Z browarem i popcornem na Wołyń. Kto (nie) powinien chodzić do kina?
Polska to kraj bogatych tradycji. Okazuje się, że także kinowych - w ramach nowego zwyczaju pójście na seans wiąże się z koniecznością wlania w siebie dawki alkoholu i zaprawienia jej popcornem. Prawdziwa mieszanka wybuchowa z opóźnionych zapłonem. Wielkie bum następuje już w trakcie filmu.
W słusznie minionych czasach nazistowskiej okupacji ukuto w Polsce słynne powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Miało ono stanowić swego rodzaju formę obrony przed przemycaną na wielkim ekranie propagandą wroga. Wydaje się jednak, że poczciwe zwierzaki powinny po latach głośno protestować przed wykorzystywaniem ich wizerunku w tego typu porzekadłach, prawdziwą bolączką współczesnych sali kinowych stał się bowiem zupełnie nowy gatunek – człowiek-żłop, zwany też niekiedy popcornożercą. Jego naturalnym siedliskiem są wszelkie skwerki i bramy, w których można względnie szybko wprowadzić się w stan alkoholowego upojenia. Niekiedy zwierzątko to napotkamy również przed kasami biletowymi, zajadające się prażoną kukurydzą, zaserwowaną w możliwie największym opakowaniu. W ostatnich latach ten przedstawiciel fauny zaczyna niepokojąco często żerować w pobliżu sanktuariów X Muzy. W ramach dodatku do flaszki i innych nachosów człowiek-żłop zupełnie przypadkiem nabywa jeszcze wejściówkę na dany film. Jego zasadniczym celem nie jest jednak sam seans, tylko rycie przestrzeni pomiędzy kolejnymi rzędami foteli. Chodzi tu o to, by oznaczyć swoje terytorium, oblać je napojem, rozrzucić dookoła te czy inne orzeszki. Niestety badany gatunek posiada także dar mowy, choć najczęściej zasób jego słownictwa pozwala stwierdzić, że nie mamy tu do czynienia z gejzerem intelektu.
Sytuacja pierwsza. Kino studyjne, piątek, samo południe. Wiadomo, jeszcze dziadek z ojcem uczyli, że o tej porze na ekranie najczęściej pojawia się Gary Cooper z rewolwerem w ręku. Zachodu jednak żadnego nie ma, jest za to dzikość. Dwie na oko 50-letnie niewiasty ledwo doczłapały do trzeciego rzędu na sali, na której poza mną nie ma już nikogo. Za chwilę ma zacząć się seans Les saisons. Film zobowiązuje – to w końcu doskonały dokument przyrodniczy. Zanim się rozpocznie, kobiety zdążą jeszcze podsumować bezczelną współczesną młodzież, która w czasie wizyty w multipleksie zostawia na kasie stówkę, obżerając się popcornem. "To męczy" – pada wniosek, a ja jestem już ukontentowany tym, że zobaczę produkcję w spokoju. Nic z tych rzeczy. Pierwsze ujęcie, zaczyna się grzebanie w plecaku. Na fotelu obok niewiast pojawia się chleb, w sukurs przychodzi mu konserwa i ogórki. "Szkoda, że to bistro było zamknięte" – dodaje jedna z kobiet, a ja już nie wiem, w jakim świecie żyję. Z wypchanymi jedzeniem po brzegi ustami dwie miłośniczki kina zaczynają debatę o tym, co dzieje się na ekranie. A to, że wiewiórka taka słodka, a to, że wilk taki przerażający. Znalazły się, kurwa, Krystyny Czubówny. Dotrwałem do końca, wypadki przy pracy się przecież zdarzają.
