Przyjaciele z alei, dwa serca splecione w rękawice i optymizm, czyli fenomen serii Rocky
Przypowieści o Rockym i Stallonie jest kilka, choć z biegiem lat układają się w końcu w logiczny przebieg zdarzeń. Wygłodniały, aspirujący młody aktor postanawia wydać ostatnie pieniądze na mecz bokserski Muhammada Alego i Chucka Wepnera, któremu niesłusznie przepowiadano, że nie dotrwa końca pierwszej rundy w starciu z mistrzem. Na ówczesnym etapie życia trzydziestoletni aktor wie tylko, że kocha trzy sprawy: kino, pisanie i boks. W dwóch pierwszych sferach ponosi porażkę za porażką, a trzecia to jedynie niespełniona fascynacja sportowa. Sylvester Stallone nigdy nie był tak zdesperowany jak wtedy, gdy musiał sprzedać swojego ukochanego psa Butkusa, aby mieć pieniądze na czynsz. Los chciał, aby to właśnie wspomniana walka bokserska stała się inspiracją, która pomogła mu odbić się od dna.
Kolejna przypowieść jest również wiarygodna – Stallone ponoć od dawna nosił się z zamiarem napisania opowieści o mężczyźnie, w którego nikt nie wierzy, nawet on sam, ale to właśnie owe "nic do stracenia" przyczynia się do odniesionego sukcesu. To wcale nie musiało być kino sportowe, ale prosta historia o człowieku, któremu się udało – pisarzu, aktorze, malarzu, muzyku, komukolwiek, kto próbował. Wszystko to brzmi jak coachingowe brednie (które w drugiej połowie lat 70. wydawały się o tyle interesujące, że równoważyły pesymistyczne narracje filmowe o brudnych ulicach, prostytutkach i wojnach klasowych), ale podlane najbardziej szczerą z pobudek, czyli łaknieniem artystycznego sukcesu. Stallone napisał scenariusz Rocky'ego w trzy i pół godziny, potem kilka dni go dopieszczał, a następnie biegał po studiach filmowych, próbując go sprzedać. Film wciąż ewoluował nie tylko w umyśle aktora, ale również w studiu. Coraz jaśniejsza stawała się mocarna teza, która uczyniła z niego serię utrzymującą świeżość przez pół wieku. Ciąg kolejnych zdarzeń jest niczym przypowieść o człowieku niezłomnym: Stallone otrzymuje ofertę, ale z adnotacją, że tytułowego Rocky'ego zagra ktoś inny. Nie zgadza się, bo Rocky to on. Producenci przystają na jego warunki, zastrzegając, że projekt utrzyma status low budget. I pomyśleć, że zapewne nigdy nie mielibyśmy serii filmowej, gdyby jednak w tytułowego bohatera wcielił się ktoś z listy z producenckimi wyborami. Robert DeNiro (chociaż również twardy chłop interesujący się boksem od strony praktycznej) nie dociągnąłby pewnie jako Rocky Balboa do drugiej, trzeciej, a tym bardziej ósmej odsłony serii, chociaż był bardzo wysoko na liście życzeń włodarzy z MGM. W styczniu 1976 roku Sly, wraz z reżyserem wybranym przez studio, Johnem Avildsenem, wszedł na plan zdjęciowy. W listopadzie produkcja miała swoją premierę i z miejsca stała się odą do wszystkich tych, którzy łakną lepszego życia, powołujących się na tę jedną jedyną szansę, którą należy dobrze wykorzystać.
Jest taki polski plakat filmowy Edwarda Lutczyna, który oddaje esencję tego dzieła. Dwie rękawice bokserskie splecione w taki sposób, że przypominają serce – męska i damska, męska i męska, a może po prostu czyjakolwiek. Obiegowa opinia, jakoby to właśnie pięściarstwo było głównym tematem filmu, spłyca prawdziwą duszę opowieści o miłości do drugiego człowieka, a także wykonywanego zawodu. "Rocky" to przyziemne kino obyczajowe, w którym główny bohater – z powodów dramaturgicznych – jest dodatkowo bokserem. Jego obecność zdają się zauważać jedynie pijaczki śpiewający przy zaułkowym barze. To człowiek z klasy niższej, który pała się sportem zarezerwowanym dla mięśniaków i dzieci ulicy, wyrzutek, półsierota, ledwo potrafiący czytać, niemający pomysłów na to, jak zaznaczyć swoje istnienie. Mężczyzna niewstydzący się swoich łez, pochodzenia, a przez lwią część filmu tylko udający, że pomysł na stoczenie walki z mistrzem świata – który w marketingowo wykalkulowanym akcie miłosierdzia pozwala sobie na pojedynek z kimś nieznanym – nie jest wobec niego protekcjonalny. Ewolucja charakteru Rocky'ego to materiał na analizę życia Stallone'a, bo można tę serię traktować jako parabiografię. W pierwszej odsłonie branża (bokserska lub filmowa) pozwala bohaterowi zaistnieć. W drugiej bohater zdaje sobie sprawę, że może nie był gotowy na wszystko, co mu się przydarzyło, szuka więc potwierdzenia swojego statusu. Trzecia odsłona niejako kontynuuje wątki z drugiej, ponieważ pokonany i upodlony Rocky musi wykrzesać w sobie iskrę inspiracji, która rozpalała go na początku kariery (dla niepoznaki nazwana tutaj "okiem tygrysa"). W czwartym filmie mamy już status supergwiazdy, międzykontynentalnego łamacza szczęk, który własnoręcznie pogodzi Stany Zjednoczone i ZSRR. „Czwórka” to bardzo ciekawe kuriozum filmowe. Ta wątpliwa ideologicznie, ale wyśmienita realizacyjnie produkcja niedługo otrzyma drugie życie w wersji reżyserskiej. Niestety, żadna platforma streamingowa nie zdecydowała się na dystrybucję filmu w Polsce i na Rocky IV: Rocky VS Drago, The Ultimate Director's Cut przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Potem w życiu Balboy (Rocky V) było jeszcze ciekawiej – otarł się o komentarz na temat neurologicznych uszkodzeń w mózgu pięściarza, porzucania dawnych sportowców przez sponsorów i promotorów, a także gorzką refleksję na temat starości. Rocky Balboa, czyli szóste oblicze serii, jest uważany przez niektórych za najlepszy film zaraz po oryginale. To momentami smutne kino, w którym zarówno dla Stallone'a, jak i dla Rocky'ego, najważniejsze było potwierdzenie, że wciąż istnieje, walczy i ma coś do udowodnienia zarówno sobie, jak i światu. Rocky ewoluował przez lata wraz z nim – tracił i zyskiwał tkankę mięśniową, naprawiał i koncertowo psuł relację z synem, wygrywał i przegrywał na ringu, dawał się ponieść blichtrowi (pamiętna jest scena porzucenia wygód w „trójce”, aby boksować jak za dawnych, brutalnych lat). A gdy musiał skryć się w czyichś ramionach, biegł do swojej żony, która nawet gdy zniknęła z ekranu, rozświetlała go jako idea największej i jedynej miłości. Dwie rękawice bokserskie splecione w nadludzkiej sile, po kres ich dni.
