Nie jestem bynajmniej cyniczny, nic podobnego, toć sam przecież zabieram głos. Zresztą wydaje się, że akurat na temat Roman Polański wypowiedzieć się musi każdy, taki sport narodowy i niemalże obligatoryjny obowiązek. Ba, nie tylko u nas, bo jeszcze nie ucichł huk, z jakim polskiego filmowca wyrzucono z Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, a zagraniczne media – i to te największe – rozkrzyczały się, że sam zainteresowany opowiada polskim dziennikarzom (a konkretnie Karolinie Pasternak, której nazwisko niesłusznie pomijają) o histerycznym jego zdaniem #metoo. Gwoli ścisłości, reżyser wywiadu udzielił Karolinie jeszcze przed publicznym ogłoszeniem tej decyzji, lecz wszystko się ładnie zazębiło. Znaczy dla kogo ładnie, dla tego ładnie, bo my, dziennikarze, znowu mamy o czym pisać, ale Polańskiemu pewnie do śmiechu nie jest. Nie jestem tylko pewien, na co mu jakieś pozwy, o których mówił jego prawnik – sam nie chodzę na imprezy, gdzie mnie nie chcą – i moim skromnym wystarczyłoby jakieś sensowne oświadczenie i koniec pieśni, bez tłumaczenia się przed członkami Akademii. I choć z drugiej strony rozumiem, że towarzystwo Billa Cosby'ego, świeżo uznanego winnym napaści seksualnych, również z szacownego grona usuniętego, nie jest zbyt pożądane, to, mając na uwadze, co niegdyś pan Roman nawywijał, to też zbyt głośno bym się nie bulwersował. Oficjalnie chodzi o chęć dbania o standardy, brak tolerancji dla podobnych rzeczy i tak dalej, co jest, oczywiście, podejściem absolutnie słusznym. Tylko timing się nie zgadza. Bo nagle po kilkudziesięciu latach przypomniano sobie, że na Polańskim też ciąży wyrok. Nie chcę przez to sugerować, jakoby nie powinno było się go z Akademii wyrzucać, prędzej zapytałbym – czemu tak późno? Czytałem już nawet, i to bynajmniej nie ma łamach „Der Stürmera”, że to żydowski spisek (!), dlatego nie silę się na sformułowanie konkluzji, bo łapy opadają i mogę tylko, jak każdy, snuć domysły, ale stawiałbym na typową zagrywkę pod publiczkę. „Patrzcie, jacy jesteśmy praworządni”. Aha. To kiedy Spacey, Allen i Gibson?
fot. Monolith Films
Zresztą całkiem słusznie zauważył Polański, mówiąc przez swojego prawnika, że jeszcze parę lat temu gremialnie oklaskiwano go na oscarowej gali, a teraz goni z kijem. Bo przecież sprawa z Geimer to żadna nowinka, od lat jest niemalże symbolem hollywoodzkiej dwulicowości. Sam odczuwam od dawna pewien dyskomfortowy dysonans, bo polskiego reżysera uważam za twórcę absolutnie topowego i uwielbiam jego kino, pisywałem o nim eseje (kiedy jeszcze ktoś czytał krytykę filmową) i mam półkę zawaloną książkami o filmach Polańskiego, a z drugiej strony tak zupełnie serio bronić tego, co się wtedy wydarzyło, to bawić się w adwokatowanie diabłu i nawet nie będę roztrząsał potencjalnych okoliczności łagodzących, zaś komentarze pod hasłem „sama chciała” podpieprzę moderacji jak Henry Hill swoich kumpli z ulicy. Artyście, szczególnie lubianemu, jesteśmy skłonni niejedno wybaczyć, to zupełnie naturalne. Odwiecznym pytaniem jest przecież, czy sztukę powinniśmy postrzegać przez pryzmat jej twórcy, czy jako rzecz całkowicie osobną. Sam nie mam co do tego żadnych wątpliwości, według mnie nie można patrzeć na dzieło inaczej, jak przez filtr tego, kto je stworzył, inaczej się je zubaża, a obecność artysty powinna być zaakcentowana. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy wyrzucić ze wszystkich galerii obrazy Caravaggia, który zabił człowieka i został, o ile dobrze pamiętam, skazany za to na śmierć, albo spalić tomy przepięknej przecież poezji Ezry Pounda, zatwardziałego antysemity. Pamiętam, jak krzywiłem się z pewnym niesmakiem, kiedy parę lat temu zmieniono projekt statuetki wręczanej laureatom World Fantasy Award, bo przedstawiała popiersie Howarda Philipsa Lovecrafta, wybitnego twórcy literatury niesamowitej, który miewał rasistowskie jazdy. Nie zdjąłem też z półki ze wstydem, po nagłej refleksji, filmowych Davida Warka Griffitha, u którego Ku Klux Klan, niczym deus ex machina, ratował białych przed groźbą ze strony czarnoskórych. Wszystkie te rzeczy umniejszają bowiem człowieka, ale nie artystę. Milion małych kawałków, świetna, rzekomo autobiograficzna powieść Jamesa Freya, nie zdegradowała się do grafomanii, bo odkryto, że facet wszystko zmyślił. O tym mówię. Tak samo Dziecko Rosemary i Wstręt nie zrobiły się nagle nieoglądalne. I dalej – Dom klaunów to wciąż fajowy horror, choć pan Salva molestował dwunastoletniego chłopaka na planie, za co spotkała go słuszna kara. Ale też błędem byłoby zapomnieć, kim są ludzie, który się pod dziełem podpisują. Co więcej, powinniśmy o tym pamiętać, chociażby dla tak podstawowej rzeczy jak nadanie wszystkiemu kontekstu i zaczyna mi być cokolwiek niezręcznie, że w ogóle o takich oczywistościach piszę.
Kadr z filmu Prawdziwa historia/Źródło: materiały prasowe
Ale nie ciekawi mnie, jak rozwinie się sprawa, która stała się przyczynkiem do napisania tego tekstu. Można się oburzać, lecz to rzecz, jaką mogą roztrząsać sobie dalej tabloidy. I będą. Bo nigdy już Polański nie zrzuci z siebie tego ciężaru, obojętne, co się wydarzy. Z tą świadomością pójdę dzisiaj do kina na D'après une histoire vraie, film, na który czekam od miesięcy. Bo to świetny reżyser jest. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj