Superman umarł, Wolverine jest kobietą, a komiksy wciąż są super!
Dlaczego lubimy odgrzewane komiksowe kotlety? Skąd popularność komiksów, w których giną, a potem wracają nasi ulubieni superherosi? Czarny Kapitan Ameryka, kobieta-Wolverine i inne wynalazki tego typu - czy wciskają nam to na siłę, czy tak naprawdę sami tego chcemy? Zastanówmy się.
Tak zwana „poprawność polityczna” to termin ostatnio niezwykle popularny, chociaż zwykle źle używany. Coraz częściej stosuje się go jako kontrargumentu, by potępić czyjeś zachowanie promujące różnego rodzaju odmienność, jeśli nie jest to – według odbiorcy – logicznie uzasadnione. Wszelka próba dyskusji to jak stąpanie po szkle. Z jednej strony mamy awanturę o tak zwany „white washing” (czyli obsadzanie białych aktorów w rolach, które powinny przypaść przedstawicielom innych ras), jak chociażby w przypadku obsadzenia ostatnio w filmie Doctor Strange Tildy Swinton w roli Starożytnego, który w komiksowym pierwowzorze był starszym mężczyzną o azjatyckich rysach. Z drugiej natomiast wielkie oburzenie o przypuszczalny (bo nie ma na to jeszcze żadnych dowodów) brak odpowiedniego koloru włosów u aktorki wcielającej się w postać Mary Jane Watson w przyszłorocznej, kolejnej ekranizacji przygód Spider-Mana. To oczywiste, że filmy trafiają do znacznie większej grupy odbiorców, stąd liczba oburzonych jest znacznie większa i tego typu sytuacje zdarzają się częściej, jednak bynajmniej nie omijają też samych komiksów.
Pomysł z przejmowaniem pseudonimu i często kostiumu po znanym bohaterze przez nową postać nie jest zjawiskiem świeżym. Co prawda Marvel nie stosował do niedawna tego zabiegu zbyt często, ale już DC nie miało z tym absolutnie żadnych problemów. Zmieniał się Flash, Wonder Woman czy nawet Batman i czasami zmiana ta potrafiła trwać latami. Oczywiście, kiedy biały Jean Paul Valley zastępował białego Bruce’a Wayne’a, ciężko było mówić o dzisiejszym rozumieniu „politycznej poprawności”, ale i wtedy pojawiały się odpowiednie awantury – np. zarzucono wydawnictwu chęć zysku na szokowaniu czytelnika. Do sensowności samego zarzutu jeszcze dojdziemy, natomiast jedno jest pewne – to działało. Śmierć Supermana to jeden z najlepiej sprzedanych komiksów w historii, a następująca po nim saga Reign, w której to dostaliśmy całą gromadkę Supermanów, dalej utrzymywało rewelacyjną sprzedaż i to pomimo faktu, że rynek komiksowy powoli zaczynał się zapadać. Wydawnictwa odkryły wtedy, że pozbycie się danego bohatera i jego późniejszy powrót to dwa punkty, w których sprzedaż skacze pod sufit. Co ciekawe, pomimo okazyjnych oburzeń ten proceder trwa do dziś i czytelnicy po prostu go zaakceptowali. Wystarczy popatrzeć na niesamowitą sprzedaż miniserii, w której pożegnaliśmy się z Wolverine'em, a przecież nie było to tak dawno temu. Z jednej strony można oczywiście szybko skrytykować czytelników komiksów. Powiedzieć, że są kretynami, którzy tańczą tak jak zagra im wydawnictwo. Z drugiej jednak strony istnieje coś wyjątkowego w tych „śmierciach” bohaterów. Jasne, jesteśmy właściwie pewni, że za rok, za dwa, no – góra pięć, nasz bohater powróci w pełni chwały. Taka śmierć to jednak ciekawy moment refleksji, przemyślenia tego, co dany heros dla nas znaczył. Ponieważ żegna się z nim cały świat, możemy jak w żadnej innej sytuacji poczuć jego wyjątkowość. Sposób, w jaki zginął Superman nie był w żaden sposób wyszukany – ot pojawił się znikąd wielki potwór, który tak długo tłukł Supermana (z wzajemnością), że aż obaj padli trupem. Co natomiast było wyjątkowe, to pogrzeb, na którym zobaczyliśmy praktycznie wszystkich, aktywnych wtedy bohaterów. Podobnie jak indywidualne przemyślenia jego bliskich, a także nieznajomych, na których życie jakoś wpłynął. Z zewnątrz może się to wydawać naiwne, jednak jest powód, dla którego długoletni fani przygód superbohaterskich, akceptują i wciąż czytają tego typu historie.
