Policjant z metalu kończy trzydziestkę. I bynajmniej nie przerdzewiał. Mówiąc bez żadnej przesady: RoboCop dla pokolenia wychowanego na wypożyczalniach kaset pozostaje nie nostalgicznym wspomnieniem, a brutalnym ciosem w zęby.
RoboCop należy do rzadkiego grona dzieł, które nie tylko dobitnie odzwierciedlają swoje czasy, ale także – jak każde porządne science fiction – są swoistą zapowiedzią tego, co przyniesie przyszłość. Aż trudno sobie wyobrazić, żeby dziś ktoś wyłożył pieniądze na realizację takiego filmu.
Wypełnione komiksową przemocą arcydzieło Paul Verhoeven na pierwszy rzut oka jest czystą, wysokobudżetową wersją ogranej już B-klasowej historyjki, jakich lata osiemdziesiąte przyniosły dziesiątki, jeśli nie setki. Zacznijmy więc od samego początku. Policjant Alex Murphy (w tej roli Peter Weller), patrolujący ulice futurystycznego Detroit, zostaje brutalnie zamordowany przez sadystycznych zwyrodnialców. Jednak jego ciało nie trafia do piachu, ale staje się częścią eksperymentu przeprowadzonego przez międzynarodową korporację Omni Consumer Products (w skrócie OCP), która chce oczyścić przeżarte zbrodnią miasta przy pomocy wyposażonych w iście militarny arsenał robotów. Murphy zostaje z powodzeniem przemieniony w cyborga, którego jedyną misją jest zwalczanie przestępczości. I już na tym etapie historia byłaby solidną i odpowiednio niedorzeczną zabawą dla wszystkich widzów spragnionych filmowej adrenaliny. Lecz Verhoevena podobnie konwencjonalny spektakl by nie zadowolił, dlatego naszpikował RoboCopa pomysłami będącymi wyrazem jego zmyślności. Bo czym innym, jak nie wybornym żartem, jest fakt, że niegdysiejszą mekkę przemysłu motoryzacyjnego, którą było Detroit, ocalić może jedynie człowiek-maszyna? Na tym nie koniec, bowiem sam RoboCop to nic innego jak pokręcona hybryda Jezusa Chrystusa i monstrum Frankensteina! Śmierć Murphy'ego z początku filmu to istna przeprawa przez mękę godna Pasji Mela Gibsona, a po transformacji policjant toczy ze sobą egzystencjalne boje niczym słynne Monstrum. Powraca na świat niczym Syn Boży, żeby w odhumanizowanej formie kontynuować swoją krucjatę. Bluźniercze? Jak zwał, tak zwał. Religijna metaforyka nie była zresztą obca Holendrowi. Pełno już jej było w wybornym erotycznym thrillerze Czwarty człowiek z 1983 roku.
Paul Verhoeven, przybysz z Europy, nie miał sobie równych w Hollywood jeśli chodziło o bezkompromisowość w ukazywaniu scen przemocy i ani myślał spokornieć, nawet za cenę branżowego ostracyzmu. W Pamięci absolutnej Arnold Schwarzenegger rozwodził się z Sharon Stone niekonwencjonalnie, bo strzelając jej prosto w czoło; podobnie brutalne sceny reżyser zrównoważył cokolwiek komicznymi (prostytutka z trzema piersiami). W Człowieku widmie pierwszym, co zrobił przekonany o swojej bezkarności niewidzialny bohater, był gwałt. Showgirls tak bulwersowało pruderyjnych krytyków i publiczność swoim epatowaniem golizną, że kontrowersyjna sekwencja z przesłuchania w Nagim instynkcie wydaje się niewinną grą wstępną. Przykłady można mnożyć.
W pewnym sensie Verhoeven był duchowym bratem poprzednio panującego króla wyrafinowanej tandety, Briana De Palmy. Lecz Amerykanin nigdy nie posunął się tak daleko w ironii i perwersyjnym poczuciu humoru. Nie trzeba daleko szukać dowodów na to, że RoboCop to reprezentatywny dla filmografii Holendra tytuł. Niech za pierwszy z brzegu przykład posłuży scena, kiedy dwóch bandziorów ma zamiar zgwałcić kobietę, ale zanim przychodzi co do czego, jeden z nich proponuje odcięcie pukla jej włosów łonowych. Robocop przerywa tę napaść, strzelając - między nogami przetrzymywanej kobiety! – prosto w przyrodzenie niedoszłego gwałciciela. Czarny humor co się zowie.
