Predator: Prey, czyli jak z pomysłem wskrzesić kultową serię
Predator: Prey to film wyjątkowy. Zaskakuje i udowadnia, że po latach nieudanych prób da się zrobić coś dobrego w tym uniwersum.
Seria Predator miała problem podobny do serii Obcy i Terminator. Każdy kolejny film odgrzewał ten sam schemat, ale znacznie gorzej niż pierwsza czy druga część. A to zniechęcało widzów do marki i dawania szansy nowym wizjom twórców. Jednak Predator: Prey zmienia oblicze swojej marki. Ma prawie 100% pozytywnych recenzji, do których ochoczo dołączam! Nawet pierwszy Predator zyskał tylko 80% przychylnych opinii krytyków.
Predator: Prey to popis kreatywności
Dan Trachtenberg, czyli reżyser i współscenarzysta, w odróżnieniu od twórców pozostałych sequeli zrozumiał, jak stworzyć dobry film. W jakiś nieodgadniony sposób wyczuł ducha serii, a następnie połączył to z warstwą rozrywkową i świeżymi pomysłami. Predator z 2018 roku czy Predators z 2010 roku sprawiały wrażenie niezbyt umiejętnego powielania schematów. Tutaj znane motywy są wykorzystane bardziej ogólnie. Mamy oczywiście polowanie i starcie z łowcą, ale jest to obudowane ciekawą, wartko opowiedzianą historią.
Reżyser nie spieszy się, by pokazać krwawą łaźnię. Ma czas na przedstawienie bohaterki imieniem Naru, jej motywacji, roli w plemieniu, relacji i celów, do których dąży. Predator dopiero pojawia się po jakimś czasie, powoli bada teren i szuka wyzwań. Gdy już kosmiczny łowca wchodzi do gry na całego, widz jest zaangażowany w historię i zastanawia się, jak potoczą się losy bohaterki i jej towarzyszy w starciu z takim zagrożeniem. Kibicujemy im! Czy uczciwie można coś takiego powiedzieć o bohaterach któregoś z sequeli? Czy ktokolwiek pamięta kogokolwiek z tych filmów?
Strzałem w dziesiątkę okazuje się osadzenie historii 300 lat przed wydarzeniami z poprzednich filmów. To pozwala na narracyjne i wizualne odstępstwa, które nadają nowej odsłonie wyjątkowy charakter. Widz jest w stanie zaangażować się w opowieść. Należy pochwalić wprowadzenie, które działa na poziomie emocjonalnym. Na ekranie widzimy rzeczywistość rdzennych Amerykanów, która jest wiarygodna. Nie odniosłem wrażenia, że osadzenie kobiety w centrum opowieści to zagranie ideologiczne. Być może właśnie ten aspekt wynosi produkcję ponad przeciętność. Trudno doszukać się czegoś podobnego w poprzednich częściach. Historia o Naru chcącej udowodnić (bardziej sobie niż innym), że nadaje się na myśliwą (tak, wśród rdzennych Amerykanów kobiety też polowały) staje się intymna. To właśnie jej podróż podobała mi się najbardziej. Powoli wchodzimy do jej świata. Obserwujemy jej codzienność i relację z psem (ciekaw jestem, czy wielu z Was też będzie niepokoić się, czy przeżyje starcie z Predatorem). Poznajemy ją jako człowieka. To właśnie odróżnia Predator: Prey od każdego filmu z serii - nawet pierwszej części, której fundamenty fabularne były zupełnie inne.