Razem z momentem, w którym nowy bohater wskakuje w buty weterana pojawia się natychmiast kolejna krytyka – „Dlaczego Marvel/DC ciągle odgrzewa stare kotlety, zamiast wymyślać coś nowego?”. Otóż nic bardziej mylnego. Oba wydawnictwa non stop podsyłają nam kolejne serie z bohaterami nowymi lub odkurzonymi po latach. Problem polega na tym, że prawie nikt ich nie czyta. Natychmiast można oczywiście pospekulować, że najwidoczniej nie są wystarczająco dobre. Tylko wystarczy zerknąć na recenzje wielu z nich, żeby przekonać się, że są często lepiej oceniane niż tak zwane „mainstreamowe”. Co jednak z tego, że seria przypadnie do gustu osiemdziesięciu procentom czytających, skoro będzie ich w sumie 1000? Marvel raczej nie trzyma serii, które sprzedają się poniżej 20 000 egzemplarzy (w co nie wliczana jest sprzedaż cyfrowa). W takim razie coś musi być nie tak z promocją, prawda? Tylko należy się zastanowić, jak często widzimy reklamy komiksów. Jakichkolwiek. Od czasu do czasu mignie gdzieś reklama jakiegoś większego wydarzenia, jak ostatnie Civil War II czy Rebirth, ale i to nie często. Koszt reklam w porównaniu z zarobkami, jakie przynosi sprzedaż komiksów jest kompletnie nieopłacalny. Co więc pozostaje? Tytuł i okładka. Osoby wchodzące do sklepu z komiksami czy zaglądające na portale oferujące sprzedaż cyfrową, muszą zostać natychmiast przyciągnięci do tytułu. I to często też nie pomaga. Rewelacyjnie oceniany nowy Ghost Rider skończył swoją przygodę po 12 zeszytach. Przerzucona od Image Comics Angela zniknęła po 10-ciu. Nawet serie postaci, które miały swój występ na dużym ekranie jak Ant-Man czy Vision, właśnie dobijają do ostatnich zeszytów, których wcale nie uzbierało się tak dużo. Tak dzieje się od lat i tak będzie działo się dalej. W swojej inicjatywie Marvel NOW! 2.0 dostaliśmy zapowiedzi (a w niektórych przypadkach też pierwsze numery) solowych serii takich postaci jak: Foolkiller, Slapstick, Solo, Prowler, czy America. Ponadto właśnie dostaliśmy pierwszy zeszyt zupełnie nowej postaci – Inhumana o pseudonimie Mosaic. Prawdopodobnie żadna z tych serii nie przetrwa więcej niż 7 zeszytów. Tak samo stałoby się, gdyby na rynek weszła seria np. zatytułowana Falcon albo X-23. Jednak kiedy zamiast nich dostaliśmy All New Captain America i All New Wolverine (z tymi właśnie postaciami) obie serie utrzymują się z naprawdę zadowalającą sprzedażą do dziś.
