Więcej niż widać na pierwszy rzut oka, czyli o fenomenie serii Krzyk
Krzyk w reżyserii Wesa Cravena był moim zdaniem fenomenem z dużym wpływem na rozwój gatunku.
Krzyk potrafi zadziwić, choć wiele osób podchodzi do niego jak pies do jeża. Również piszący te słowa całą serię nadrobił dopiero rok temu, błędnie przypuszczając, że wie, co go czeka podczas seansów. Giną sobie jeden po drugim jakieś nastolatki. Posoka na podłodze. Poszukiwanie mordercy. To wszystko jednak nie jest takie, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. A wydaje się płytkie i odtwórcze: morderca w przebraniu, falująca peleryna, rozdziawiona w grymasie przerażenia twarz wyjęta z obrazu Muncha, zakrwawiony nóż, głuche telefony... Straszny film zdążył to przemielić w parodiach, zanim ktokolwiek wziął Krzyk na serio. Tymczasem pod spodem pulsuje i oddycha film, który dokładnie wie, czym jest. Poskładany z elementów będących jedynie gradacją pierwocin konwencji slasherowej, a następnie przeniesiony do kina grozy lat 90. Już wcześniej spotykaliśmy popkulturowych morderców w maskach, ale zazwyczaj nie byli oni tak gadatliwi czy świadomi sytuacji, w której się znaleźli. No, może poza jednym nicponiem, ale tamtego również stworzył - a jakże! - Wes Craven.
Zresztą reżyser wyczuł, jaki wpływ na popkulturę ma jego poprzedni przyjemniaczek, Freddy Krueger, gdy w 1994 roku kazał mu wyjść poza ekran kinowy i nawiedzić aktorkę, która zagrała w oryginale. Nowy koszmar Wesa Cravena to metafilm będący zapowiedzią tego, co miało przyjść dwa lata później. Samego reżysera zaczęło interesować pytanie, co tak naprawdę jego ukochany gatunek pozostawia po sobie w umysłach widzów oraz w kulturze, gdzie leżą jego granice oraz czy raz otworzoną puszkę z naśladowcami da się jeszcze zamknąć. Krzyk jest więc czymś więcej niż taśmowo produkowaną grozą dla nastolatków. Krzyk działa bardziej, mocniej i świadomiej – to błyskotliwy nerd, który wie wszystko o ludzkim strachu, koszmarach, a nie głośny dzieciak, który popisuje się maczetą. Kevin Williamson napisał dla Cravena scenariusz będący pokłosiem własnych fascynacjami powieściami detektywistycznymi (głównie z gatunku „kto zabił?”) oraz slasherami z wagi ciężkiej, czyli przede wszystkim słynnym Halloween Carpentera. Oczywiście, nie jest najciekawsze to, że bohaterowie Krzyku to ludzie obyci w temacie horrorów, jego tropów i zwrotów fabularnych. Nie jest nawet najciekawsze to, że tylko osoby spoza kręgu gatunkowego wtajemniczenia mają w tej serii szansę na coś w rodzaju „szczęścia”, wystarczy po prostu, że pozostaną dobrymi, nieskomplikowanymi ludźmi i nie będą interesować się horrorem bardziej niż życiem czy bliskimi. O wiele ważniejsze dla gatunku i historii kina okaże się to, czym Krzyk stał się dzięki autoewolucji – samoświadomą, orbitującą między powagą a satyrą opowieścią o tym, że slashery nagrywają właśnie swoje ostatnie płyty, bo coraz mniej osób chce ich słuchać. Opowieść o tajemniczych morderstwach w mieście Woodsboro nie stara się przeskoczyć poprzedników ilościowo ani jakościowo, po prostu przyznaje się do tego, że jest tylko kolejnym reprezentantem pewnego trendu, lecz w przeciwieństwie do poprzedników – przynajmniej zdaje sobie z tego sprawę. Reżyser (zainspirowany przerażającą sprawą seryjnego mordercy Danny'ego Rollinga, który przyczynił się do zabójstwa pięciorga studentów z Florydy) i scenarzysta Williamson wykorzystali gatunek do zabawy z oczekiwaniami widzów i sprawdzili, czy kino tego rodzaju ma jeszcze rację bytu. Być może sama autoironia byłaby za małą iskierką, aby rozpalić miłośników kina grozy do czerwoności, ale Craven postanowił też zająć się drugą stroną medalu: rolą mediów w kreowaniu ikon kultury. Chaos, wywołany przez dziennikarzy oraz poszukiwaczy sensacji, którzy przyjechali do miasteczka, tylko banalizuje istotę brutalnych morderstw w zamkniętej społeczności. Krzyk robi wrażenie po 25 latach, bo wciąż jest aktualny – w dobie social mediów, clickbaitu oraz kreowania wątpliwych moralnie celebrytów media maszerują sobie obok mordercy, nie opowiadają się po stronie jego ofiar. Ciekawie więc ogląda się pierwszy Krzyk w kontekście autorskiego manifestu, w którym twórca rozpacza nad tym, że powołał do życia potwora, nad którym być może niedługo nie będzie miał żadnej kontroli. I chociaż Craven jak najbardziej pisał się na fuchę kontynuowania serii, to już wiemy, że w ubiegłym roku zdarzyło się to niestety bez jego udziału.
Oczywiście, gatunek po Krzyku wcale nie umarł i ciągle (lepiej lub gorzej) permutuje, chociaż należy przyznać, że już tylko za pomocą narzędzi kina artystycznego lub dekonstrukcji. Wydawać się mogło, że cztery odsłony (i właśnie na ekranach kin piąta) plus serial telewizyjny mogą zajechać każdą markę. O dziwo, dzieje się wręcz odwrotnie – wraz z kolejną warstwami mięsa to dziecko Cravena staje się coraz bardziej miękkie, ale wcale nie mniej soczyste. Co prawda reżyser wysiadł z tego statku (a także tego świata) w 2015 roku, czyli 4 lata po premierze ostatniej części, a jego dziedzictwo jest kontynuowane przy udziale nowych reżyserów i scenarzystów. Jak to wypadło? Można sprawdzić już od 15 stycznia. Pierwsze recenzje mówią, że nie ma wstydu i to wciąż rodzaj kina, które odnosi się nie tylko do innych filmów, ale również do wybryków fabularnych w obrębie własnej serii.
Mało jest franczyz, które w tak dobry i nowatorski sposób starają się uniknąć klątwy degradacji. Gdy jakimś projektom przyświeca cel, który jest szczery i przemyślany, trudno jest sprawić, aby się wykrwawiły. Wes Craven od początku chciał stworzyć coś błyskotliwego, co podsumowuje nie tylko jego karierę, ale również gatunek, który pokochał i którzy współtworzył. Teraz przyszedł czas na nowe komentarze – twórcy, którzy chcą i będą kontynuować Krzyk w imieniu mistrza, omówią to, co jest dla nich najważniejsze. Nie oznacza to może nieśmiertelności dla artysty, ale jest cholernie do niej blisko.