Adaptacje filmowe gier – hit czy kit?
Adaptacje filmowe gier coraz częściej goszczą w kinach. Niestety, zazwyczaj zbierają mocne baty zarówno od widzów, jak i krytyków.
Scenariusz zawsze jest ten sam. Gra zdobywa ogromną popularność, pojawiają się pierwsze plotki o filmowej adaptacji, ogłaszane są nazwiska, bardzo znane i lubiane, po czym następuje oczekiwanie. A im dłuższe oczekiwanie, tym bardziej rosną wymagania widzów. Wszystko wydaje się dopięte na ostatni guzik, pojawiają się pierwsze zwiastuny, które pomału zaczynają dzielić widownię i zasiewają ziarna niepokoju wśród graczy. Nareszcie nadchodzi premiera i... okazuje się, że jest co najmniej słabo, blado, źle. Co poszło nie tak? Przecież budżet jest, nazwiska są, popyt i podaż – jak się patrzy! Sama jako gamerka niejednokrotnie poczułam niemiłe rozczarowanie produkcjami, co do których miałam ogromne nadzieje.
Na studiach licencjackich miałam zajęcia z filmu i nowych mediów. Pamiętam, jak nasz wykładowca namiętnie powtarzał, że już wkrótce gry całkowicie zdetronizują pozycje filmów w kulturze. Cóż, kilka lat minęło i sytuacja nie zmieniła się tak radykalnie, ale nie można zaprzeczyć temu, że gry traktowane są bardziej na poważnie przez odbiorców, ale też twórców. Jeszcze kilkanaście lat wstecz były głównie rozrywką, teraz dostarczają całą paletę wrażeń. W produkcje wielu gier angażuje się coraz więcej reżyserów filmowych, aktorów czy scenarzystów.
Wystarczy spojrzeć na Death Stranding Hideo Koijmy z 2019 roku, w którym zagrali tacy aktorzy jak Norman Reedus (znany przede wszystkim z serialu The Walking Dead), Mads Mikkelsen (Na rauszu) czy Léa Seydoux (Życie Adeli). Co ciekawe, w produkcji swojego wizerunku użyczyli także: meksykański reżyser Guillermo del Toro (Labirynt fauna) oraz duński reżyser Nicolas Winding Refn (Neon Demon), którzy nie brali udziału w sesjach dubbingowych. Gra początkowo jest nieco monotonna, ale poziom wizualny, aktorski oraz fabularny wynagradza wszystko. Sama spędziłam z tym tytułem wiele godzin. Zaskoczył mnie poziom immersji. Poza tym ostatnie kilka godzin przygody to głównie przerywniki filmowe, które ogląda się jak naprawdę dobry film.
Może właśnie to jest czynnikiem zapalnym w filmowych adaptacjach? Poziom immersji, którego nie da się tak mocno odtworzyć na wielkim ekranie? Film zamyka całą historię w zaledwie dwóch godzinach, a przechodząc grę, spędzamy z nią o wiele więcej czasu. Przyzwyczajamy się do bohaterów, a co najważniejsze wchodzimy w ich skórę – przecież to my decydujemy, czy nasza postać pójdzie do przodu, do tyłu czy postoi nieco dłużej na górce, żeby móc podziwiać widoczki, których nie powstydziłby się spec od efektów specjalnych.
Z czystej ciekawości szukałam w internecie różnych list najlepszych filmów na podstawie gier. Okazuje się, że najczęściej do udanych produkcji zalicza się Mortal Kombat w reżyserii Paula W.S. Andersona z 1995 roku. Film bardzo źle się zestarzał, ale miał coś, co przekonało wielu widzów. Motyw muzyczny, teraz już kultowy, który wzbudza dzisiaj śmiech, ale ma niesamowicie dużą wartość sentymentalną. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto chociaż raz nie bawił się na jakiejś domówce przy tym energicznym utworze! Wydaje się, że to właśnie dzięki muzyce Mortal Kombat jako film tak mocno zapadł w pamięci i to w pozytywnym znaczeniu. Jeżeli miło wspominacie tę produkcję, nie odświeżajcie jej po latach. Niech zostanie przyjemnym wspomnieniem.
Oczywiście film doczekał się kontynuacji. Dużym zaskoczeniem okazało się jednak ogłoszenie produkcji nowej wersji Mortal Kombat. Takim sposobem w 2021 roku Simon McQuoid zawitał w kinach z odświeżoną wersją klasyka. Oczekiwania były ogromne, jednak film został zmiażdżony zarówno przez widzów, jak i krytyków. Produkcja okazała się zła na każdej płaszczyźnie. Historia w ogóle nie wciągała, a co najśmieszniejsze – do tytułowego turnieju nawet nie doszło. Mogliśmy poczuć się naprawdę oszukani.