Nie sposób wspomnieć o tym, jak w pewnym momencie swojej drogi Stallone pozwolił zająć się swoim dzieckiem komuś innemu. Gdy Ryan Coogler, ówcześnie reżyser „czarnego” kina indie, przyszedł do MGM z pytaniem, czy może wcisnąć Rocky'ego w zupełnie nowy kontekst, czyniąc z niego postać drugoplanową, Stallone wzbraniał się przed nałożeniem kultowej fedory jeszcze raz. Niepotrzebnie – spin-off pod tytułem Creed okazał się filmem, który przyniósł mu Złoty Glob i nominację do Oscara. Wystarczyło mu przypomnieć sobie, że takim bohaterom jak Balboa wcale nie ujmuje walka z prozaicznymi, ale najgroźniejszymi wrogami pokroju chłoniaka lub starości. Idąc za, nomen omen, ciosem, powstał również Creed 2, w którym następuje symboliczne pożegnanie z Rockym, przynajmniej w obrębie rzeczonej serii pobocznej. Oba „Creedy” to jednak filmy ważne z dwóch powodów: dowodzą, że im więcej w bohaterze człowieka, tym lepsze opowieści można z niego wycisnąć, a także, że gwiazda Stallone'a rzuca nie tylko duży cień na innych, ale również rozświetla drogę. Wraz z premierą streamingową reżyserskiej wersji Rocky'ego IV pewnie wrócą cykliczne podziękowania dla Sly'a od innych mięśniaków, których kariery nigdy nie potoczyłyby się w taki sposób, gdyby nie on. Pierwszy to Dolph Lundgren, którego czterdzieści lat temu Sly wprowadził do pierwszej ligi Hollywoodu za sprawą roli Ivana Drago. Drugi to młody jeszcze model oraz bokser Florian Munteanu, który wystąpił w Creed 2 jako syn radzieckiej maszyny do zabijania – wciąż powtarza, że jego kariera rozwinęła się tylko dlatego, że Stallone poszukiwał na Instagramie kogoś, kto jest wielki jak niedźwiedź, a rusza się niczym bokser wagi lekkiej. Munteanu wystąpił ostatnio w Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni i wyznaje, że łapie go czasami przerażenie na myśl, że jego kariera by nie istniała, gdyby Sly nie lubił sobie czasami poscrollować fitnessowych social mediów.
Wracając – jest pewna scena w filmie rozgrywającym się prawie w tych samych latach, co pierwszy Rocky, która idealnie komentuje zmieniający się świat oraz wyjątkowość tej postaci. W Jokerze Todda Phillipsa widzimy totalny, pesymistyczny rewers historii pogodnego pięściarza. Szalony klaun również mieszka w zapyziałym mieszkaniu, wykonuje niezbyt ambitną pracę, podkochuje się w dziewczynie z sąsiedztwa, a także ogląda wystąpienia telewizyjne bogacza w drogim płaszczu, zazdroszcząc mu nieco kariery. Różnica polega na tym, że Joker, aby coś zdobyć, musi zbiec ze schodów, wyciągnąć broń, ułatwić sobie życie za pomocą krwawego aktu agresji oraz zerwać jakiekolwiek relacje ze społeczeństwem. Rocky potępia taki fatalizm, szanuje swojego rywala (przez całą serię obecnego ciałem lub duchem Apollo Creeda) i wraz z każdym filmem serii tylko umacnia swoją niezłomność. Przykazanie miłości według Balboy brzmi: w życiu trzeba wbiec na bardzo wysokie schody, utrzymać dobre relacje z okolicą i przyjaciółmi, ćwiczyć, pracować nad sobą i szukać prawdziwej miłości. Gdy dziennikarz prosi podczas konferencji prasowej o to, by Rocky zaserwował jakąś inwektywę skierowaną w przeciwnika bokserskiego, nasz Włoski Ogier wypala z naiwnością dziecka: „Inwektywę? Hmm... Jest wspaniały!”.
Seria Rocky emitowana jest w każdą niedzielę wieczorem na Paramount Channel.