Sytuacja druga. To samo kino, także piątek, tym razem wieczór. Seans filmu Smoleńsk – no cóż, mogłem z góry zakładać, że będzie niespokojnie. Ledwie kilka godzin wcześniej po drugiej stronie ulicy odmawiano różaniec, zapewne po to, by przepędzić złe duchy i siły nieczyste z kościoła X Muzy. Zrządzeniem losu na salę wchodzi grupa podrostków, którzy przerywają panującą tu do tej pory grobową atmosferę. Są śmiechy-chichy, pogadanki o wypalonych przed wejściem do kina jointach i o tym, kto ze zwierzaczków wlał w siebie więcej browarów w pobliskim barze. Mijają kolejne minuty – oni jednak nie milkną. Pojawia się obsługa kina, która ucisza śmiałków. Tego typu działania są jednak nieskuteczne. O ile ustaje śmiech, o tyle niezwykle intensywne staje się chrapanie jednego z jegomościów. Po chwili spada nieborak z fotela i jakieś najbliższe 20 minut lotu do Smoleńska spędza na podłodze. Niesmak pozostał, jednak jestem go w stanie po części zrozumieć. Abstrahując już nawet od całej politycznej otoczki, nie da się ukryć faktu, że seans mógł wynudzić najwytrwalszych. Przybyłem, zobaczyłem, upadłem – mógł w głębi siebie powiedzieć podrostek i wrócić do codzienności. Z sali wyprowadził się sam; nie mógł zapewne zdzierżyć tego, że po seansie grupa widzów ni stąd, ni zowąd zaczęła klaskać. Dziwny jest ten świat.
Sytuacja trzecia. Jeden z multipleksów, poniedziałkowy wieczór. Wybieram się na Wołyń, więc z natury rzeczy szanse na natrafienie na człowieka-żłopa wydawały się początkowo iluzoryczne. Kupując bilet, zdaję sobie jednak sprawę, że coś jest nie tak. W ciągu najbliższej godziny wyświetlana będzie przecież jeszcze tylko Bridget Jones's Baby – mój Boże, przecież na tym filmie był już każdy! Maszyna do popcornu jest pusta, następuje zwolnienie blokady, rozpoczynamy wyciąganie produktu. Garściami, jakby każdy ze zwierzaczków właśnie trafiał szóstkę w kukurydzianym Totolotku. Pary zakochanych tłumnie przybyły, by raczyć się smakołykami w czasie kinowej rozprawy z wołyńskim ludobójstwem. Dobrze, jakoś to przełknę. Wtem, 20 minut po rozpoczęciu seansu, na salę wpada małe stado zwierzaczków w liczbie trzech osobników. Dwaj z nich to Tomson i Gruby – ksywy o tyle konstruktywne, że pierwszy ma na imię Jacek, a drugi jest w rzeczywistości chudy. Ledwo stoją na nogach, woń alkoholu roznosi się pomiędzy kolejnymi rzędami foteli. Ludzie-żłopy udowadniają jednak, że należą również do popularnego w przyrodzie gatunku niespełnionych krytyków. Rozpoczyna się więc komentowanie wszystkiego, co dzieje się na ekranie. Śmiechów nie ma, o to w przypadku tego filmu naprawdę trudno. Po seansie Tomson, wychodząc niepewnym krokiem z toalety, prezentuje zebranym swoją krótką recenzję produkcji Wojtka Smarzowskiego: „Wołyń, kurwa! Przesada, kurwa! Ja pierdolę! A Gruby zasnął, chuj!”. Dalszy ciąg tej opowieści poznamy zapewne z potężnego tomiszcza, które ktoś z tej trójki w przyszłości stworzy. Na razie zakończyło się na tym, że awanturujący się osobnicy zostali zatrzymaniu do przyjazdu patrolu policji. Równie dobrze można jednak było dzwonić w tym przypadku po psychiatrę lub weterynarza.
Oczywiście, żyjemy w wolnym kraju, a fundamentami kultury liberalnej demokracji przez lata stawały się wolność wyboru i prawo własności. Możemy przekonywać samych siebie nawzajem, że do tworzenia krajobrazu obcowania z X Muzą, który po części przywołałem wyżej, przyczyniają się same kina. W końcu toczy się w nich nieustannie ekonomiczna gra, rozpisana gdzieś pomiędzy powtarzającym się tworzeniem bilansu finansowych zysków i strat. Teoretycznie, jeśli coś nam się w tym wątpliwym jakościowo pejzażu nie podoba, powinniśmy szukać innych miejsc. Czy jednak na pewno? Zbyt często zapominamy w dzisiejszych czasach, że wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego. Kino z biegiem lat przestaje być programatorem nastroju, czymś w rodzaju gwoździa programu; seanse filmowe pełnią już dzisiaj w wielu momentach funkcję li tylko dodatku do organizowania rozmaitych libacji, spotkania w towarzystwie czy przygotowanego w innej formie wyjścia na miasto. Przywołane wyżej przypadki wcale nie są przecież odosobnione, nie stanowią też żadnego wyjątku od obserwowanej w polskich kinach reguły. Nazwijmy rzeczy po imieniu: zanikła nam kultura obcowania z filmem, a miłośnicy X Muzy muszą mieć za swojego sąsiada na sali nie do końca przewidywalnego zwierzaczka, który z racji rozmaitych kompleksów musi zaznaczać swoją obecność. Co prawda osikanie fotela jeszcze się nie zdarza, ale zbędne komentarze, rzucanie popcornem, śmiechy i inne rozmowy przez telefon komórkowy są już na porządku dziennym.