Ciekawym przypadkiem są filmowe przygody Lary Croft. W 2001 roku na ekranach kin pojawiło się aktorskie wcielenie ukochanej przez graczy Lary. Zagrała ją niezwykle popularna w tamtym okresie oraz uważana za najseksowniejszą gwiazdę Hollywood – Angelina Jolie (Czarownica). Lara Croft: Tomb Raider w reżyserii Simona Westa nie była porywającym filmem akcji, ale jej siła opierała się na postaci Jolie. Nie jest żadnym odkryciem, że Lara Croft (nawet w pierwszych wersjach z geometrycznymi, prawie trójkątnymi piersiami) była marzeniem wielu graczy. Wybierając seksowną Angelinę do tej roli, twórcy osiągnęli swój cel. Film cieszył się dużą popularnością, a wielu widzów przymykało oko na kiepską fabułę, żeby móc cieszyć się filmową wersją Lary. Nic więc dziwnego, że w 2003 roku Jan de Bont zrealizował kontynuację Lara Croft Tomb Raider: Kolebka życia (również zresztą adaptację niezbyt udaną).
Podobnie jak w przypadku Mortal Kombat Hollywood nie zapomniało o pięknej poszukiwaczce przygód. Wraz z nowymi odsłonami gier – w których Lara jest młodsza, bardziej ubrana, bez wielkich krągłości – pojawiły się plany realizacji nowej serii. Tym razem w roli młodziutkiej dziewczyny wystąpiła Alicia Vikander (Ex Machina). Film wyreżyserował Roar Uthaug w 2018 roku i nazwał go po prostu Tomb Raider. Produkcja została średnio przyjęta, a za jej największą słabość uważano efekty komputerowe raczej średniej jakości.
Jeżeli już jesteśmy przy temacie serii Tomb Raider, to grzechem byłoby nie wspomnieć o tegorocznym Uncharted Rubena Fleischera z Tomem Hollandem (seria Spider-Man) w roli tytułowej. W obsadzie pojawili się także: Mark Wahlberg (Transformers), Antonio Banderas (Ból i blask) czy Tati Gabrielle (The 100). Niestety, produkcja okazała się kiepska. Tom Holland utknął w graniu jednej roli. Zamiast szelmowskiego Nathana Drake’a, otrzymaliśmy kolejną wersję nastoletniego Petera Parkera. Fabuła z czterech części kultowych gier została połączona w dziwny miks. Oczekiwaliśmy wciągającego filmu przygodowego, a otrzymaliśmy dość kiepskie perypetie Indiany Jonesa. Premiera miała miejsce zaledwie półtora miesiąca temu, a większość widzów już o niej całkowicie zapomniała…
Były również próby z serią Assassin’s Creed. W 2018 roku Justin Kurzel w swój projekt o prostej i konkretniej nazwie Assassin’s Creed zaangażował Michaela Fassbendera (seria X-Men), Marion Cotillard (Annette) oraz Jeremy’ego Ironsa (Dom Gucci). Wielkie nazwiska, duży budżet i po raz kolejny klapa. Największym zarzutem było odwrócenie proporcji znanych graczom. W grach losy bohaterów przede wszystkim toczą się w przeszłości, przerywane są tylko krótkimi sekwencjami we współczesności. Twórcy filmu postanowili ten schemat odwrócić – większość historii rozgrywa się w teraźniejszości, zaś tylko nieliczne w przeszłości. Jak łatwo się domyślić, sceny w przeszłości są najciekawsze, więc widzowie otrzymali nudny obraz, kuszący piękną renesansową Hiszpanią głównie w materiałach promocyjnych. Nic dziwnego, że każdy poczuł się oszukany.
Nieco lepiej wyglądała sytuacja w 2010 roku, kiedy Mike Newell wyreżyserował Księcia Persji: Piaski Czasu. W roli Dastana wystąpił Jake Gyllenhaal (Labirynt). Adaptacja okazała się dość prostą historią, która przypadła do gustu nie tylko dorosłym, ale też starszym dzieciakom. Mike Newell starał się oddać ducha gry, a warstwa wizualna prezentowała się naprawdę dobrze. Paleta kolorów nadawała produkcji klimat, humor był całkiem na poziomie, sceny akcji okazały się satysfakcjonujące. Nie było to arcydzieło, ale dawało nadzieję na nową, lepszą erę adaptacji gier. Jak widać, były to zbyt optymistyczne wizje.