Na osobny ustęp zasługują obecne w filmie wtręty z blokami reklamowymi, gdzie amerykańskie wartości zostają bezpardonowo obśmiane. Reklama gry NUKEM, której rozgrywka opiera się na prowadzeniu nuklearnego konfliktu, okazuje się perfekcyjną rozrywką dla współczesnej amerykańskiej rodziny. Luksusowy samochód 6000 Sux jawi się jako idealna alegoria materializmu z wielkim dinozaurem w tle. Służba zdrowia zapewnia mieszkańców Detroit, że kieruje się wyłącznie altruistycznymi chęciami, nakłaniając przy okazji do kupna sztucznego serca. I tak dalej.
Ale bodaj najbardziej wyróżniającym się aspektem satyrycznym filmu Verhoevena jest odmalowany przezeń obraz niemalże omnipotencyjnej korporacji. RoboCop – z o wiele większym wyczuciem niż w chociażby histerycznym serialu Mr. Robot – bezpardonowo pokazywał, jak macki korporacji wkradają się w każdy sektor życia codziennego, i to na długo przed nastaniem ery internetu, laptopów i iPhone’ów. Ów motyw korespondował wówczas z najbardziej progresywnym nurtem science fiction lat 80., czyli powieściami cyberpunkowymi (jak chociażby Neuromancer Williama Gibsona). Jakby nie patrzeć, wątek z miastem na skraju bankructwa, szukającym ratunku w ramionach korporacji jest jednym z najciekawszych, jakie występują w filmie, szczególnie zważywszy na katastrofę ekonomiczną, która lata później faktycznie dotknęła Detroit. Sam tytułowy bohater staje się przecież idealnym produktem, metaforą ludzkiej jednostki całkowicie zawłaszczonej przez korporację. Jego późniejsza walka z systemem to próba odzyskania ciała, które zostało okrutnie wykorzystane dla celów marketingowych.
Korporacyjne zepsucie zazwyczaj przejawia się w bezwzględnym pościgu za mamoną. Główny antagonista filmu, Dick Jones (znakomity Ronny Cox), zamierza wykorzystać Detroit jako swój plac zabaw do sprawdzenia broni, którą następnie sprzeda armii. Po co komu w takim razie Wall Street Olivera Stone’a z tego samego roku, gdy pod płaszczem kina gatunkowego RoboCop trafniej oddaje niepohamowaną chciwość? Ba, w porównaniu z Jonesem bohater tamtego filmu, Gordon Gekko, wydaje się łagodnym rekinem kapitalizmu. W jednej z najzabawniejszych scen w filmie, wadliwy robot ED-209 zabija pracownika firmy. To zajście w żaden sposób nie zmienia postawy postaci granej przez Coxa – nie obchodzi go, czy maszyny działają i czy będą w stanie zapewnić bezpieczeństwo, bo liczy się wyłącznie dobicie targu. Na rok przed Oni żyją Johna Carpentera szalony Holender trafiał w sedno, ukazując Amerykę zmierzchu prezydentury Ronalda Reagana. W jednej z sekwencji widzimy desperata grożącego zabiciem zakładników, jeżeli nie zostaną spełnione jego absurdalne żądania – większe biuro, lepsza płaca, nowe auto.
Czyli – jak na brutalne kino akcji z lat 80. sporo tu interesujących podtekstów. Za to o dwóch sequelach RoboCopa (z 1990 i 1993 roku) nie można powiedzieć nic dobrego, bo gubią one wszystkie atuty oryginału na rzecz mechanicznej przemocy i idiotycznej fabuły. Absolutnie bezsensowny okazał się także remake z 2014 roku. Film w reżyserii Jose Padilhi był już jedynie bezpłciową kopią, cynicznym produktem mającym na celu zbicie fortuny na klasycznym bohaterze. To tylko potwierdza, że nigdy już nie uświadczymy czegoś podobnego do arcydzieła Paula Verhoevena – cudownie przerysowanego, a przy tym niepozbawionego autorskiego sznytu.