Problem jest koniec końców stary jak świat, jednak przybiera on na sile dzisiaj, gdy niektórzy z nas odczytują samo kupno biletu na seans jako prawo do urządzania prawdziwej kinowej jazdy bez trzymanki pogrążonej w całkowitej samowolce. Jakby wracało do nas echo starego powiedzenia, że chłop na zagrodzie równy wojewodzie. Sęk w tym, że człowiek-żłop nieustannie chce obwieszczać brak we współczesnej rzeczywistości jakichkolwiek świętości. Już pal licho, że popcorn praży się przed którymś z filmów z serii Transformers. Jeśli jednak staje się on nieodłącznym elementem zapoznawania się z Wołyń, to coś w całej sprawie zaczyna śmierdzieć - i z pewnością nie jest to sama kukurydza. Niektóre produkcje wymagają przecież od nas bezwzględnego skupienia, w czasie seansu angażując widza krok po kroku. Nie zgadzając się na te reguły gry, dajemy siłą rzeczy przyzwolenie na traktowanie kina jako wciąż czekającej na nasze przybycie kurtyzany. Obraz poświęcony wołyńskiej rzezi musi być w tej perspektywie skażony przetłuszczonymi palcami i bekaniem po browarku, który jeszcze nie zdążył się odpowiednio uleżeć. Tym samym historyczne świadectwo ginie gdzieś w odmętach popisu współczesnego buractwa. Prawdziwy chichot dziejów.
Cała sytuacja wydaje się patowa, jednak i w tej materii można zaproponować pewne rozwiązania. Rodzime kina studyjne i lokalne w większości zerwały już z raczeniem swoich klientów śmieciowym jedzeniem, a w niektórych z nich serwuje się potrawy przyrządzane z ekologicznych składników. Oczywiście taka przesiadka żywieniowa wymaga zmiany naszej mentalności i codziennych nawyków, a jej owoce zbierzemy tylko w perspektywie długofalowej. W poszukiwaniu doraźnych metod radzenia sobie z grasującymi w czasie seansu zwierzaczkami warto rozważyć model, który zaproponowano w jednym z londyńskich kin. Na sali pojawia się tam tzw. tajny obserwator, którego praca polega na tym, że co bardziej niedysponowanych osobników najpierw upomina, a następnie, jeśli to nie skutkuje, wyprowadza. Efekty pojawiły się natychmiastowo. Co więcej, naukowo potwierdzono już, że obżeranie się popcornem przed seansem uodparnia nas na przekazywane na ekranie treści, zwłaszcza marketingowe. Warto więc, by nad tym problemem pochylili się wszelkiej maści reklamodawcy, którzy tracą potencjalnych klientów właśnie poprzez orzeszki i inne cole.
Naturalnie możemy nad tym problemem przejść do porządku dziennego, a cały powyższy wywód potraktować jako głos wołającego na puszczy, z którego i tak nic nie wyniknie. Nie sądzę jednak, by Wasza tolerancja na ludzi-żłopów była w jakiś sposób zdecydowanie większa od mojej. Jeśli tak, najwyraźniej wciąż nie poznaliście pełnego spektrum tego gatunku. Gdy zapada zmrok, a seans staje się przerywnikiem między kolejnymi setkami wódki, jak zombie zupełnie znikąd wychodzą bowiem osobniki zdeformowane i atakujące. Nie zębami czy pazurami, ale, dajmy na to, kebabem – sam byłem świadkiem, jak w jednym z kin studyjnych grupa śmiałków postanowiła je wnosić na salę w kurtkach. Najbardziej symptomatyczny jednak wydaje się w tym przypadku tytuł filmu, który wywabił zwierzaki ze swojej pieczary: Pora umierać.
Źródło: Zdjęcie główne: Krzysztof Wiktor/Forum Film