęca się niemało miejsca. Z drugiej jednak strony figura Versacego jest tutaj symboliczna, to również uosobienie amerykańskiego snu, który zgasł z powodu, najprawdopodobniej, nieszczęśliwego splotu zdarzeń, żeby nie powiedzieć przypadku; jego długi cień pada na przedstawione zdarzenia.
American Crime Story wydaje się pozycją cokolwiek wyjątkową w filmografii Murphy'ego i Falchuka, bo tutaj chyba po raz pierwszy wyrazili oni pretensję do zbudowania podobnie koherentnej narracji nieopartej na efekcie. Nie mam zamiaru dezawuować przy tym American Horror Story, niezmiennie przecież pomysłowego, choć tam akurat chybiali równie często, co trafiali. Ale to również cena ich holistycznego podejścia do idei amerykańskiego snu i amerykańskości (definiowanej na potrzeby tego argumentu jako zbiór popkulturowego dziedzictwa) wymuszająca dodanie do jednego gara mydła i powidła, formalną zabawę z utartymi tropami i podlanie ich autorskim sosem. Te najlepsze sezony – czyli Asylum i Roanoke – siłują się z ogranymi kontekstami i świadomie łapią za łby z mielonymi do znudzenia narracyjnymi strukturami niemitrężąc, jak chociażby pierwsza seria, swego autotematycznego potencjału; to nic innego jak horrory o horrorach. Lecz jednak istniejące na swoich prawach, korzystające mądrze chociażby z autoironii, czego nie udało się przenieść na grunt przeszarżowanego i nieskłonnego do refleksji na swój temat, czysto ornamentacyjnego Scream Queens. Miejscami była to co prawda piękna katastrofa, ale nie wystarczyło samo odniesienie się do iście amerykańskiego gatunku, żeby dokonać jego dysekcji. O ileż lepiej sprawdziło się Glee, niby idące koleinami wyżłobionymi przez niezliczone filmy szkolne, a jednak potrafiące uchwycić ich esencję i wygrać (dosłownie!) muzykę rozbrzmiewającą w korytarzach „uesańskich highschooli”. A przynajmniej tych znanych z kina.
Murphy i Falchuk nieprzypadkowo i konsekwentnie korzystają z formy antologii – Konflikt, którego pierwszy sezon dotykał hollywoodzkiego mitu, również – bo ciągły restart umożliwia im spojrzenie na amerykańskie sny i koszmary z coraz to nowej perspektywy. Jako że temat ten to nie tyle studnia bez dna, co raczej lśniący klejnot o niezliczonych ściankach, odbite przezeń promienie świetlne można oglądać przez pryzmat jeden po drugim. Za każdym razem zobaczymy coś innego.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.