Park Jurajski sp. z o.o., czyli co by było, gdyby
Chyba nie ma pośród nas ancymona, który po obejrzeniu za dzieciaka Parku Jurajskiego nie zastanawiałby się, jakby to było połazić sobie między dinozaurami. Nie byłem wyjątkiem. I choć jestem już, podobno, całkiem dorosły, nadal lubię sobie podobny scenariusz nakreślić.
To, co teraz powiem, to oczywiście jedynie dowód anegdotyczny, ale wydaje mi się, że każdy malec na pewnym etapie przeżywa fascynację dinozaurami. Sklepy odkąd pamiętam zawalone są plastikowymi albo gumowymi tyranozaurami, kolorowankami z prehistorycznych dżungli i innym barachłem. Na bank pamiętacie popularną niegdyś gazetkę, do której dołączano fluorescencyjne gnaty dinozaura. Stał taki niemal u każdego na biurku. Park Jurajski nie był, a przynajmniej tak mi się wydaje, żadną konsekwencją przejściowej mody, lecz zespoleniem uniwersalnej i naturalnej dziecięcej fascynacji olbrzymimi jaszczurami z nowo nabytymi przez kino możliwościami technicznymi. Bo choć, zaznaczam, żaden ze mnie naukowiec, i niespecjalnie obchodziły mnie faktycznie szanse na powtórzenie podobnego eksperymentu z przywróceniem światu gigantycznych stworzeń, dla których jesteśmy albo przechodniami, albo jedzeniem, od czasu do czasu o tym myślałem. Złośliwi mogliby powiedzieć, że nie tylko ja, bo w każdym szanującym się powiecie znajdziemy jakiś park jurajski z wykutymi z kamienia triceratopsami czy pompowanym pterodaktylem, unieruchomionym namiotowymi śledziami, żeby przypadkiem nie odleciał. Ale zawieśmy niewiarę i zastanówmy się, co by było, gdyby to u nas miał powstać „ten” Park Jurajski.
Przyjmijmy, że prywatna firma, nazwijmy ją Dinopol, na podstawie próbek pobranych z dostępnych u nas kości opracowuje opatentowaną technologię pozwalającą na hodowlę żywych stworzeń. Jako że specjalnego wyboru nie ma, a produkuje się, póki co, jedynie dinozaury rodzime, czyli te, które stąpały po Polsce, kiedy Polski jeszcze nie było, oferta nie jest może zbyt atrakcyjna... Ej, no jak to nie? Chyba nawet rozpieszczeni konsolami i internetem nadal bylibyśmy podnieceni nawet i tymi malutkimi dinozaurami, dwunożnymi ptasiomiedniczymi. Rozpoczynają się jednak protesty i budowę planowanego parku bojkotują organizacje religijne, które nie godzą się na wykorzystywanie technologii sprzecznych z boskim planem. Sprawa jest jednak tak świeża, że nie regulują jej jednak żadne istniejące przepisy. No i nie ma siły, jakiej nie podobałby konsumpcyjny kapitalizm. A jako że do wyjęcia są grube miliony z turystyki, wydaje się stosowne pozwolenia.
Nie napomykam nawet o kosztach całego przedsięwzięcia, bo, jak obliczyli szaleńcy z serwisu Fandango, samo postawienie miejscówki z pierwszej części filmu kosztowałaby, na złotówki, jakieś sto miliardów, czyli sumę czteroletniego kosztu programu 500+. Załóżmy jednak, że Dinopol taką kasą dysponuje, park powstaje. Przychodzą pierwsi goście. Są rozczarowani, że zwierzęta są jakieś takie kolorowe i z piórami, a nie bure, jak na filmach. Firma inwestuje w modyfikacje genetyczne, aby kolejne dinozaury wykluwały się z jaj już w klasycznych barwach. Jako że inwestycja musi się zwracać, a roczne utrzymanie parku kosztuje, na nasze, około pięćdziesięciu miliardów (znowu z pomocą przyszły wyliczenia Fandango), Dinopol produkuje oczywiście tony badziewia, lecz to nie wystarczy, bo park musi generować zyski przekraczające kilkudziesięciokrotnie dochody paryskiego Disneylandu. Ale zostawmy już nawet aspekt nierentowności. Poza gadżetami Dinopol zawiązuje współpracę z zagranicznymi inwestorami i uzyskuje dostęp do materiału pozwalającego im na odtworzenie bardziej znanych, niepolskich gatunków. Ponadto firma rozpoczyna produkcję zwierząt przeznaczonych do hodowli domowej. Naukowcy opracowują formułę pozwalającą na ich miniaturyzację, lecz kto chce, może kupić coś mniejszego naturalnego rozmiaru. Ma to swoje nieprzewidziane efekty uboczne. Kwitnie podziemie nielegalnego obrotu kłami tyranozaura, które mają mieć zbawienny wpływ na potencję. Modne na zimę są kozaczki ze skóry diplodoka. Ruszają programy rozrywkowe z dinozaurami („Tańczący z raptorami”, „Hodowca szuka żony”), niektóre gatunki zaczynają być wykorzystywane do pracy w polu i przy ochronie imprez masowych. A to wszystko na licencji Dinopolu, który sukcesywnie wykupuje koncern Disneya, Amazon i Facebooka. Najpopularniejszą postacią z MCU staje się Devil Dinosaur. Steven Spielberg wycofuje się z życia publicznego, niszcząc demonstracyjnie swój egzemplarz Parku Jurajskiego. Dinopol otwiera kolejne parki, przerabiając istniejącą infrastrukturę i zbiera prywatną armię, która ma zdławić narastające protesty obrońców praw zwierząt. Napięcie eskaluje. Donald Trump grozi atakiem rakietowym na siedzibę łódzkiej firmy, która rozrasta się do rozmiaru małego państwa...
Dobra, posuwa się to już za daleko, a tak naprawdę, mówiąc rzeczowo, dałoby się ten tekst uciąć już na samym początku, kiedy mowa o nierentowności podobnego przedsięwzięcia. Disneylandu nie trzeba ograniczać płotem pod napięciem i nie musi zajmować przestrzeni koniecznej, aby wybiegały się tam kilkunastometrowe dinozaury, a i tak ugina się pod długami. Ale pomarzyć zawsze można, choć, tak po prawdzie, chyba nie robić tego jak ja powyżej i lepiej iść do kina, bo dotychczasowej odcinki Parku Jurajskiego, raz lepiej, a raz gorzej, przenosiły na ekran moje, a może nawet i nasze, wyobrażenie tego, jak mogłoby być. Ba, ostatnia część pokazywała nawet już pewne znudzenie prehistorycznymi atrakcjami, aż trzeba było zrobić dziwaczną genetyczną krzyżówkę, bo stary dobry tyranozaur nikogo nie rajcował. Ech, dokąd ten filmowy świat zmierza?
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe