Robert Eggers – filmowy bajarz nie bierze jeńców
Jeszcze kilka lat temu mówiło się o Robercie Eggersie jako o młodym i obiecującym twórcy działającym w ramach kina grozy. Teraz świat filmu stoi przed nim otworem, a autor ma szansę dołączyć do panteonu największych artystów kinematografii.
„Idziemy na nowego Tarantino”. „Widziałeś ostatniego Lyncha?”. „Te najnowsze Alleny to już nie to samo”. Z pewnością wielu z Was zauważyło pełną prawidłowość: do kina chodzi się albo na film, albo na konkretnego reżysera. Jeśli przed seansem tytuł ma drugorzędne znaczenie, a kluczowe wydaje się nazwisko twórcy, jasne staje się, że mamy do czynienia z autorem w całym znaczeniu tego słowa. Niektórzy artyści ekranu są niczym malarze, którzy od pierwszego do ostatniego pociągnięcia pędzla tworzą niezmącone żadną zewnętrzną ingerencją swoje własne, unikatowe dzieło. Stylistyka audiowizualna, poetyka narracji, myśl przewodnia nierzadko zagłębiająca się w kwestie humanistyczne i egzystencjalne – to znamiona kina autorskiego, które nie kłania się mainstreamowi. Tacy artyści sami piszą scenariusze, sami reżyserują, a w wielu przypadkach odpowiadają praktycznie za każdy aspekt danej produkcji. To niby esencja sztuki, która w innych dziedzinach jest dość oczywista, w kinie jednak trzeba o nią walczyć. Gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze, pojawia się ryzyko ingerencji w to, co twórca chce przekazać. Wielu dobrze zapowiadających się autorów zostało skonwertowanych przez Hollywood na potrzeby kina dla masowego widza. Tylko niektórzy mieli na tyle siły, by zdobyć sławę i uznanie, wciąż tworząc swoje filmy.
Czy Robert Eggers będzie właśnie takim artystą, to się dopiero okaże. Nie ma jednak wątpliwości, że na obecnym etapie kariery jest pewnego rodzaju fenomenem. Twórca ma na swoim koncie dwa filmy stworzone w ramach kina gatunkowego. Horrory nie są i nigdy nie były faworytami krytyków, mimo to zarówno Czarownica, jak i Lighthouse zdobyły wielkie uznanie filmoznawców i Eggers praktycznie z marszu stał się ulubieńcem miłośników kina nieszablonowego, awangardowego i odważnego. Stało się tak, ponieważ jego horrory w rzeczywistości wychodzą daleko poza gatunkowe ramy. Obie opowieści są parabolami, które stosują metafizykę jako symbol pozwalający w sposób poetycki mówić o demonach miotających człowieczeństwem. Fakt, że do takiej opowieści została wykorzystana konwencja grozy, okazał się wielce odświeżający. Horror przez lata dewaluował i tylko pojedyncze przypadki wskazywały olbrzymi potencjał tego gatunku. Eggers wykorzystał baśniowy mrok, żeby pokazać ciemność kryjącą się w ludzkich sercach. Finalnie odniósł sukces na obu polach, bo Czarownica i Lighthouse działają zarówno jako filmy artystyczne, jak i obrazy mające za zadanie zaniepokoić widza.
Dlatego też Czarownica przy budżecie około czterech milionów dolarów zarobiła ich aż czterdzieści. Horror to gatunek, który zawsze przyciągnie do kina rzeszę widzów. Nic więc dziwnego, że Czarownica, będąca w rzeczywistości artystyczną metaforą, tak bardzo spodobała się oglądającym. Film jest zwyczajnie straszny – nie musimy eksplorować wątków egzystencjalnych i religijnych, żeby poczuć się nieswojo podczas seansu. Przypomnijmy – Czarownica to obraz z 2015 roku, w którym występują Anya Taylor-Joy i znani między innymi z Gry o tron Ralph Ineson oraz Kate Dickie. Akcja filmu toczy się w XVII wieku i koncentruje na rodzinie, która zostaje wykluczona ze wspólnoty za zbytni religijny konserwatyzm. Mąż z żoną i piątką dzieci osiedlają się na skraju lasu, gdzie bardzo szybko zaczyna dochodzić do niepokojących zdarzeń. Nowo narodzony chłopiec znika, a z głuszy wydobywa się mrok, który obejmuje pozostałych członków rodziny. Wszystko wskazuje na to, że bogobojną familię wziął sobie na cel sam Szatan.