Całkiem nieźle na tym rynku radził sobie gatunek horroru. Silent Hill Christophe’a Gansa z 2006 roku oraz Resident Evil Paula W.S. Andersona z 2002 roku nie są być może filmami wybitnymi, ale sprawdziły się jako kino gatunkowe. Obydwie produkcje bardzo luźno bazują na grach, skupiając się przede wszystkim na oddaniu ich klimatu, a nie fabuły. W przypadku Resident Evil twórcy poszli zdecydowanie bardziej w kierunku filmu akcji, zaś Silent Hill został w klimacie horroru. Warto tutaj zaznaczyć, że na wspominanych wcześniej listach najlepszych filmowych adaptacji gier to właśnie Silent Hill najczęściej zdobywa podium. Gracze docenili atmosferę, a nowi widzowie dość łatwo dawali się oczarować zamglonemu miasteczku.
Co z produkcjami dla dzieci? Moim zdaniem radzą sobie najlepiej. Bardzo dobrze został przyjęty serial produkcji Netflixa The Cuphead Show! bazujący na grze Cuphead. Platformówka została przekształcona w miniserial, w którym szalone przygody dwóch kubeczków zyskały grono wielbicieli. Widzom od razu przypominają się animacje z lat 90., a odcinki, w których twórcy nawiązują do bossów z gry, są zdecydowanie najlepsze. Może w przypadku animacji jest prościej oddać ducha gier? The Cuphead Show! zdecydowanie jest dowodem na to, że jak się chce, to można!
Gorzej wyszło w przypadku Sonica. Najwięcej emocji wzbudziła pierwsza wersja filmowego jeża. Fani byli tak oburzeni tym widokiem, że twórcy szybko zrozumieli swój błąd i zmienili wygląd głównej postaci. W rezultacie w 2020 roku w kinach pojawił się Sonic. Szybki jak błyskawica w reżyserii Jeffa Fowlera. W roli złego doktora Ivo Robotnika wystąpił Jim Carrey (Bruce Wszechmogący). Film był naprawdę niezłym kinem familijnym skierowanym do najmłodszej grupy widzów. Przygody jeża przypadły dzieciom do gustów, czego efektem będzie kontynuacja Sonic. Szybki jak błyskawica 2 – premiera już w ten weekend, więc przekonamy się, jak wyszło.
Nie byłabym sobą, jakbym nie wspomniała o moim faworycie, czyli Detektywie Pikachu z 2019 roku. Zgoda, nie będę tutaj obiektywna, ponieważ seria Pokemon jest mi niesamowicie bliska, ale stwierdzam, że Pikachu gadający głosem Ryana Reynoldsa (Free Guy) jest świetny. Fabuła jest dość prosta, ale nawiązań do serii gier czy starego serialu anime z 1997 roku mamy naprawdę dużo. Efekty graficzne są na poziomie, a pokemony w wersji komputerowej, a nie animowanej, wyglądają bardzo dobrze. Warto podkreślić, że seria gier jest naprawdę spora, więc twórcy mogli luźno podejść do tematu. Wybrałam się na ten film z grupą przyjaciół, na sali nie było praktycznie żadnych dzieci, a my znowu poczuliśmy się tak, jakbyśmy mieli po siedem lat… Czy wróciłabym do tego filmu? Zdecydowanie nie. To była dobra produkcja oddziałująca na nostalgię, którą najlepiej pochłaniało się w gronie równolatków. I tyle.
Trudno powiedzieć, dlaczego filmowe adaptacje gier są tak problematyczne. Najczęściej kojarzone są z kinem słabym i bez polotu. Wydawałoby się, że twórcy mają na wyciągnięcie ręki wszystko – dobrą historię, świetnych aktorów, imponujące budżety. Dlaczego w takim razie to ciągle nie wychodzi? Cały czas ogłaszane są nowe projekty inspirowane postaciami ze świata gier. Niemal z każdą kolejną produkcją wychodzę z kina z coraz większym bólem serca, a zapowiedzi kolejnych filmów wywołują we mnie raczej strach niż podekscytowanie. The Last of Us, Street Fighter, Tekken –w mediach pojawiają się kolejne doniesienia. I chyba chodzi tu tylko i wyłącznie o kasę, bo jak inaczej można wytłumaczyć wysyp tych wysokobudżetowych pastiszów? Łapanie kilku srok za ogon nigdy nie przynosi zadowalających efektów. Twórcy chcą wpakować do filmów na podstawie gier wszystkiego po trochu, tak żeby zadowolić każdy z możliwych targetów, co w efekcie traci jakąkolwiek tożsamość, charakter czy wyjątkowość. W efekcie nie zadowala to nikogo.