I tu docieramy do sedna sprawy, czyli owego zarzutu, jakoby wydawnictwa komiksowe robiły wszystko dla zysku. Na pewno jest to w dużej części (jeśli nie w całości) prawda. W końcu jest to biznes i firmy te mają zarabiać. Jeśli za serię, która sprzedaje się w nakładzie 2000 egzemplarzy można wrzucić inną, która sprzeda się 10 razy lepiej, to dlaczego tego nie robić? Może jest to smutny fakt, ale gdyby wydawnictwami kierowała idea, prawdopodobnie dzisiaj nie mielibyśmy już komiksów o superbohaterach. Oczywiście można mówić o mniejszym nakładzie odpowiadającym mniejszej sprzedaży, tylko praca rysowników, scenarzystów czy redaktorów wcale nie zostaje wtedy zmniejszona. Natomiast pomimo częstych deklaracji miłości do swoich serii, raczej mało kto zgodziłby się na np. 10 razy mniejszą stawkę, byleby tylko dalej kontynuować daną serię. Pojawia się jednak najważniejsze pytanie – na czym wydawnictwa tak właściwie zarabiają? Na sprzedaży komiksów oczywiście. Tylko w takim razie dlaczego jedne komiksy sprzedają się lepiej niż inne? Jasne, mamy okładkę i tytuł, które zwiększą szansę dostrzeżenia zeszytu pomiędzy setkami innych. To powoduje, że zwykle zeszyty z numerkiem 1 mocno wyprzedzają w sprzedaży kolejne numery. Oczywiste jest więc, że jakiejś części czytelników seria nie podejdzie i zrezygnują po jednym zeszycie. Jednak duża część tego nie zrobi i komiks będzie się sprzedawał. To właśnie oni zagłosują swoim portfelem, który ma znacznie większą wagę niż wszelkiego rodzaju petycje – za lub przeciw kontynuacji danej serii. Jak na razie liczby pokazują, że czytelnicy głosują zdecydowanie za zmianami bohaterów.
Jest też jeszcze kwestia upływającego czasu i zmian jakie dokonują się w świecie. Wielu bohaterów Marvela funkcjonuje jeszcze od lat sześćdziesiątych (w przypadku DC nawet dłużej). Stosuje się oczywiście zabieg nazywany kompresją czasu, przez który są oni dalej w odpowiednim wieku, by walczyć z przestępczością, ale spowolnienie czasu nie oznacza jego zatrzymania. Zaczynający jako nastolatkowie X-Men, dzisiaj trzydziestkę mają już za sobą. Spider-Man, który powstał po to, by młodszy czytelnik miał się z kim utożsamiać, również dobija do trzeciej dekady swojego życia. Raczej dziwnie by wyglądało, gdyby dalej mieszkał w domu swojej cioci i dorabiał jako słabo opłacany fotograf. Szczególnie, że podobno jest geniuszem. Dlatego zmiany, nawet jeśli bardzo powolne, muszą w końcu nastąpić, a jednym ze sposobów na ich przeprowadzenie, jest właśnie przekazanie pałeczki młodszemu pokoleniu. Marvel przez większość swego istnienia stronił od tak zwanych side-kicków, czyli młodych pomocników pełnoprawnych herosów. DC natomiast nie miało z tym żadnego problemu i Batman ma obecnie już czwartego Robina. Jak się jednak okazuje, to podejście działa, ponieważ każdy poprzedni wychowanek Mrocznego Rycerza, dzisiaj sam jest stojącym na własnych nogach herosem, z własną grupą fanów, a co za tym często idzie, z własną serią. Konkurencyjne wydawnictwo w końcu to zauważyło i podjęło własne kroki, by wprowadzić młodsze pokolenie superbohaterów. Carol Danvers, znana przez większość swojej kariery jako Ms. Marvel, przyjęła w końcu tytuł swego zmarłego mentora, Captain Marvel. Bardzo szybko pojawiła się młodociana bohaterka, która jako wielka fanka Carol, postanowiła skorzystać z nieużywanego już pseudonimu. Seria nowej Ms. Marvel sprzedała się rewelacyjnie i utrzymuje dobrą sprzedaż do dziś. Ostatecznie jednak wydawnictwo Marvela postanowiło pójść inną drogą niż DC. Tam młody bohater zwykle sam zaczynał walczyć ze zbrodnią w hołdzie, dla jednego z weteranów. Konkurencyjne wydawnictwo postanowiło jednak postawić swoich młodocianych herosów niejako w kontrze do starego porządku. Po wielkim wydarzeniu zatytułowanym Civil War II, młode pokolenie doszło do wniosku, że starsi bohaterowie zatracili gdzieś po drodze swoje ideały. Stali się zbyt cyniczni i zbyt nieufni, nawet do siebie nawzajem. Z tego powodu walczą przeciw sobie prawie tak często, jak przeciwko złoczyńcom. W ten oto sposób rozpoczął się nowy rozdział w Marvelu zatytułowany Divided We Stand odnoszący się właśnie do owego buntu pokoleń. Zobaczymy tam podejście do ratowania świata zarówno starej gwardii, jak i młodej, może jeszcze nieco naiwnej, ale za to pełnej ideałów wydawałoby się koniecznych, by każdego dnia zmagać się z trudnościami, jakie stawia przed nimi świat. Pierwszy numer serii Champions opowiadający właśnie o drużynie tych młodych i pełnych sił bohaterów dobił prawie do 500 tysięcy pre-orderów i jest to o tyle ciekawe, że przecież tytuł niewiele czytelnikowi mówi. Tylko, że na okładce mieliśmy Hulka (Amadeus Cho), Novę (Sam Alexander), Ms. Marvel, Spider-mana (Miles Morales), Viv (córka Visiona) i przeniesionego z przeszłości Cyclopsa. Prawie każda z tych postaci zdążyła już podbić serca czytelników na całym świecie.