Robert Eggers zrealizował Czarownicę według gatunkowych prawideł. Napięcie rośnie w odpowiednich momentach i mimo że reżyser ustrzega się tanich zagrań w stylu jump scare’ów, umiejętnie wplata w narrację motywy charakterystyczne dla horrorów. Sęk w tym, że zarówno ten obraz, jak i późniejszy, Lighthouse, można odczytywać na kilku płaszczyznach. Pod płaszczykiem kina grozy mamy tu bowiem ostrą jak brzytwa krytykę religijnego radykalizmu i pochwałę kobiecego wyzwolenia spod destrukcyjnego patriarchalizmu. Szatan, który niszczy kolejnych członków rodziny, karmi się ich zaściankowością, dogmatyzmem, zaślepieniem i fanatyzmem. Religijni fundamentaliści każdy czynnik zewnętrzny interpretują jako dzieło Diabła, nie zwracając uwagi na to, że największa zgnilizna toczy ich od wewnątrz. Eggers niczym Alejandro Jodorowsky zmyślnie posługuje się symbolami, żeby w poetycki sposób przekazać swoje przesłanie. Mroczny las jako świat zewnętrzny, córka, która musi „zabić” swoją rodzinę, żeby wyzwolić kobiecość – autor w umiejętny sposób łączy motywy legendarne (związane z kultem czarownic) z obecną rzeczywistością, a wszystko po to, żeby pokazać fatalizm ludzkiej dionizyjskiej natury i ramy, które ją krępują. Czarownica bowiem nie jest tylko krytyką religii, a bardzo defetystycznym komentarzem na temat ludzkiej egzystencji. Jesteśmy skazani na permanentny konflikt pomiędzy siłami rządzącymi naszym życiem. Nierzadko pokłosiem tej walki jest autodestrukcja prowadząca do śmierci.
Wątek ten Eggers kontynuuje w Lighthouse. O ile w Czarownicy podejmował temat kobiecości, to w kolejnym obrazie wrzuca na ruszt kwestie stricte męskie. Już samo miejsce akcji – latarnia morska – symbolizuje wyprostowanego fallusa (co przyznał sam reżyser) i wskazuje bezpośrednio na tematy, którym film jest poświęcony. Lighthouse opowiada o dwóch mężczyznach, pełniących funkcję latarników na zapomnianej przez Boga wysepce. Skazani tylko na siebie konfrontują swoje ego, próbując przejąć dominującą rolę. Jeden jest starszy i doświadczony, drugi młodszy i aspirujący. Ten pierwszy ma dostęp do olśniewającej tajemnicy, którą kryje latarnia. Drugi robi wszystko, żeby poznać ten sekret. Rytm opowieści nadają zmagania dwóch samców alfa, połączonych toksyczną relacją ojciec-syn. Po raz kolejny ludzka natura bierze górę nad racjonalnością i popycha bohaterów do destrukcyjnych czynów.
Lighthouse to obraz wysmakowany wizualnie, przepięknie nakręcony i fenomenalnie zagrany. Ponownie mamy do czynienia z horrorem, który przy pomocy metafory przedstawia nam egzystencjalne przesłanie. Film zdobył nominację do Oscara za najlepsze zdjęcia, choć oczekiwania fanów były dużo większe. Występujący w rolach głównych Robert Pattinson i Willem Dafoe bezdyskusyjnie zasługiwali chociażby na nominację, a kunszt reżyserski Eggersa również mógł zostać zaakcentowany w odpowiedniej kategorii. Lighthouse jest jednak obrazem jeszcze bardziej bezkompromisowym niż Czarownica, więc mainstreamowe kino niekoniecznie dobrze czuło się w obecności tak osobliwego dzieła. Można dodać też pół żartem, pół serio, że ktoś mógłby mieć żal do Akademii, że Robert Eggers po zaledwie dwóch niezależnych produkcjach wstępuje na filmowe niebiosa. Z drugiej jednak strony reżyser jest reprezentantem studia A24, które ma już na swoim koncie kilka oscarowych obrazów (Moonlight, Nieoszlifowane diamenty, Pokój), więc i Lighthouse nie byłoby na gali całkowicie anonimowe. W przypadku Eggersa nie o nagrody jednak chodzi. Przynajmniej na razie, bo nie ma wątpliwości, że artysta jest dopiero na początku swojej drogi twórczej.