Predator: Prey to krwawe widowisko
Dan Trachtenberg najbardziej mnie zaskoczył w tym filmie podejściem do kręcenia scen akcji. Są pod każdym względem dopracowane, efektowne i brutalne, ale nie zostały nakręcone tylko po to, by być jedynie rozrywką dla oka. To część opowiadanej historii. Nie raz najwięksi reżyserzy kina akcji i choreografowie podkreślają, że scena walki może wpłynąć na większe zrozumienie ewolucji postaci. Trachtenberg pokazuje, że jest tego w pełni świadomy i dlatego podróż Naru przez kolejne etapy opowieści opiera się na tym motywie. Sceny walk pozwalają jej dojrzeć do ostatecznej konfrontacji z Predatorem. Co ciekawe, nie ma wielu dialogów, więc ten aspekt przejmuje prym. Twórca robi to skrupulatnie, skupiając się na detalach, na które trzeba zwrócić uwagę podczas filmu. Na uwagę zasługuje choćby kulminacja przed walką z kosmicznym łowcą. Naru w obozie francuskich kolonistów sieje zniszczenie tomahawkiem niczym John Wick. Trachtenberg chce, aby kamera pracowała tak, aby widz widział wszystko – podziwiał choreografię, pomysłowość i pracę aktorki, a nie dublerki. To dobre podejście, które znajduje odzwierciedlenie w całym filmie i gwarantuje wiele scen zapadających w pamięć (na czele z klimatycznym starciem z ogromnym niedźwiedziem). Reżyser wie, że sceny akcji są ważne dla opowiadanej historii, więc nie kryje się z nimi przed widzem. To też powoduje, że rozrywkowe momenty stają się czymś więcej, niż tylko bezmyślną rzeźnią. Pod tym kątem poprzednie sequele to odtwórcze, schematyczne kino, które nie miało pomysłu na siebie w kontekście akcji.
W poprzednich filmach komandosi i żołnierze z karabinami nie radzili sobie z Predatorami. Jednak te 300 lat robi swoje. Widać różnicę w technologii, którą ma kosmiczny łowca – nie ma laserów czy innych futurystycznych gadżetów. Dlatego też walka jest bardziej bezpośrednia. Choć wojownicy Komanczów mają łuki, a koloniści muszkiety, szybko dochodzi do zwarcia. Trafnym pomysłem było podkreślenie, że łowca nie jest niezniszczalny: doświadczeni wojownicy Komanczów zadają mu krwawe rany, uzmysławiając nam tym samym, że jest to ktoś, kogo można zabić. W poprzednich Predatorach z góry było wiadomo, że nikt nawet nie draśnie łowcę, a na postaciach nam kompletnie nie zależało. Tutaj emocjonalna więź z Naru i jej psem to zmienia. Do tego można w jakimś stopniu poczuć, że wojownicy Komanczów (zwani przez reżysera komandosami z Navy Seal swoich czasów) mają szansę na wygraną, co stanowi dodatkową siłę filmu. Ta wiara w ich możliwości to jedna z ważniejszych rzeczy, jakie Trachtenberg zrobił. Ostatecznie przegrywają, a Predator sieka wrogów w sposób pomysłowy i brutalny.
Finałowa walka Naru z Predatorem nie sprawia wrażenia sztucznej, wymuszonej czy głupiej. Nikt nie powie, że drobna kobieta nie ma szans w walce z silnym łowcą. Trachtenberg doskonale to przemyślał. Okazuje się, że sporo zwyczajnych momentów z życia bohaterki, których byliśmy świadkami, miało znaczenie w kulminacji. Nawet wsparcie jej bojowego psa! A zakończenie przekonuje i wywołuje emocje. Emocje, których nie było w sequelach.
Gdy pomyślicie o Predatorze 2, Predators czy Predatorze z 2018 roku (o Obcy kontra Predator zapomnijmy...), możecie dojść do wniosku, że tak naprawdę niewiele z tego zapamiętaliście. Te filmy nie miały pomysłu czy charakteru. Tak jak kolejne wersje Terminatorów były mało odkrywcze i powielały schemat: "my uciekamy, on nas goni". Oczywiście, Dan Trachtenberg wykorzystuje ten motyw, ale inaczej podchodzi do opowiadanej historii. Dodaje jej świeżości! Pokazuje, że ma głębszy sens w swojej jakże oczywistej prostocie. Chyba dlatego Predator: Prey wywołuje tak silne emocje po seansie i zostaje z nami na dłużej jako dobre kino rozrywkowe. Jako coś, co wniosło życie do serii, a dzięki emocjonalnej warstwie zmieniło kompletnie odbiór tego, co na papierze powinno wydawać się bezmyślną sieczką.