Tacy herosi jak Kapitan Ameryka czy Thor zawsze sprzedawali komiksy. Ich serie raczej nie były zagrożone. Pomimo faktu, że nowa Thor i nowy Kapitan mają już po 19 zeszytów, ich sprzedaż do tej pory nie spadła poniżej poziomu swoich poprzedników. Dla wydawnictwa to jasny sygnał, że czytelnicy chcą wiedzieć więcej o nowych wersjach swoich ulubionych bohaterów. Co więcej, Steve Rogers już powrócił do roli Kapitana Ameryki (i od kiedy współpracuje z pewną gustującą w zielonych uniformach organizacją, sprzedaż jego serii również jest bardzo zadowalająca), a mimo to przygody Sama Wilsona dalej cieszą się zainteresowaniem. I znowu, z punktu widzenia kogoś z zewnątrz, takie zmiany wydają się niepoważne, wręcz absurdalne. W końcu w filmach Thor to Thor, a Kapitan jest tylko jeden. Tyle, że długoletni czytelnicy komiksów znają już tych bohaterów na wylot i czasami ciężko przedstawić im nową i wciągającą historię, której jeszcze nie widzieli.
Natomiast odsunięcie danego bohatera i pokazanie jak w jego roli sprawdzałby się ktoś zupełnie inny, to zawsze okazja do nowych przygód. Nowa Wolverine, dawniej X-23 bardzo często przypomina swoje własne relacje z nieżyjącym już Loganem i na bazie tego dokonuje własnych wyborów w życiu. Taki zabieg nie tylko pogłębia charakter bohaterki, ale też pokazuje nam oryginalnego Wolverine’a z innej strony. Po utracie swego młota, Thor Odinson wyrusza na wyprawę by odnaleźć odkupienie, natomiast jego zastępczyni musi radzić sobie z problemami w nowy sposób. Twórcy nawet sami odnoszą się czasem do krytyki tych zmian i tak oto na łamach komiksu o Samie Wilsonie, nie popierające go gazety zamieszczają takie nagłówki jak “Oddawaj Tarczę!”, albo “Nie nasz Kapitan!”. W końcu, nie wolno też zapomnieć o serii Superior Spider-Man, która po pierwsze okazała się być jedną wielką laurką dla Petera Parkera (chociaż sam w niej właściwie nie występował), a po drugie przez większość swego trwania trzymała się w okolicach 100 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Prawie każde takie zastępstwo mówi nam tyle samo o nowym, co i starym bohaterze i co więcej, potrafi zainteresować czytelnika postacią, o której w innym wypadku w ogóle nie chciałby czytać. To może tłumaczyć, dlaczego fani śledzący serie na bieżąco, witają takie zmiany z otwartymi ramionami. To oni też decydują o istnieniu serii, kupując przygody z ich ulubionymi herosami. Dlatego może czasami warto zastanowić się przed krytykowaniem pewnej zmiany, czy po pierwsze ma ona sens w odniesieniu do obecnej sytuacji w komiksach dla osób obecnie czytających? A po drugie, czy krytykowanie czegoś bez głosowania za opcją preferowaną nie jest trochę jak krytyka na rządzących bez chodzenia na wybory?
Źródło: zdjęcie główne: Marvel