Horrory inne niż wszystkie
Czarownica i Lighthouse są przedstawicielami podgatunku horroru, który moglibyśmy nazwać parabolicznym. Twórcy, działający w ramach tej dziedziny, za pomocą historii grozy przedstawiają prawdę o otaczającym nas świecie. Jak łatwo się domyślić, w wielu przypadkach przesłanie jest pesymistyczne, dekadenckie, a nawet nihilistyczne. Obok Roberta Eggersa można postawić Ari Astera czy Jordana Peele’a, a filmy, które pod przykrywką koszmarów przekazują uniwersalną prawdę, to przykładowo: Babadook, Cenzorka, Coś za mną chodzi, a nawet Le locataire Romana Polańskiego. Nie sposób nie docenić dobra, które niesie takie podejście dla gatunku horroru. Po pierwsze, odświeża go, pokazując, że skostniałe schematy idealnie nadają się do postmodernistycznych gierek z formą i treścią. Po drugie, wyrywa gatunek z rąk komercyjnego mainstreamu, który przywłaszczył sobie horror i traktuje go jak wabik na pieniądze dla permanentnie złaknionej dreszczy na plecach młodej widowni. Po trzecie, pokazuje, że w grozie kryje się głębia i że mroczne głusze oraz zatęchłe piwnice mogą symbolizować ciemność zakorzenioną w ludzkich duszach.
Gdy pojawiła się w mediach informacja, że trzeci film Eggersa nie będzie horrorem, wielu fanów reżysera wpadło w konsternację. Czemu autor tak szybko rezygnuje z kina grozy? Przecież czuł się jak ryba w wodzie w tym gatunku, a teraz nagły skok w bok i flirt z kinem historycznym? Pierwsze zdjęcia promocyjne i teasery Wikinga rozwiały jednak wątpliwości. Wchodzący właśnie do kin film przepełniony jest estetyką znamienną dla twórczości Eggersa. Autor nie zgubił swojego stylu, poza tym znamienny jest fakt, że po raz kolejny opiera opowieść na ludowej legendzie (pierwowzorem Wikinga, a także Hamleta był skandynawski książę Almeth). Najnowszy film Eggersa to już dużo większy budżet (około 90 milionów dolarów) i gwiazdorska obsada (Nicole Kidman, Alexander Skarsgård, Ethan Hawke). Film jest szeroko dystrybuowany, ma zaawansowany marketing, a imponująca sylwetka Alexandera Skarsgårda portretującego głównego bohatera, chętnie wykorzystywana jest w kampanii promocyjnej. Wszystko wskazuje na to, że osobliwa wizja artystyczna Eggersa wyjdzie zwycięsko z konfrontacji z bezlitosnym mainstreamem i już po Wikingu Eggers będzie mógł, podobnie jak Fincher czy Villeneuve, pracować przy największych tytułach, nie idąc na autorskie kompromisy.
Co dalej z karierą Roberta Eggersa? W planach jest już nowa wersja Nosferatu – projekt idealnie pasujący do stylistyki reżysera. Autor pracuje też przy miniserialu opartym na historii Rasputina, więc twórca nie porzuci również konwencji historycznej. Poeta kina, którego matczynym gatunkiem jest horror, wkracza na salony i podobnie jak Amleth nie zamierza brać jeńców. Czas pokaże, czy uda mu się utrzymać niezależność i wstąpić do panteonu wielkich twórców kina alternatywnego.